Sześć dekad po tragedii wiadomo tylko, że zginęło dziewięć osób. Oficjalnie – zabiła ich rosyjska zima. Ale zima nie rozcina namiotu od środka, nie wybiega na zewnątrz bez butów i odzieży i powoduje obrażeń jak przy fali uderzeniowej.
Góra 1079, Ural Północny, zima 1959 roku.
Obozująca na przełęczy dziewiątka turystów - Ludmiła Dubinina (21 lat), Zina Kołmogorowa (22), Rustem Słobodin (23), 24-letni Georgij Krywoniszczenko, Jurij Doroszenko, Nikołaj Thibeaux-Brignolle, Aleksander Kolewatow (25), Siemion Zołotariow (37) i Igor Diatłow (23 lata) – rozcina nożem namiot od środka i wybiega na mróz. Żadne z nich nie przeżyje.
Dlaczego świetnie znający góry, doświadczeni w biwakowaniu w trudnych warunkach podróżnicy wybiegli z namiotu na trzaskający mróz bez butów i ciepłej odzieży? Przestraszyli się czegoś? Ktoś ich zaatakował? Jak wyjaśnić przedziwne obrażenia na ciałach, które lekarz, wykonujący sekcję zwłok, wprost porównał do urazów powstałych przy fali uderzeniowej.
Nie mamy pewności tylko co do jednego uczestnika, który do wyprawy dołączył w ostatniej chwili. 37-letni Siemon Zołotariow był człowiekiem o niejasnej przeszłości. Sam przedstawiał się jako weteran Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, ale jego przeszłość budzi liczne wątpliwości. Czy możliwe, że tak naprawdę był zbiegłym przestępcą, który w chwili złości zaatakował bezbronnych turystów, dwudziestoparolatków?
Alice Lugen (to pseudonim literacki polskiej pisarki, ghostwriterki wielu biografii znanych osób) zebrała wszystko, co wiemy o tej tragedii, w książce "Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca". Bez końca – bo po po ponad sześciu dekadach rosyjska prokuratura wznowiła śledztwo. Bez końca, ponieważ jej książka to nie tylko opis niewyjaśnionej tragedii, ale także opowieść o zbiurokratyzowanym państwie, któremu nie zależało na wyjaśnieniu przyczyn wypadku, lecz na zamieceniu niewygodnych faktów pod dywan.
Do dziś w Rosji działa kilkadziesiąt grup, które próbują wyjaśnić zagadkę Przełęczy - i setki indywidualnych badaczy. Napisano o niej kilkaset artykułów, nakręcono kilka filmów. Co ludzi tak w tej historii pociąga?
Im bardziej człowiek zanurza się w jej odmęty, tym więcej pojawia się pytań. Pierwsze, podstawowe, brzmi: co tam się stało? Równie istotnym zagadnieniem, wzbudzającym zainteresowanie historyków, są kulisy trzech dochodzeń z 1959 roku oraz zaangażowanie w sprawę ważnych polityków, takich jak: minister spraw wewnętrznych Nikołaj Stachanow, Andriej Kirilenko czy Afanasij Jesztokin.
Zainteresowanie wzbudza utajnienie akt, zmiana prokuratora, naciski ze strony władz partyjnych, oświadczenia o zachowaniu poufności podpisane przez świadków, biegłego, a nawet prokuratora. Z akt śledczych wynika, że dokumenty zostały odesłane do Moskwy, a następnie zwrócone do Swierdłowska przez Leonida Urakowa - zastępcę Prokuratora Generalnego ZSRR, który nadzorował dochodzenie swierdłowskiej prokuratury. Rodzinom ofiar odmówiono udzielenia jakichkolwiek informacji.
Sprawa intryguje również współczesnych prokuratorów i specjalistów ds. medycyny sądowej. Ludzie badający ją od 1959 r. do listy wątpliwości dopisują coraz to nowe pytania. Nie da się ukryć, że kulisy dochodzeń i sposób potraktowania krewnych ofiar przez władze partyjne są co najmniej osobliwe. Ciężko je wyjaśnić, a należy zrobić to za pomocą tej samej hipotezy, która zostanie użyta do rekonstrukcji wydarzeń na Przełęczy, przy czym musi być ona zgodna z relacjami ratowników, zeznaniami świadków, wynikami sekcji zwłok ofiar, badań histopatologicznych i zdrowym rozsądkiem. Nie może wzbudzać oporu świadków, historyków ani specjalistów ds. medycyny sądowej.
Gdyby to było proste, nikt nie zajmowałby się Przełęczą od ponad sześćdziesięciu lat. A robi to choćby profesor Piotr Bartołomiej z Uralskiego Uniwersytetu Federalnego. Od dekad sprawę analizuje kilka tuzinów dziennikarzy śledczych oraz spora grupa badaczy (głównie kadra naukowa z uczelni technicznych) związana z Fundacją Pamięci Grupy Diatłowa.
Jak przebiegała wyprawa Igora Diatłowa?
Ekipa Diatłowa wyruszyła z dworca kolejowego w Swierdłowsku wieczorem 23 stycznia 1959 roku. Składała się ze studentek, studentów i absolwentów Uralskiego Politechnicznego Instytutu, zwanego Politechniką Uralską. Dwa dni przed startem do grupy wprosił się Siemion Zołotariow, instruktor bazy turystycznej, którego reszta nie znała i nie bardzo chciała ze sobą zabierać.
Celem wyprawy, zorganizowanej z okazji XXI zjazdu KPZR, były dwa szczyty: Otorten (wedle ówczesnych pomiarów mierzący 1182 m n.p.m) i Ojka-Czakur (w 1959 roku jego wysokość wyliczono na 1279 m n.p.m). Trasa wiodła przez Sierow, Iwdel i Wiżaj, a następnie przez uralską tajgę i ziemie zamieszkałe przez lud Mansów. Zgodnie z planem 12 lutego Igor Diatłow, po zdobyciu Otortenu i Ojka-Czakuru, miał nadać telegram do Sekcji Turystycznej z poczty w Wiżaju. 15 lutego turyści planowali pojawić się w Swierdłowsku.
Poszukiwania rozpoczęły się nieśpiesznie i z licznymi problemami. Dlaczego?
Przede wszystkim Sekcja Turystyczna i Komisja Tras Turystycznych, które wydały zgodę na wyprawę, nie miały pojęcia, dokąd i którędy poszedł Igor. Tak zwaną książeczkę marszu zabrał ze sobą. Żadna z instytucji nie miała mapy Uralu Północnego, gdyż w 1959 roku były one utajnione. Te ziemie wchodziły w obszar Uralskiego Okręgu Wojskowego.
A w czasie zimnej wojny praktycznie każdy okręg wojskowy w ZSRR był tajny z definicji.
Na Uralu Północnym działała jednostka wojskowa o numerze 6602, której biuro znajdowało się w Iwdelu. Żołnierze zajmowali się głównie pilnowaniem uralskich łagrów, należących do sieci Iwdel-łagu. Część żołnierzy z 6602 zaangażowano do poszukiwań,.
Ponadto w 1959 roku na terenie Uralu Północnego funkcjonowały poligony i bazy wojskowe, słabo zbadane, dość mętnie opisane i będące przedmiotem zainteresowania współczesnych historyków.
Ratownicy dotarli na miejsce tragedii 26 lutego. Co tam zastali?
Namiot turystów, na wschodnim stoku góry 1079, znalazło trzech ratowników: Iwan Paszyn (leśnik z Wiżajskiego Leśnictwa) oraz Michaił Szarawin i Borys Słobcow (studenci Politechniki Uralskiej). Ostatni opisał to w słowach: „Podeszliśmy do namiotu i zauważyliśmy, że wejście wystawało spod śniegu, przeciwległa część była zasypana. Wokół namiotu stały kije narciarskie wbite w śnieg i zapasowa para nart. Na dachu znajdowało się piętnaście do dwudziestu centymetrów śniegu. Było widoczne, że został nawiany przez wiatr. Przed wejściem zauważyłem czekan do lodu, wbity w śnieg”.
Od strony zbocza namiot był rozcięty nożem w dwóch miejscach. Wbrew apelom Paszyna, aby niczego nie dotykać, studenci odgarnęli śnieg czekanem, przy okazji zrobili kilka dziur i rozerwali płachtę. Przetrząsnęli rzeczy w środku, część wyrzucili na zewnątrz, a niektóre drobiazgi pogubili w śniegu. Niektóre przedmioty turystów zabrali do swojego obozu, między innymi manierkę z alkoholem, której zawartość wypili przy kolacji. Wnosili nim toasty za szczęśliwy finał poszukiwań.
Około 16:00 nadali telegram o znalezieniu namiotu. Pułkownik Gieorgij Ortiukow, wykładowca Politechniki, odpowiedzialny za organizację poszukiwań, wydał kategoryczny zakaz dotykania namiotu. Nie miał pojęcia, że jest już za późno na takie zastrzeżenia. Następnego dnia na miejsce udała się większa ekipa ratunkowa. I znów przetrząsnęła namiot, zebrała rzeczy do kołder, wyciągnęła na zewnątrz, a następnie wrzuciła w przypadkowe miejsca.
Już na starcie utrudniło to wyjaśnienie okoliczności tragedii.
Gdy prokurator Wasilij Tiempałow z prokuratury rejonowej w Iwdelu przybył na miejsce tragedii, skrupulatnie opisał to, co zastał. Założył, że namiot w takim właśnie stanie zostawili turyści z grupy Diatłowa. Nikt nie powiedział mu, jak było naprawdę. Z błędnych przesłanek wyciągnął równie błędne wnioski. W namiocie znalazł pustą butelkę po alkoholu, przyniesioną z powrotem przez ratowników. Zestawił ją z bałaganem, porozrzucanymi w śniegu rzeczami i założył, że turyści byli pijani w chwili opuszczania namiotu. Dopiero sekcje zwłok i badania wykazały, że ofiary nie spożywały alkoholu przed śmiercią. Ratownicy po czasie opowiedzieli o niefrasobliwym zachowaniu. Nie lubili Tiempałowa, ale ich wyznań wysłuchał inny prokurator, Lew Iwanow, którego darzyli sympatią.
Ciała ofiar nie znajdowały się w sąsiedztwie namiotu.
Zwłoki Jurija Doroszenki i Jurija Kriwoniszczenki znaleziono 27 lutego, półtora kilometra w dół zbocza od namiotu pod cedrem syberyjskim, tuż obok pozostałości ogniska. Zmarli z powodu hipotermii. Mieli liczne zadrapania, ukłucia od igieł, ślady poparzeń na rękach i nogach, rany szarpane. Tkanki miękkie Jurija Kriwoniszczenki, wyszarpane z pośladków i ud, znaleziono na korze cedru.
Podczas sekcji w drogach oddechowych Doroszenki wykryto szarą, spienioną ciecz, wyciekającą przez nos i gardło zmarłego. Na podstawie ilości popiołu śledczy wywnioskowali, że ognisko pod cedrem płonęło około godziny. Zgasło, gdyż przestano do niego dokładać, pomimo zgromadzenia sporego zapasu chrustu i gałęzi, obłamanych między innymi z cedru.
Tego dnia sprowadzono ekipę poszukiwawczą z psami i znaleziono również zwłoki Igora oraz Ziny. Jej ciało znajdowało się najbliżej namiotu. Nie stwierdzono u niej obrażeń powstałych od patyków i igieł, które występowały u mężczyzn. Nie miała również odmrożonych stóp.
5 marca na linii pomiędzy miejscem znalezienia zwłok Igora i Ziny zlokalizowano ciało Rustema. Z sekcji zwłok wynika, że przed śmiercią był nieprzytomny z powodu pęknięcia czaszki, co przyczyniło się do hipotermii. Miał duże sińce na twarzy i kostkach dłoni oraz (podobnie jak Zina) ślady obfitego krwotoku z nosa.
Poszukiwania zwłok trwały do maja.
Tak, z powodu potężnych zasp. W dolinach sięgały ludziom do ramion. Praca ratowników była potwornie trudna i niebezpieczna, gdyż z poziomu gruntu nie dało się dostrzec głębokich rozpadlin w skałach. Mimo starań nie dali rady znaleźć zwłok do roztopów.
Ciężka i długa zima dawała się we znaki. Jeszcze w kwietniu zdarzały się zamiecie. 4 maja, w jarze, około 75 metrów od cedru w głąb lasu, znaleziono zwłoki czterech ofiar. Ludmiła i Siemion zmarli z powodu krwotoków powstałych na skutek wieloelementowych złamań żeber z przemieszczeniem kości, których fragmenty wbiły się w tkanki.
Ludmiła miała ponadto kłutą ranę komory serca, powstałą od złamanego żebra i 1,5 litra krwi w opłucnej. Nikołaj zmarł na skutek złamania podstawy czaszki i wieloelementowego złamania kości skroniowej, której fragmenty wbiły się w opony mózgowe. Łączna długość pęknięcia czaszki wynosiła 17 centymetrów.
Aleksander, jako jedyna ofiara znaleziona w jarze, nie miał poważnych urazów. Zmarł na skutek hipotermii. Ciała ofiar z jaru znajdowały się w wodzie i nosiły zaawansowane ślady rozkładu. Na skutek procesów gnilnych Ludmiła i Siemion nie mieli gałek ocznych, Ludmiła i Nikołaj – płytek paznokciowych. U wszystkich stwierdzono ubytki tkanek miękkich, w tym języka u Ludmiły. To były zmiany pośmiertne, a nie urazy powstałe za życia.
Pierwsze śledztwo, zamiast wyjaśnić sprawę, sprowokowało więcej pytań.
W 1959 r. prowadzono trzy dochodzenia w tej sprawie: prokuratury rejonowej w Iwdelu, obwodowej w Swierdłowsku i generalnej z Moskwy. Śledztwo otworzyła prokuratura w Iwdelu, zamknęła w Swierdłowsku. W aktach nie ma ani jednego pisma, z którego wynikałoby, kiedy i dlaczego przeniesiono sprawę z jednej prokuratury do drugiej.
Kiedy trafiła do Lwa Iwanowa ze Swierdłowska, prokuratura w Iwdelu wciąż prowadziła przesłuchania świadków, a Leonid Urakow, zastępca prokuratora generalnego ZSRR, objął nadzór nad dochodzeniem.
Śledztwo przebiegało nietypowo. Zanim prokuratorzy przystąpili do działań, wezwał ich do siebie pierwszy sekretarz partii w Iwdelu, który kategorycznie orzekł, że zabójcami są Mansowie, lud autochtoniczny, zamieszkujący Ural Północny. Zasugerował, że turyści weszli na świętą górę, gdzie nie mogą chadzać kobiety i naruszyli tym samym sacrum. Kazał aresztować mansyjskich myśliwych, którzy pod koniec stycznia polowali w tajdze.
Ich skazanie byłoby dla władz bardzo wygodne. Pozwoliłoby szybko zamknąć dochodzenie i zrzucić winę na mniejszość etniczną, a przecież wiemy, że Związek Radziecki walczył z mniejszościami, bo wymykały się spod wyobrażeń o unifikacji.
Losy Mansów nikogo nie interesowały. Było oczywiste, że nikt ważny się za nimi nie wstawi, a sami się nie obronią. Większość nie potrafiła nawet czytać, ani pisać. Od dawna denerwowali władzę gdyż żyli wedle własnych zasad, nie interesowała ich partia, radzieckie szkolnictwo, dekrety, nakazy ani odezwy do narodu. Sami wybierali szamana, który stał na czele społeczności. Prowadzili z Rosjanami handel wymienny, współpracowali z uralskimi żołnierzami, gościli w swoich jurtach rosyjskich turystów, ale nie mieli zamiaru słuchać poleceń obcych ludzi, którzy przychodzili na ich ziemie i próbowali dyktować im, jak mają żyć. Część ziem ich okręgu autonomicznego zachodziła na teren wojskowy i stała się przedmiotem sporów.
Ostatecznie nie doszło do pokazowego skazania żadnego Mansa.
Sprzeciwił się temu niepokorny prokurator z Iwdela Władimir Korotajew, który wykłócał się z władzami o Mansów, nie przebierając w środkach i słowach. Zdawał sobie sprawę, że Mansowie są w tej sprawie kozłami ofiarnymi.
Święta góra znajdowała się w innym miejscu, mogły na nią wchodzić kobiety, zatem teza o naruszeniu sacrum była całkowicie chybiona. Podobnie jak sugestia rozcięcia namiotu z zewnątrz przez agresorów. Ponad wszelką wątpliwość ustalono, że żaden Mans nie był nawet na miejscu tragedii i nie miał z tą sprawą nic wspólnego.
Po spektakularnych awanturach Korotajew został odsunięty od dochodzenia, a sprawę dostał Lew Iwanow, pracowity, zdyscyplinowany, należący do partii, posłuszny i lojalny wobec przełożonych. Zaprzeczenie rozwrzeszczanego i upartego jak mało kto Korotajewa, doprowadzającego działaczy partyjnych do białej gorączki swoim tupetem i wyszczekaniem.
Którą inną hipotezę zaczęto badać jako najbardziej prawdopodobną?
Zarówno Korotajew, jak i Iwanow stali na stanowisku, że przyczyną śmierci turystów był wypadek wojskowy. Borys Wozrożdiennyj, lekarz który przeprowadzał sekcję zwłok ofiar, porównał obrażenia Ludmiły i Siemiona do urazów powstałych przy fali uderzeniowej, czym utwierdził Iwanowa w przekonaniu, że ta hipoteza jest słuszna. Kiedy podzielił się nią z Afanasijem Jesztokinem, dostał nakaz zamknięcia dochodzenia.
Jedna z rozważanych przyczyn śmierci mówiła o tym, że turyści zostali zaatakowani. To brzmi logicznie: byli sami w górach, więc stali się łatwym obiektem dla kogoś o złych zamiarach. Motywem mogła być chęć rabunku. Usłyszeli, że ktoś się skrada, w popłochu opuścili namiot, po czym bali się wrócić, więc rozpalili ognisko…
Brano pod uwagę atak zbiegłych więźniów z uralskich łagrów. Iwanow został jednak zapewniony, iż ucieczek nie odnotowano. Rozważano konflikt z pracownikami służby leśnej, ewentualnie atak żołnierzy, którzy przez pomyłkę wzięli turystów za zbiegłych więźniów. Nic na to nie wskazywało.
Trzeba pamiętać, że w namiocie Diatłowa było siedmiu silnych, wysportowanych mężczyzn, którzy mieli noże i siekierę. Przedmioty, mogące służyć do obrony zostawili w środku. Iwanow i Korotajew wykluczyli również zejście lawiny. Mówimy o górze o wysokości 1079 m n.p.m. i mierzącej około 800 m n.p.m. u podstawy. Naokoło namiotu stały kijki do nart, sam namiot nie został porwany przez lawinę, zaraz za nim zaczynały się ślady turystów.
To tajga, więc rozpatrywano też możliwość ataku wilków albo innych zwierząt.
Tyle że na śniegu nie znaleziono śladów łap, a na ciałach ofiar ran od pazurów, czy zębów. Mansyjscy myśliwi i tropiciel, którzy brali udział w poszukiwaniu turystów, rozmawiali o tym z Iwanowem. Zwrócili jego uwagę na to, że przez blisko miesiąc żaden drapieżnik nie pojawił się na miejscu tragedii, choć w pustym namiocie zostało mięso. Od wieków Mansowie zastawiali skuteczne pułapki na zwierzynę, bazujące właśnie na przynęcie z zamarzniętego mięsa. Zwłoki ofiar również nie zostały naruszone, choć miejsce tragedii powinno być jadłodajnią dla wilków.
Jak to wyjaśnić?
Myśliwi i tropiciel nie potrafili tego wytłumaczyć. Nie zetknęli się wcześniej z takim przypadkiem. Sugerowali, że drapieżniki zostały czymś odstraszone, np. zapachem, niewyczuwalnym przez człowieka.
Przez siedem lat zajmowała się Pani tą sprawą. Przeglądała dokumenty, czytała to, co o sprawie napisali historycy i inni dziennikarze. Czy którąś z tych hipotez uznaje Pani za najbardziej prawdopodobną?
Moim zdaniem przy stanie wiedzy, który posiadamy teraz, nie da się bezspornie i jednoznacznie rozstrzygnąć, co się wydarzyło na Przełęczy. Na każdy argument można znaleźć kontrargument. Kulisy dochodzeń z 1959 roku i toczące się w tej sprawie trzymiesięczne awantury to historia wymykająca się wszelkiej logice.
Warto pamiętać, że w połowie lat dziewięćdziesiątych Borys Jelcyn nakazał szefom swoich służb przeanalizować archiwa i zaprowadzić porządek. Po wnikliwej kwerendzie nie ustalono nic wiążącego. Nie sposób zakładać, że którykolwiek z badaczy tragedii jest lepszy od służb specjalnych prezydenta i bez dostępu do wszystkich archiwów zrobił w tej sprawie więcej. Takie założenie jest po prostu niepoważne i stawia w złym świetle autora, który zapiera się, że wyjaśnił wszystko.
Śledztwo zamknięto bardzo szybko, a oficjalna przyczyna śmierci nikogo nie przekonywała.
Turyści w górach ginęli, to się zdarzało, ale nikt nie angażował w wyjaśnianie przyczyn tragedii najwyższych władz. A przy tej sprawie pojawili się najważniejsi ludzie w państwie, łącznie z Chruszczowem, który też był żywo zainteresowany śledztwem i odbierał raporty od Kirilenki. 28 maja Iwanow zamknął dochodzenie po rozmowie z Jesztokinem.
W uchwale, pod którą podpisał się również prokurator Łukin, padł wniosek „potężna siła”. To oczywiście nic nie wyjaśnia. W aktach są dwie uchwały o zamknięciu dochodzenia. Różnią się treścią, ale nie konkluzją. Nie wiadomo dlaczego nadzorujący śledztwo Leonid Urakow nie zgłosił zastrzeżeń do finalnego wniosku.
Dla rodzin ofiar to oznaczało koniec możliwości naciskania na organy ścigania, by wyjaśniono tę sprawę. Już od samego początku nikt nie chciał z nimi rozmawiać, a z chwilą zamknięcia śledztwa stracili nadzieję, że kiedykolwiek się dowiedzą, co się stało na Przełęczy.
Niestety, krewni zostali potraktowani okropnie. Wszyscy chodzili do lokalnych władz partyjnych, wysyłali pisma i prośby. Siostra Diatłowa wspominała, że rodzicom ofiar powiedziano: „wszyscy do widzenia, siedźcie cicho”. Ojciec Rustema usłyszał, że zabiorą mu legitymację partyjną, jeśli nie przestanie się dopytywać.
Co ciekawe: większość krewnych nie ma żalu do prokuratora Iwanowa, bo rozumieją, że on naprawdę nie miał nic do powiedzenia w sprawie tego dochodzenia. Rozmawiali z nim prywatnie. Po zamknięciu śledztwa od czerwca do listopada porządkował bałagan zrobiony przez sekretariat prokuratury i wydawał bliskim ofiar rzeczy, należące do zmarłych. W drugim tomie akt jest ciekawa notatka, sporządzona pismem Iwanowa.
W słupku zlicza pieniądze turystów, które poginęły nie wiadomo gdzie. Następnie wysłał pismo do Klubu Sportowego i kazał zwrócić ojcu Igora pieniądze, które należały do jego syna.
Niezależnie od tego, że tak wielu ludzi było zaangażowanych w sprawę, i tak ją zamknięto . I gdyby nie Iwanow, akta nie ujrzałyby światła dziennego.
Ta sprawa gryzła go przez całe życie. Czytałam fragmenty jego pamiętników, w których wracał do tego wydarzenia oraz listy, jakie wysyłał do osób decyzyjnych, między innymi do Jelcyna. Miał wyrzuty sumienia, że ugiął się pod naciskami. Jako jedyny przeprosił rodziny ofiar.
W 1990 roku opublikował artykuł, w którym opisał kulisy dochodzenia. Dziś są one oczywiste dla wszystkich interesujących się tragedią, ale wówczas szokowały. Awantury, absurdy, kłamstwa, naciski, politycy z pierwszych stron gazet. Ciężko było w to uwierzyć. Wielu dziennikarzy sprawdzało, czy Iwanow napisał prawdę. Jego wersję potwierdzili wszyscy prokuratorzy związani z dochodzeniem, przełożeni, ratownicy, krewni ofiar, masa innych świadków i odtajnione dokumenty.
Cała książka to opowieść o niewydolności systemu. I o ludziach, którzy zostali z tajemnicą.
Jeśli ktoś uzna, że to opowieść o ludziach, którzy od 1959 roku zadają w kółko to samo pytanie, również będzie miał rację. Tak wyglądało życie Jurija Judina, członka grupy, który 28 stycznia odłączył się od niej i zawrócił – dalszy marsz uniemożliwiła mu rwa kulszowa. Ciężko przejść obojętnie wobec człowieka, który przez ponad pół wieku codziennie zajmował się śmiercią przyjaciół i sprawdzał sam na sobie pierwsze objawy hipotermii.
Nigdy nie zapomnę porównania, którego użyła siostra Rustema. Powiedziała, że wyjaśnienie tej sprawy jest jak pałeczka w sztafecie, którą dostała od rodziców i przekaże swoim dzieciom. Ta tragedia nie dotyczy tylko dziewięciu ofiar. Odcisnęła bolesne piętno na wielu ludziach.
Dlaczego w 2019 roku prokuratura wznowiła śledztwo?
Od lat dziewięćdziesiątych podjęto dziesiątki inicjatyw zmierzających do wznowienia dochodzenia. Robili to krewni, dziennikarze śledczy, historycy, badaczki i badacze tragedii, Fundacja. Pierwszą osobą, która żądała ponownego przeprowadzenia śledztwa po rozpadzie Związku Radzieckiego był oczywiście prokurator Iwanow. Chciał zbadać hipotezę wypadku wojskowego, której zabroniono mu analizować w 1959 roku. Im bardziej mu zakazywano, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ma rację.
Przy wznowionym dochodzeniu prokuratura wytypowała inne hipotezy: huraganowy wiatr, zejście lawiny i osuniecie śniegu na namiot.
Czyli to, co wykluczyli śledczy w 1959 roku, bazując na wyglądzie miejsca tragedii, ustaleniach dotyczących pogody z lokalnej stacji meteo w Iwdelu, opinii biegłego z zakresu medycyny sadowej i wniosków doświadczonych turystów, którzy analizowali namiot i okolice Przełęczy.
W lipcu ogłoszono wynik wznowionego dochodzenia. Jak brzmi?
Prokuratura prowadząca wznowione dochodzenie wykluczyła huraganowy wiatr oraz hipotezę tak zwanej deski śnieżnej, czyli osunięcia się śniegu na namiot. Stoi na stanowisku, że na Przełęczy zeszła lawina, co deklarowała już w marcu 2019 roku.
Co na to krewni ofiar?
Miesiąc przed ogłoszeniem wyników wznowionego dochodzenia zwrócili się do Igora Wiktorowicza Krasnowa, Prokuratora Generalnego Federacji Rosyjskiej. Prosili o przyjrzenie się sprawie i zweryfikowanie hipotezy sformułowanej przez prokuratorów w 1959 roku, której do tej pory nikt oficjalnie nie zbadał.
Obecnie krewni żądają ponownego przeprowadzenia śledztwa, gdyż wynik tego jest niezgodny z relacją blisko trzydziestu ratowników, którzy pracowali na miejscu tragedii. W mediach padły mocne słowa. Sprawie towarzyszą silne emocje, bo kilka dni przed ogłoszeniem wyniku wznowionego dochodzenia zmarł Michaił Szarawin, ostatni świadek znalezienia namiotu, który w kółko powtarzał, że nie widział żadnych śladów lawiny.
W lipcu na Przełęcz miała wyruszyć ekspedycja badawcza. Odwołano ją z uwagi na pożar blisko 40 hektarów tajgi w okolicy miejsca tragedii.
Pełnomocnicy krewnych i badacze tragedii zapowiedzieli, że wynik wznowionego dochodzenia nikogo nie zadowala i będą naciskać na nowe śledztwo. Czyli mamy dokładnie taką samą sytuację, jaka była przed ponownym otwarciem dochodzenia w 2019 roku. Nic się nie zmieniło.