Wypadek wstrząsnął Polakami. Babcia i jej wnuk przyjechali na wakacje
Aleksander Gurgul w swojej książce "Podhale" opisał przykłady patodeweloperki z Zakopanego i przyjrzał się hasłom reklamowym z zakopianki. Ale też wypadkowi, który kilka lat temu wstrząsnął nie tylko mieszkańcami polskich gór. Poniżej publikujemy jej fragment.
Brama dla kardynała
Jadwiga, rocznik 1948. Zmarła na miejscu, przygnieciona ponaddwutonową drewnianą bramą na granicy stacji narciarskiej Kotelnica i kompleksu Bania.
Hotel Bania to potężny obiekt. Kubatura – około 45 tysięcy metrów sześciennych, powierzchnia użytkowa – 11,75 tysiąca metrów kwadratowych. Sześć kondygnacji. Do tego aquapark, królestwo zabaw dzieciaków zimą i latem. Koszt inwestycji – około 80 milionów złotych.
Po rozcięciu ubrania Jadwigi ratownicy odnotowali obrażenia wielonarządowe, połamane żebra, stłuczone płuca. Próbowali sztucznego oddychania, ale nie byli w stanie jej uratować. Z ust obficie płynęła krew. Uderzenie było zabójczo silne.
Na zdjęciach z kostnicy zobaczyć można sine ciało, na którego tle wyróżnia się czerwony biustonosz, przecięty w trakcie próby przywrócenia kobiecie czynności życiowych. Na innych to, co ofiara miała przy sobie w chwili, gdy spadła na nią potężna drewniana brama: pierścionki, zegarek, wisiorek, kolczyki, legitymacja Polskiego Związku Emerytów, Rencistów i Inwalidów, karta do Biedronki, karnet na wyciąg, trochę pieniędzy, karta bankomatowa, żeton do Carrefoura, różowa ściereczka do okularów i kawałek złamanej sztucznej szczęki, która wypadła Jadwidze z ust.
Fragment raportu z sekcji zwłok: "Na głowie denatki – w górnej części czaszki powyżej czoła – widoczna jest masywna rana mająca postać rozerwania skóry – skalpu biegnącego od górnej części czoła w kierunku do potylicy. Obnażona jest czaszka w części potylicznej, widoczny ubytek kości, pęknięcie czaszki".
Cztery dni po wypadku w Białce Tatrzańskiej, 16 marca 2018 roku, w szpitalu w Prokocimiu zmarł siedmioletni Franek, wnuk Jadwigi. Przy jego ciele znaleziono plastikowy niebieski przyrząd do lepienia kulek ze śniegu. O takie "śnieżkomaty" dzieciaki nudzą rodziców.
Trudno nie odnieść wrażenia, że oboje ponieśli śmierć wskutek koszmarnego zbiegu okoliczności. Do Białki rodzina przyjechała dzień przed wypadkiem. Zatrzymała się w pensjonacie U Małgosi.
Około południa Franek został z babcią, rodzice poszli jeszcze pozjeżdżać na nartach. Umówili się, że wrócą mniej więcej o piętnastej. Zauważyli, że nad stokiem pojawiły się śmigłowce, w tym TOPR-u, nadjechały skutery śnieżne na sygnale. Wszystko wyglądało jak typowy narciarski wypadek. W karczmie przy górnej stacji wyciągu usłyszeli komunikat o silnym wietrze, a za moment informację, że na dole doszło do katastrofy budowlanej. Portale internetowe podały na początku, że zginęły sześćdziesięcioletnia kobieta i kilkuletnia dziewczynka, co uspokoiło ich nieco, bo dane nie pasowały do ich bliskich.
Wiercę się niespokojnie na krześle w ciasnej czytelni Sądu Rejonowego w Zakopanem. Przeglądam dwa tomy akt, w tym zeznania świadków zdarzenia w Białce. Mam na to czterdzieści pięć minut. Przepisy w czasach koronawirusa.
Grzegorz wyszedł na papierosa i zobaczył, że wiatr przewraca bramę. Dołączył do kilkunastu osób, które usiłowały podnieść masywną konstrukcję, by wyciągnąć spod niej Jadwigę i Franka. Ktoś zadzwonił pod 112, a on ruszył, by powstrzymywać narciarzy przed zjazdem do miejsca, gdzie mogły lądować śmigłowce.
"Wcześniej nie widziałem, aby ta konstrukcja kiedykolwiek się chwiała bądź trzeszczała" – zeznał.
Krystyna zjawiła się na miejscu wypadku jako jedna z pierwszych. Pracowała przy stacji narciarskiej. "Nasza wypożyczalnia i sklep mieści się w wielkim kontenerze i przy każdym podmuchu wiatru słychać było jego wycie, i drżały szyby". Wyszła przed sklep. Ludzie wołali o pomoc. Zrobiło się zbiegowisko. Co zwróciło jej uwagę? Nikt nie pomagał kobiecie, na którą zwaliła się drewniana brama prowadząca do hotelu i aquaparku Termy Bania. "Dookoła pełno było ludzi, ale większość panikowała" – zeznała Krystyna. Rozpoczęła reanimację. Prawdopodobnie podjęła się tego jako pierwsza.
Kiedy pochyliła się nad Jadwigą, ta miała jeszcze oddychać. Krystyna próbowała zatamować krwotok szalikiem zwiniętym w rulon. Chwilę później zmienił ją ratownik TOPR-u. Puls poszkodowanej zanikał.
Wiatr przewracał metalowe płotki na parkingu, rozrzucał śmieci i pamiątki na straganach. "Ciężko było chodzić" – powiedziała śledczym Krystyna.
W trakcie reanimacji ratownicy ocenili stan Jadwigi jako "krytyczny". Franka śmigłowiec LPR-u zabrał do szpitala w Krakowie-Prokocimiu.
Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej ostrzegał tamtego dnia przed gwałtownymi podmuchami. Paweł, odpowiedzialny za wiatromierze, zeznał, że zaprogramowany wyciąg zwalnia, gdy wiatr boczny przekracza czternaście, a czołowy szesnaście metrów na sekundę. Jak było w chwili wypadku? Paweł zerkał na monitor co jakiś czas. "Podmuchy miały zmienną siłę, z tego, co mi się wydaje, to mogło być około 16 m/s, dokładnie nie pamiętam" – zeznał. Dokumenty w aktach sprawy nie precyzują, z jaką siłą wiatr uderzył w bramę.
Ruszyło śledztwo. Policjanci i prokuratorzy usiłowali ustalić, dlaczego konstrukcja poddała się tak łatwo. Inspektorzy Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego "zabezpieczyli niezbędną dokumentację techniczną": plany budowy, odbiory techniczne i kwity z konserwacji.
Policjanci przejęli zapis monitoringu. Pracownicy wypożyczalni sprzętu zimowego wskazali mundurowym kamerę, która – wedle ich relacji – należała do hotelu, ale znajdowała się bliżej karczmy. Funkcjonariusze odnotowali: "W trakcie rozmowy z kierownictwem [hotelu] trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje związane z tą kamerą". Niektórzy pracownicy twierdzili, że była uszkodzona. Urządzenie działało, ale nie zarejestrowało momentu upadku bramy. Policja zabezpieczyła sprzęt z uwagi na uzasadnione podejrzenie ukrywania dowodów bądź zacierania śladów.
Biegli z wyspecjalizowanej pracowni zajmującej się zapisami wideo nie byli jednak w stanie stwierdzić, dlaczego na tej właśnie kamerze brakuje zapisu w przedziale czasowym od 12.25 do 14.22. W innych kilkunastu zajętych kamerach także brakowało fragmentów nagrań – w różnych porach dnia, z różnymi przerwami.
Jak wyglądała brama? Po jednej stronie drewnianej konstrukcji osadzonej w dwóch betonowych cokołach był napis: "Piyknie pytomy", a po drugiej: "Witojcie na Bani". Masywne podpory mierzyły ponad 4 metry, długość zadaszenia wynosiła 7,25, a jego szerokość – 1,76 metra. Wraz z dachem obiekt ważył 2251 kilogramów.
Inspektorzy budowlani orzekli jednoznacznie: "Nie było zgłoszenia ani wydanego pozwolenia na budowę bramy‑reklamy lub innego urządzenia".
Policjanci zanotowali, że słupki "są zbuczniałe", a struktura drewna "ustępuje pod naciskiem". Biegli stwierdzili później, że do cokołów regularnie wdzierała się wilgoć.
W aktach zwraca uwagę, że wśród pracowników hotelu Bania, także tych odpowiedzialnych za stan techniczny obiektu, nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za bramę. Jednemu z nich, z wykształcenia mechanikowi samochodowemu, stan konstrukcji wydawał się "w porządku", choć mężczyzna przyznał jednocześnie, że "na sztuce budowlanej" się nie zna. Bardziej na "względach estetycznych i wizualnych".
Członek zarządu hotelu, wcześniej dyrektor parku wodnego Bania, zeznał, że brama powstała na przełomie 2011 i 2012 roku. Nie wiedział, kto zlecił jej wykonanie i kto ją zbudował. Stwierdził, że "nigdy się tym nie interesował". Dodał też, że wszystkie decyzje budowlane w firmie podejmuje rodzina.
Prezes spółki Paweł Dziubasik zgodził się, by w trakcie śledztwa i procesu podawano jego imię i nazwisko. Jak powiedział, o bramie powitalnej marzył jego dziadek Karol, który już nie żyje. Nie pamiętał jednak, kto zlecił budowę.
Ludzie, którzy ją stawiali, przypomnieli sobie, że za projekt robił odręczny szkic. Tymczasowa brama miała uświetnić ceremonię otwarcia aquaparku. "Wiem, że był zaproszony kardynał Dziwisz, jak i politycy" – zeznał Andrzej, budowlaniec.
W internecie są liczne relacje z wizyty hierarchy, który przeciął wstęgę i pokropił inwestycję. Zjechali się politycy z Podhala, listy z gratulacjami przysłali marszałek sejmu Grzegorz Schetyna i minister sportu i turystyki Adam Giersz. Gości popijających drinki w kokosach i ananasach zabawiał przebrany za harnasia Szymon Majewski. Można było z nim zagrać w ruletkę. Właściciele obiektu przywdziali góralskie stroje. Na otwarciu brazylijska samba mieszała się z góralskimi smyczkami.
Telefon babci Franka prawdopodobnie przez przypadek zadzwonił z jej kurtki albo torebki do jej syna Pawła (brata matki Frania), który w tym czasie znajdował się w Warszawie. Na skrzynce głosowej nagrały się odgłosy rozmowy Jadwigi z wnuczkiem na spacerze. Jej ostatnie słowa (około 13.08) brzmiały: "Franiu, pobawisz się… Boisz się wiatru?" – zeznał później Paweł.
Po wypadku pracownicy hotelu zaproponowali, że odwiozą do Krakowa zarówno rodziców Franka, jak i ich auto. W szpitalu mama Franka dowiedziała się od lekarzy, że syn "ma prawdopodobnie śmierć mózgową". Kolejne słowa brzmiały jak wyrok. Powinna "liczyć się z najgorszym".
Dzień później miało się odbyć badanie sprawdzające.
"13 marca powiedziano nam, że nieliczne komórki w mózgu naszego dziecka żyją, natomiast 99,9 proc. komórek nie funkcjonuje".
Pawła Dziubasika broniła renomowana kancelaria Zbigniewa Ćwiąkalskiego, byłego ministra sprawiedliwości. Początkowo nie przyznał się do zarzucanego mu czynu nieumyślnego spowodowania śmierci i naruszenia prawa budowlanego. Jednak w lutym 2019 roku Dziubasik poprosił listownie sąd, aby ten wydał wyrok skazujący, ale bez procesu, który tylko pogłębiłby ból bliskich ofiar wypadku: rok więzienia w zawieszeniu warunkowym na dwa lata. Rodzina przychyliła się do prośby, doszło do ugody. Dziubasik pokrył koszty sądowe i zapłacił grzywnę w wysokości 20 tysięcy złotych. W trakcie rozprawy kończącej stwierdził, że dla niego to lekcja "na całe życie".
Po tragedii w Białce Tatrzańskiej padały pytania. Jak to możliwe, że samowola utrzymała się tyle lat? Że nikt nie czuje się za nią odpowiedzialny? Dlaczego nie kontrolowano stanu technicznego ponaddwutonowej bramy?
Cztery miesiące po skazaniu Dziubasika Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport o pracy powiatowych inspektoratów budowlanych. Kontrolerzy wzięli pod lupę między innymi Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego w Zakopanem. Całego raportu nie sposób przytoczyć, niemniej niektóre z wniosków i uwag mrożą krew w żyłach. (...)
Faktem jest, że inspektorzy budowlani zarabiają niewiele. W roku przed tragedią w Białce Tatrzańskiej z powodu niskich zarobków z pracy odeszło wszystkich sześciu pracowników merytorycznych zakopiańskiego PINB-u. Po tym, jak rzucili legitymacjami, prawdopodobnie wchłonęła ich branża budowlana.
"Dla porównania, według GUS, wynagrodzenie brutto w województwie małopolskim wynosiło w tym czasie 4556,65 zł, podczas gdy przeciętne wynagrodzenie inspektora w PINB Zakopane – 2961,8 zł, tj. około 65% średniego wynagrodzenia inżynierów budownictwa w Małopolsce". (...)
W 2018 roku, gdy brama przy hotelu Bania zabiła Jadwigę i Franka, w zakopiańskim PINB-ie pracowało dziewięć osób. W inspektoracie tak bardzo brakowało rąk do pracy, a spraw było tak wiele, że – jak wykazała kontrola NIK-u – działali bez jakiegokolwiek planu, ad hoc.