ROZDZIAŁ 1
Madryt, wiosna 1877
– Dojechaliśmy, proszę pana – powiedział woźnica, który zeskoczywszy z kozła, zastukał w okienko eleganckiego angielskiego kebu.
Pasażer wydawał się bez reszty pogrążony we własnych myślach.
– Proszę pana? – powtórzył fiakier. – Ulica Lucientes, pod czwartym.
– Słucham? – odparł mężczyzna już przytomniej.
– Jesteśmy na miejscu. Ulica Lucientes cztery, jak pan sobie życzył. – Tak, tak, przepraszam. Zamyśliłem się trochę. Proszę, to dla pana – odparł nieznajomy i podał woźnicy kilka monet, po czym wysiadł z powozu, który natychmiast zawrócił i potoczył się w dół ulicy, zostawiając podróżnego przed bramą, wpatrzonego w wydeptany bruk. Wróciłem do domu i jestem zagubiony, pomyślał Víctor Ros. Znów znalazł się w Madrycie, tu, gdzie wszystko się zaczęło, i czuł się tak samo jak w dniu, w którym przyjechał tutaj z Estremadury, razem z matką. Tak jak wtedy drżał, przestraszony, zabłąkany w obcym mieście, i próbował zebrać się na odwagę, żeby przekroczyć próg tego domu, gdzie spoczywa teraz jego mentor, przyjmując ostatnie pożegnanie od przyjaciół, kolegów i krewnych. Don Armando nie żyje. Stojąc przed drzwiami kamienicy, młody detektyw poczuł nagły przypływ głębokiego żalu i przygnębienia. Wielce go zasmuciła śmierć przyjaciela, sierżanta policji don Armanda Martineza, człowieka, któremu zawdzięczał wszystko, co
miał. Poczciwy sierżant potrafił dostrzec w obdartym osiemnastoletnim łobuzie zadatki na świetnego detektywa i przekonać go, że prosta droga, choć trudna, jest nie tylko bardziej zacna, ale i o wiele pewniejsza. Dzięki temu dwudziestodziewięcioletni dziś Víctor Ros wciąż cieszył się życiem i wolnością, podczas gdy wielu jego dawnych kamratów z czasów, kiedy parał się złodziejskim rzemiosłem, zginęło, siedziało w więzieniu albo wiodło żywot zbiegów wyjętych spod prawa.
Víctor Ros, podobnie jak tylu innych emigrantów z Estremadury, przyjechał do Madrytu, żeby uciec przed głodem. Jego ojciec zmarł na gruźlicę, a matka, Ignacia, uznała, że łatwiej jej będzie zarobić na życie w stolicy, która jawiła się ubogim prowincjuszom jako ziemia obiecana, miejsce, gdzie manna spada z nieba, a pieniądze leżą na ulicy, czekając, aż komuś wystarczy śmiałości lub sprytu, żeby je podnieść.
Marzenie okazało się zwykłą mrzonką. Ignacia i jej czternastoletni syn zamieszkali przy ulicy Lechuga, w ciasnej izdebce na strychu, a czynsz za tę ponurą norę był jawnym zdzierstwem. Budynek miał pięć kondygnacji, bo ówczesny Madryt, jak mawiano, „piął się w górę”. Tak też było w dzielnicy, w której dorastał Víctor. Wysokość domów, aż przytłaczająca chłopaka z prowincji, miała zmaksymalizować zyski z coraz droższych gruntów. Wielu mieszczan inwestowało w kamienice, żeby potem żyć z wynajmu mieszkań. Od pierwszego dnia Ignacia i jej syn przekonali się, że w La Latina podziały społeczne nie miały związku z ulicą lub osiedlem. Była to hierarchia w dosłownym znaczeniu piętrowa. W ich domu parter i suterenę zajmował kupiec sukienny, Salustiano. Na pierwszym piętrze mieścił się apartament administratora, don Braulia. Było to najlepsze i najbardziej okazałe mieszkanie, z osobnym wejściem i własnymi schodami, znacznie szerszymi od tych, z których korzystali ubożsi lokatorzy. Na samej górze znajdował się tylko jeden
pokój z maleńką kuchnią. Tam właśnie dorastał Víctor, tuląc się do matki w chłodne zimowe noce. Nieraz musieli nieźle się nagłowić, żeby dotrwać jakoś do końca miesiąca i spłacić długi w sklepiku kolonialnym doñi Julii. W dodatku płaca w stolicy okazała się jeszcze nędzniejsza niż w dalekiej i pogrążonej w stagnacji Estremadurze, więc Ignacia musiała harować po osiemnaście godzin na dobę w zakładzie krawieckim doñi Prudencii, starej, skąpej jędzy, która w nieludzki sposób wyzyskiwała swoje szwaczki. Kiedy matki nie było w domu, mały Víctor cieszył się swobodą i robił, co chciał. Najpierw chodził na wagary, a potem wpadł w złe towarzystwo. Wkrótce nauczył się zdobywać łatwy pieniądz i dzięki złodziejskim eskapadom w towarzystwie drobnych rzezimieszków z sąsiedztwa w parę lat podwoił rodzinne dochody. Raz zwędził pugilares podróżnemu, raz okpił naiwnego wieśniaka, kiedy indziej znów postraszył nożem Bogu ducha winnego przechodnia, żeby ulżyć nieco jego kieszeni, przeważnie w dobranej kompanii innych
młodocianych hultajów, i tak utorował sobie drogę do brutalnego świata stolicy.
Co było do przewidzenia, Víctor wkrótce stał się bywalcem madryckich posterunków, lecz czy to z racji młodego wieku, czy niewielkiej wagi popełnianych przestępstw, nigdy nie trafił do więzienia, choć nieraz zdarzało mu się porządnie oberwać od stróżów prawa. Nie należał do lękliwych, więc nosił swoje sińce i blizny z dumą wojownika, budząc strach sąsiadów i podziw podobnych sobie oberwańców. Przyjaciele i znajomi użalali się nad biedną doñą Ignacią, która znosiła bez skargi wyczyny jedynaka, bez powodzenia próbując go nawrócić na dobrą drogę. Jedno było pewne, a mianowicie młody Víctor miał „wrodzony talent”, swego rodzaju szósty zmysł, który pozwalał mu wyczuć, że skok jest „trefny”, a gliny tuż. Intuicja. Był sprytny, bardzo sprytny i nigdy nie pakował się w niepewne przedsięwzięcia, toteż mali chuligani lgnęli do niego i szli za nim jak w dym, co jeszcze zwiększało prestiż i posłuch, jakim cieszył się w całej dzielnicy Víctor „Estremadurczyk”. Aż wreszcie się doigrał. Kiedy dobiegł lat osiemnastu,
przyłapano go na kradzieży portmonetki pewnej damie w okolicach Puerta del Sol. Dama była policjantką. Nasz złodziejaszek, czujny jak zawsze, rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu policjanta, i upatrzywszy sobie ofiarę w roztrzepanej pannie, przebierającej w bukiecikach kwiatów na straganie, wsunął dłoń do torebki naiwnej dziewczyny, chcąc wyciągnąć portmonetkę.
W chwili gdy zręczne palce Victora dosięgły upragnionego skarbu, chłopak poczuł na ramionach żelazny uścisk czyichś silnych rąk.
– Mam cię, ptaszku! – usłyszał za plecami męski głos.
Obejrzał się i kątem oka dostrzegł potężnego, wąsatego osobnika w garniturze w prążki, a przy nim dwóch mundurowych. Poczuł mocny zapach tytoniu i wody kolońskiej.
Skąd się tu nagle wziął ten furiat?
Víctor splunął na szpicla w cywilu i warknął:
– Spadaj, gorylu!
Cios policyjnej pałki pozbawił go przytomności.
Ocknął się, wystraszony. Nie wiedział, gdzie jest. W słabym świetle lampy gazowej ogarnęło go nieprzyjemne wrażenie nierealności.
– Patrz, nasz suseł się obudził – odezwał się czyjś głos po prawej stronie.
Víctor jęknął, poczuwszy nieznośny ból w karku.
– Nieźle oberwałeś – powiedział Cygan o srogiej, nieco lisiej twarzy.
– Gdzie ja jestem? – zapytał chłopak, wciąż jeszcze ogłuszony.
– W kazamatach Sol – odparł towarzysz Cygana, tęgi ciemnowłosy mężczyzna o bujnych bokobrodach. – Wpadłeś, niestety. Złapali cię na gorącym uczynku.
Víctor przypomniał sobie policjantów i portmonetkę roztargnionej damy. Bolący guz na karku sprawiał, że za każdym poruszeniem chłopak czuł w głowie ukłucia tysiąca igieł.
Dryblas podał mu dzban, który stał w kącie celi. Víctor pociągnął łyk wody, żeby uśmierzyć pragnienie i zwilżyć spieczone usta.
– Nazywają mnie Víctor „Estremadurczyk”.
– García – przedstawił się grubas.
– A ja jestem Francisco Heredia – dodał Cygan. – Kieszonkowiec, co?
– Jestem niewinny – zaperzył się chłopak, a jego piękne zielone oczy zapłonęły gniewem i złością.
– Ozú! Patrzcie no tego gogusia – powiedział Cygan. – Tutaj wszyscy jesteśmy niewinni jak siostrzyczki miłosierdzia!
Grubas zarechotał gromko.
– Oj, tak, tak, istne niewiniątka. Ja wcale nie żyję z moich dziwek, a ten oto Heredia nie handluje trefnym towarem. Cha, cha, cha...
– Ciszej! – wrzasnął Víctor.
– Nie martw się, synu – uspokajał go tłusty García. – Każdy jest niewinny, dopóki go trochę nie przycisną na przesłuchaniu. Kto ma dziś dyżur, Heredia?
– Sierżant Martínez.
– Boże, ratuj! – wykrzyknął grubas, łapiąc się rękami za głowę. – „Wiatrak”!
– „Wiatrak”? – bąknął Víctor, przestraszony reakcją obytego z więziennym życiem stręczyciela.
Odpowiedział mu Cygan:
– Tak, tak go nazywają, bo zmusi do gadania największego chojraka. Rozdaje ciosy z imponującą łatwością. Mówię ci, kawalerze, robi wrażenie! Prawdziwy talent. Patrz dobrze, chłopcze, zaczyna o tak, najpierw jedną ręką, potem drugą, prawą, lewą, prawą, aż cię własna matka nie pozna – tłumaczył więzień, wymachując rękami jak skrzydłami wiatraka, a Víctor pomyślał, że w innych okolicznościach byłoby to nawet zabawne.
– Jak wiatrak! – wtrącił García. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Spuści ci tęgie lanie, zanim zdążysz odmówić Ojcze nasz. Na niego nie ma mocnych. To nie człowiek, to bestia.
– Prawda, chłopcze – potwierdził Cygan. – Szczera prawda. Jeśli przyjmiesz dobrą radę, to ci powiem, żebyś grzecznie odpowiadał na jego pytania i wyśpiewał wszyściutko.
– Ja tam się nie boję tego sukinsyna! – oświadczył Víctor zadziornie.
Heredia, handlarz trefnym towarem, rzucił mu się do gardła i gdyby nie interwencja Garcíi, udusiłby go na miejscu.
– Hola, co z tobą, u licha? – sapnął Víctor, rozcierając zmaltretowaną szyję i grdykę. Z trudem łapał powietrze.
– Nikt przy mnie nie będzie tak mówił o don Armandzie! To mój kum, trzymał do chrztu moje dziecko!
– Które? – zapytał drwiąco García. – Dwudzieste?
– Nie, koleś, ósme, mojego Miguelina.
– Poprosiłeś w kumy policjanta? – zapytał Víctor z niedowierzaniem.
– A czemu nie? Don Armando to porządny chłop.
– Przecież przed chwilą mówiłeś, że was bije.
– Wykonuje swoją pracę – odparł García. – A my swoją.
Ale to gość, z którym miło jest wypić kielich wina. – Poza tym jeśli garbuje nam skórę, to nie za niewinność – powiedział Cygan stanowczo.
– Macie bzika – odrzekł Víctor, moszcząc się do snu na ławie, stojącej najdalej od lampy. Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Co za głupcy! Chciał być przez chwilę sam. Wola ł to niż towarzystwo tej pary wariatów.
Spał chyba długo, bo kiedy po niego przyszli, w celi panował przenikliwy chłód. Domyślił się, że nastał już świt.
Po jego towarzyszach nie było śladu.
– Wstawaj, don Armando cię wzywa – powiedział strażnik o wielkich wąsiskach i srogim wyglądzie. Víctor, z zawadiackim szykiem, jaki charakteryzuje ludzi jego pokroju, zapiął guziki kamizelki, przerzucił kaftan przez ramię i wyszedł z celi krokiem admirała. Zdziwił się, że zamiast do jakiegoś ponurego, ukrytego lochu zaprowadzili go do przytulnego, wygodnego gabinetu na piętrze.
– Siadaj tu i czekaj – rozkazał strażnik. – Don Armando zaraz przyjdzie.
Młodociany kieszonkowiec został sam. Przez chwilę rozważał możliwość ucieczki, ale w oknie tkwiły solidne, żelazne kraty.
– Myślisz, jak by tu prysnąć, co? – usłyszał za plecami tubalny głos.
Obejrzał się i zobaczył w drzwiach imponującą postać w ciemnym mundurze – potężnego, tęgiego mężczyznę, który zdawał się czytać w jego myślach.
– Jesteśmy na piętrze, młodzieńcze. A te kraty są wyjątkowo mocne. Sierżant przeszedł obok niego i usiadł. Złote guziki policyjnej kurtki lśniły w słabym świetle kinkietu padającym na blat stołu. Víctor rozejrzał się i ciekawie sięgnął po oprawną w skórę księgę o złoconych brzegach. Po cichu przeczytał tytuł.
– Zostaw, synu, to nie dla takich jak ty – powiedział sierżant, świdrując chłopca inkwizytorskim spojrzeniem swoich czarnych oczu. Szeroka, rumiana twarz, ciemne i gęste, nastroszone niczym u olbrzymiej sowy brwi przykuwały uwagę.
– Odyseja nie jest dla takich jak ja? – najeżył się Víctor.
– No, no! – odparł don Armando, zaskoczony. – Kieszonkowiec, który umie czytać...
– Tak bardzo pana dziwi, że emigrant z Estremadury zna przygody Ulissesa?
Sierżant wybuchnął gromkim śmiechem.
– No, no, no! Victorze Ros, myślałem, że przeczytałeś tylko tytuł. A więc nie tylko nie jesteś analfabetą, ale w dodatku widzę, że z ciebie bardzo oczytany młody człowiek...
– Moja ciotka Encarna mnie nauczyła. Pracuje w szkole, w Valle del Jerte.
– Piękne miejsce – wtrącił policjant.
– Był pan tam? – zapytał Víctor, spostrzegając naraz, że dał się wciągnąć sprytnemu sierżantowi w miłą, serdeczną pogawędkę. Nie tego oczekiwał. Stał się czujny.
– Tak, raz. Jako chłopiec.
– Co jest? – burknął więzień podejrzliwie. – Kiedy pan zacznie bić?
– Że jak? Nie rozumiem...
– A tak! – powiedział Víctor zuchwale. – Myślę, że ta pozorna uprzejmość to czysta fikcja. Zaraz mi pan przyłoży. Ale ja się nie boję.
– Koniec świata! – zdumiał się don Armando i ponownie wybuchnął gromkim śmiechem. – „Pozorna uprzejmość”! „Czysta fikcja”! Kieszonkowiec, który gada jak językoznawca! A niech mnie!
– O co chodzi? Dlaczego Estremadurczyk taki jak ja nie może znać Odysei, a przybłęda z Murcji może?
– Cha, cha, cha! – rechotał rozbawiony sierżant. – Skąd wiesz, że jestem z Murcji? Przecież już od czterdziestu z górą lat siedzę w Madrycie! Jesteś niemożliwy, chłopcze!
– To oczywiste, że pański madrycki akcent nie jest autentyczny. Wystarczy posłuchać, jak wymawia pan „s” w niektórych słowach, zwłaszcza w ostatniej sylabie. Poza tym używa pan wyrażeń typowych dla mieszkańca Murcji.
Wytrawny, doświadczony policjant, jakim był przecież don Armando, wpatrywał się z otwartymi ustami w siedzącego przed nim podwórkowego eleganta. Dodał zatem, jakby chciał wystawić go na jeszcze jedną próbę:
– No, no. Widzę, że jesteś świetnie poinformowany. Mam żonę, Estremadurczyku?
– Tak, i to od wielu lat. Pańska obrączka wygląda na mocno wytartą, poza tym pański wiek... Ma pan wnuki – powiedział, zerkając na stojącą na stole fotografię przedstawiającą trójkę malców. – I powinien pan pomyśleć o rzuceniu palenia.
– To samo mówił mi lekarz. Ale skąd...?
– Pańskie palce, wskazujący i środkowy, są żółte od tytoniu, a końce wąsów też już pożółkły. I jeszcze ten schrypnięty głos. Za dużo szlugów, don Armando. Sierżant uśmiechnął się, rozbawiony. Otworzył kartonową teczkę i przejrzawszy pobieżnie papiery, rzekł z powagą:
– Szkoda, młodzieńcze, że trudnisz się przestępstwem, zamiast stanąć po stronie prawa. Byłby z ciebie znakomity policjant. Chociaż tylko kilka razy byłeś aresztowany, masz tu piękną kartotekę, a twoja twarz wydaje mi się znajoma. Dodam, że jesteśmy prawie sąsiadami i słyszałem co nieco o twoich wyczynach. Moi koledzy sporządzili doskonały raport i muszę przyznać, że nie wyglądasz mi na zwykłego złodziejaszka, jakich wielu.
– Staram się, jak mogę – odparł Víctor zarozumiale.
– Tak, jasne. Ty masz większe ambicje.
– Pan to powiedział – odrzekł chłopak zadziornie. – Nie zamierzam harować od rana do wieczora za nędznych parę peset. A na kradzieży można się szybko wzbogacić.
– I zostaniesz panem całą gębą.
– Właśnie. Jak możni tego świata.
– Pewnie, pewnie... Ciebie nigdy nie złapią, prawda? Młody człowiek kiwnął głową.
– Oczywiście. Ja jestem inny niż ci wszyscy głupcy, jakich pełno na ulicy.
– Z tego, co wiem, złapaliśmy cię na gorącym uczynku, prawda?
Víctor na chwilę stracił rezon. Nie wiedział, co powiedzieć, ale zaraz jego rezolutny, śmiały charakter wziął górę nad konsternacją.
– Zastawiliście na mnie haniebną pułapkę! Podstawiliście mi kobietę! To stręczycielstwo.