Prałat Raymond de Noailles, proboszcz parafii Świętego Wawrzyńca na przedmieściu Temple, głoszący kazanie i oglądany z kościelnej ławy nie wyglądał na człeka, który po nocach batoży ladacznice i wypala im na pośladkach swój szlachecki herb ozdobiony paliuszem. Był młody i smukły jak masztowa sosna, a jego oblicze promieniało jasnością i uniesieniem, gdy głosił wszem wobec dobrą nowinę. W kościele miał pełny posłuch i absolutną władzę. Na jego kazaniu nikt nie dłubał w nosie, nie iskał robactwa, nie charczał, a także nie gapił się na panny, które zwykle do kościoła przychodziły głównie po to, aby okazać najnowsze czepce, rogówki i houppelande skrojone przez najlepszych krawców. Nawet Villon, ściśnięty w tłumie wiernych, posłusznie klękał, odmawiał modlitwy, żałował za grzechy i jednocześnie nie przestawał się dziwić. Sława prałata Raymonda rozprzestrzeniała się jak wiosenna powódź, sięgając daleko poza Temple i docierając aż na prawy brzeg Sekwany – do dzielnicy łacińskiej i uniwersytetu. Powiadano
powszechnie, że proboszcz od Świętego Wawrzyńca jest świętym człowiekiem, jego błogosławieństwa leczą duszę, a komunia przyjęta z białych, smukłych dłoni uzdrawia choroby, spędza gorączkę lepiej niż upuszczenie krwi u najlepszego cyrulika w Cité i przykładanie do ust upieczonej myszy. Powiadali, że w kościele dzieją się cuda – chromi zaczynają chodzić, kalekom odrastają ręce i nogi, chorzy na epilepsję przestają się trząść, a pokąsani przez wściekłego psa – toczyć pianę z ust. Gadano w halach i na targowiskach, przekazując sobie wieści z ust do ust i z ucha do ucha, że u Świętego Wawrzyńca sami aniołowie wspomagają śpiew chórów, a ksiądz prałat już za życia został namaszczony przez Pana na świętego. Villon słyszał to wszystko wcześniej i choć dawał temu wiarę, to jednak był zadziwiony, widząc na własne oczy, jak wielkie uniesienie malowało się na obliczach wiernych. Kościół zaludniało pospólstwo – wyrobnicy w skórzanych kaftanach, przekupnie, dziewki służebne, stare matrony z dziećmi, obszarpani nędzarze,
chromi i chorzy, żebracy i włóczędzy, chłopi z okolicy rozsiewający dokoła woń brudu, czosnku i cebuli, poganiacze wołów, bednarscy i mularscy czeladnicy, terminatorzy, prości słudzy oraz słudzy możnych mieszczan. A także uliczni straganiarze, furmani i pachołkowie. Było też trochę bogatych mieszczan w aksamitach i atłasach. Wszyscy jednak – bogaci i biedni, zdrowi i cierpiący – pospołu padali na kolana, słuchając słów, które zginały karki i niepokorne głowy.
– Kocha nas Pan, którego wielkość nie ma żadnych granic, a mądrość żadnych wymiarów. Jest on bowiem tym, czego pragniemy i co kochać możemy. Boże nasz, wspomożycielu wiekuisty!
Kochajmy cię, ile pozwolisz, a my zdołamy. Z pewnością zdołamy mniej, niż na to zasługujesz, ale nie mniej, niż potrafimy!
Villon sam poczuł, że kręci mu się we łbie, jak po wychyleniu na czczo garnca zacnego klaretu. W małym kamiennym kościółku, gdzie woń kadzidła i stopionego wosku z płonących świec mieszała się z odorem niemytych, plugawych, dygocących ciał, naprawdę działy się cuda. Wydarzenia, będące dla poety, łotra, szelmy i ekskluzenta, który z racji przynależności do wolnych ludzi, a więc stanu określanego potocznie mianem komediantów, pozbawiony był prawa do przyjmowania świętej komunii, mogły uchodzić niemal za cudowne przemienienie Pańskie.
Widział, jak ludzie tuż obok bili głowami o posadzkę, szlochali, krzyczeli, wpadając w ekstazę. Bili pokłony przed ołtarzem, rozdzierali szaty lub miotali się, rozdrapywali szyje i policzki, strząsając krople krwi na współwyznawców. To uniesienie udzieliło się nawet Villonowi. Zdawać by się mogło, że nagle stał się nie rok Pański tysiąc czterysta sześćdziesiąty trzeci, ale wróciły czasy pierwszych chrześcijan, gdy wierni Bogu odmawiali modlitwy w mrokach rzymskich katakumb. Poeta zniewolony dźwięcznym i donośnym głosem księdza, rozbrzmiewającym niby anielski dzwonek budzący zmarłych na dzień Sądu Ostatecznego, wespół z innymi śpiewał pieśni, odmawiał Credo i modlitwy. Wkrótce zobaczył, że ludzie przekazywali sobie kolejno duże drewniane, topornie wykonane krzyże, aby złożyć je w ofiarowaniu u stóp chóru. Wszyscy przyszli z nimi na mszę; wciśnięty w tłum Villon czuł się bez tego symbolu męki Pańskiej niemal jak jednoręki w gromadzie zdrowych ludzi. Cóż - widać taki obyczaj panował w parafii Świętego
Wawrzyńca.
Wreszcie ksiądz dotarł do kanonu i najświętszego momentu mszy - Podniesienia. Kiedy zabiły dzwony, głucha cisza uczyniła się w kościele. A wówczas Raymond de Noailles, człek, w którego rękach spoczywał być może los dwóch najpiękniejszych ladacznic ze stajni Villona, pochylił się nad kielichem, wziął go w obie ręce...
- Hic est enim calix sanguinis mei, novi et aeterni testamentu misterium fidei...
Dzwony biły jak oszalałe, brzękliwe echa odzywały się nie tylko pod sklepieniem kościoła, lecz przede wszystkim pod czaszką Villona.
Gdy prałat Noailles przyjął komunię pod obiema postaciami, kiedy oderwał kielich od ust, poeta zobaczył czerwień na jego wargach, jak gdyby wino mszalne naprawdę przemieniło się w kielichu w krew Pana, a hostia stała Jego ciałem, którego kawałek spoczął w ustach grzesznego księdza. Villon przez chwilę miał wrażenie, że oto wraz z wiernymi staje się świadkiem cudu. Oto na jego oczach zachodzi Boska przemiana, jaka miała miejsce w Lanciano, Bolsenie czy Blanot, gdzie hostia krwawiła w rękach księży czerwonymi łzami Chrystusa. Poeta spuścił wzrok, gdy patrzył na tę ceremonię. Czuł, jak z kącików jego ust spływają w dół dwie grube krople, zbyt ciężkie, by mogły być zwykłymi łzami. Otarł je wierzchem dłoni, roztarł po skórze, czując, jak kleją mu się palce.
Kościół krwawił cierpieniem Chrystusa. Czerwone krople skruchy, żalu i pokuty ściekały z oczu, skapywały z ludzkich rąk i nóg, sączyły się z ran na przegubach, jakie w tej świętej chwili objawiały się na ciałach wiernych. Zraszały kamienną posadzkę niby deszcz zmywający wszystkie grzechy, odkupujący winy i zbrodnie.
Villon doczekał wreszcie do ostatnich modłów, komunii i wyznania win. Razem z resztą bił się zakrwawioną ręką w piersi, krzycząc: Mea culpa, mea maxima culpa, szeptał modlitwy i w ten sposób przeczekał całą resztę mszy, od Dominus vobiscum aż do Deo gratias. Odmówił potem modlitwę do świętego Michała Archanioła i po sakramentalnym: Amen począł przepychać się do bocznej kaplicy, w której wznosiła się lśniąca i monumentalna niczym katedra Marii Panny bryła konfesjonału.
- Przepuśćcie mnie, dobrzy chrześcijanie - błagał poeta, depcząc po ciżmach, sandałach i bosych stopach pospólstwa. - Jam grzesznik struty jadem zła, pomóżcie mi, bracia i siostry, pozbyć się grzechów... Puszczajcie do świętego prałata! - łkał, wbijając łokcie pod żebra czeladników mularskich i okładając po plecach kułakami proszalnego dziada, który zastąpił mu drogę, przepychając się tak natarczywie jak stary grzyb biegnący za potrzebą do wygódki. – Występki palą mnie ogniem piekielnym – jęczał, roztrącając grupę starych bab – wszak chyba nie chcecie strącić mnie do otchłani! Usuńcie się, dobrzy ludzie, Bóg wam za to doda po dwa szczeble w drabinie wiodącej do raju, a święty Piotr nie wypnie się do was zadkiem u jego bram. Niechaj każdy skrawek miejsca, które mi dajecie, znaczy tyle, co dziesięć Ojczenaszy w sakramencie pokuty! – krzyczał, wskakując sprytnie między matkę z wrzeszczącym bachorem na ręku i starego, pokrzywionego dziadygę w robe pamiętającej chyba jeszcze czasy oblężenia Orleanu przez
Anglików. Szybko przepchnął się przez grupkę mnichów od Świętego Augustyna. I wreszcie, przeczekawszy spowiedź zgarbionej baby, która, sądząc po długości wyznań rzucanych charkotliwym szeptem, rozliczała się z grzechów całego życia, a zwłaszcza z długich i narowistych igraszek z własną łączką, ukląkł przed kratką.
W konfesjonale było ciemno, Villon nie widział oblicza księdza Noailles’a, słyszał tylko jego głęboki oddech i niemal wyczuwał, jak kapłan nadstawia ku niemu ucha. Niestety, jeśli czekał na wyznania hożej młódki spowiadającej się z nocnych lęków i wilgotnych pragnień, tedy czekał go srogi zawód.
– Laudatur Iesus Christus.
– Na wieki wieków, amen – odrzekł ksiądz.
– Wybacz mi, wielebny panie, jestem nędznym grzesznikiem, który przywlókł się tu na kolanach, aby w pokorze żałować za grzechy – wydyszał obłudnie Villon. – A zwłaszcza jeden ciąży niezmiernie na moim sumieniu. To grzech nadmiernej bystrości wejrzenia, przez którą popadłem w jeszcze cięższy występek – w grzech zwątpienia, ojcze.
– Cóżeś takiego dojrzał, mój synu? – zapytał cicho ksiądz. Miał miły, melodyjny głos stworzony wprost do głoszenia kazań i śpiewania rorat. Villon przez chwilę zastanawiał się, czy takim samym głosem drogi księżulo przemawiał do jego ladacznic. Jeannette, kładź się, nadstaw naturalia. Jeannette, rżyj! A teraz wypnij tyłek, moja klaczko, najmilsza w zaprzęgu Pana... Daj mi to, co masz najdroższego po matce, a ja osmagam ci boki, mała ladacznico. Czy tak było? Czy tak mówiłeś do nich, wielebny prałacie? I co z nimi zrobiłeś?
– Dojrzałem piętno szatana, drogi ojcze. – Villon prawie przycisnął usta do kratownicy konfesjonału. – Wypalone na zadku najplugawszej i najmłodszej z babilońskich ladacznic. Przedstawiało ono skośny słup w herbowym polu zwieńczony paliuszem prałata. Zgrzeszyłem zaś, bowiem zwątpiłem w dobre intencje pewnego świątobliwego męża. Albowiem znamię owo, niechybnie zostawione ręką diabła, wielce przypomina herb pewnego świątobliwego księdza, proboszcza z parafii Świętego Wawrzyńca w podparyskim Temple.
Ksiądz nie rzekł nic. Nie westchnął, nie klął, nie złościł się. Nie wypowiedział ani jednego słowa. – Z pewnością ojcowie dominikanie byliby ciekawi, dlaczego piętno wypalone na tyłku małej Jeannette tak bardzo przypomina wasz herb, wielebny ojcze. Obawiam się także, że wielu pobożnych mieszczan byłoby zniesmaczonych, że prałat, którego mają za świętego, oddaje się grzesznym uciechom w ramionach nierządnic z Glatigny. Drogi ojcze... Wiem, dokąd udajesz się wieczorami i jakie masz zachcianki. Żądasz ode mnie spowiedzi, więc wyznam uczciwie wszystkie twoje winy. Znam małą Jeannette, a także inne wesołe Galijki, które dotrzymują ci towarzystwa. Wszak wszystko to dorodne córy Koryntu z mojej stajni, ojcze. Dogadzały wam jak umiały, mości prałacie. Na łożu, na posadzce, od tyłu, od przodu i na krzyżu...
– Ave Maria, gratia plena, Dominus tecum. Benedicta tu in mulieribus, et benedictus fructus ventris tui, Iesus. Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus... – wokół trwało poszeptywanie, charkot, nisko nad posadzką niósł się stłumiony głos starych babinek postrojonych w czepce.
– Mieliście zachcianki godne kardynała, ba, samego Ojca Świętego – syczał nienawistnie Villon w głąb konfesjonału. – Nie wystarczała wam już, mówiąc po łacinie, pozycja a tergo i per os, którą plebs zowie pozycją na raka i na świętego Franciszka, ale chcieliście także szturmować wdzięki moich córeczek przez tylną bramę swoim świętym kusiem...
– Z głębokości wołałem ku Tobie, Panie: ku Tobie, Boże, z padołu płaczu i z turmy mizeryjej – śpiewali biedni ludzie w kościele Świętego Wawrzyńca. – Bo nie masz na świecie, kto by wspomógł abo upadłego podźwignął: zajadła zazdrość, omylna przyjaźń, chciwość nienasycona...
– Przyzywaliście je ku sobie każdej nocy, każdego tygodnia, aby zanurzyć waszego godmisza w ciepłej norce rozpusty aż po same jajca. Namawialiście, aby ustami, które winny śpiewać psalmy, pieściły wasze klejnoty, a komunię świętą przyjmowały z waszego kapucyna.
– Tak człowiek człowiekowi wilkiem względem dobrego mienia; dopieroż dusza od chytrych nieprzyjaciół w twardym oblężeniu zostaje... – ciągnęli wierni zgromadzeni obok konfesjonału.
– Byliście tak zatwardziali w grzechu i występku, że nie żałowaliście razów; chłostaliście je przed krzyżem i na krzyżu, nie wahaliście się okaleczyć i obić tej najmłodszej, której wypaliliście na pośladku swój herb, ojcze. Ale nadwerężyliście swą karzącą dłoń, bo oto znalazł się grzesznik, człek nikczemny, skazany na wiekuiste potępienie. Ktoś taki jak ja, kto ujrzał ze zgrozą herb waszej świątobliwej parafi, w której dzieją się prawdziwe cuda, a ludzie płaczą na mszy łzami Chrystusa. Herb wypalony na grzesznym tyłku młodej ladacznicy, który jest równie krągły i gładki, co kopuły pradawnego soboru, ale przecież pozostaje tylko narzędziem grzechu i rozpusty.
Ksiądz milczał ciągle. Jednak Villon dosłyszał jego przyśpieszony oddech.
– Siedzicie tu, ojcze, i rozgrzeszacie winnych, zadajecie pokutę prostaczkom; widzicie drzazgę w oku brata, a belki w swoim nie dostrzegacie?
Villon urwał. Tuż obok nich śpiewano psalmy, modlono się i szlochano. Jednak milczenie prałata zaskoczyło poetę. Myślał, że ksiądz będzie się rzucał, miotał na jego głowę klątwy wielkości głazów z oblężniczych katapult, że w końcu przepędzi go z konfesjonału, a może nawet wezwie wiernych, aby obili natręta. Tymczasem odpowiedzią na zarzuty Villona było głuche milczenie. Nie wiedział, czy prałat siedzi jak zamurowany, czy kipi z gniewu, czy może wreszcie – śpi lub zatopił się w modlitwie. Tak czy owak, poecie i sutenerowi nie pozostało nic więcej, jak brnąć w to wszystko dalej.
– Mógłbym was prześladować, żądać judaszowych srebrników za dochowanie tajemnicy – rzekł głucho. – Ale nie uczynię tego, choć bynajmniej nie z dobroci serca. Ceną za moje milczenie jest wiedza. Wasza wielebność, chcę poznać prawdę o losach dwóch ladacznic: Marote z Chartres zwaną Marie oraz Marion Madele-ine du Pont zwaną Pikardką. Dwie dziewczyny lekkiej konduity i jeszcze lżejszych obyczajów odwiedzały cię często, ostatni raz na święto Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny. Mów, księże, co się z nimi stało: dokąd poszły i co mówiły. A jeśli powiesz prawdę, zapomnę o tym, co wyczyniałeś z dziewkami w majowe noce. Uciszę małą Jeannette, na której ciele pozostały znaki twojej żądzy, tak aby nigdy nie powiedziała słowa przeciwko wam. A jeśli skłamiesz albo uniesiesz się gniewem, klnę się na zwiędły członek świętego Franciszka, że doniosę o wszystkim nie tylko psom Pańskim od świętego Dominika, ale w dodatku pokażę Jeannette przysięgłemu sędziemu z Chatelet!
Villon zastukał, jak gdyby to on nosił tonsurę na łbie i właśnie zakończył spowiedź, udzielając absolucji księdzu Noailles’owi.
– Ty nie wiesz, co tu się dzieje, mój synu... – cichy szept księdza przewinął się przez kraty niby wąż. – Powiem ci prawdę.