Rozdział 1 ROZBITEK
Jak okiem sięgnąć, było tylko morze. Obszar płaski, szary i lodowaty jakmetal noża. Ale nie tak znów gładki. Morze nieustannie rytmicznie oddychało. Unosiło się i opadało, unosiło i opadało... Monotonię tego obrazu przerwał gwałtowny i niespodziewany ruch. Coś
białego. Mewa. Jej przenikliwy krzyk, skrzydła rozpięte szeroko, wykorzystujące prądy powietrzne. Potem głuche uderzenie: mewa nagle zanurkowała pod powierzchnię wody, by schwytać rybę lśniącą srebrzyście. Niebo pozostało nieruchome. Szare i błękitne. Blade światło dnia, przenikające przez wielkie rozdarcia całunu z chmur niczym przez witraże
w katedrze. Tommaso Ranieri Strambi potrzebował kilku minut, żeby uświadomić sobie, że nie obserwuje tego wszystkiego z zewnątrz. Był zanurzony w morzu. W szarym i lodowatym morzu. Wśród odmętów łagodnie go kołyszących, w górę i w dół. Ponownie usłyszał ten przenikliwy krzyk, tym razem odleglejszy, i ujrzał, jak mewa oddala się, frunąc z rybą w dziobie. Wtedy otrząsnął się nagle z dziwnego rodzaju snu, a otaczające go obrazy rozpękły się tak, jak pęka nagle płytka cienkiego lodu. Tommaso znalazł się pod wodą. Niebo zastąpiła płynna masa o intensywnym zabarwieniu ciemnozielonym. Ciężkie, nasączone wodą ubranie ściągało go w dół. Jak sparaliżowany od ukąszenia tą lodowatą cieczą, która uciskała mu skronie, podniósł wzrok. I zobaczył mnóstwo jakby maleńkich wysepek pływających po powierzchni morza. Książki. Walizka. Fotel na biegunach. Stolik. Zobaczył, że one maleją, podczas gdy on opada ciągle w głąb. Jakaś ryba śmignęła kilka metrów od niego i oto schodziła pionowo w głąb oceanu. Tylko że to chyba nie była
ryba. Była za wielka na rybę. Wyglądała jak... fortepian? Na pełnym morzu? Jedno po drugim napływały obrazy niedawnych wydarzeń, jak wstrząsy elektryczne. Tommaso przypomniał sobie wielką falę, która wtargnęła do księgarni Kalipso. Górę wody, która go porwała. Chwilę przedtem usiłował
przekonać Flintów, by nie korzystali z klucza z główką wieloryba. Bezskutecznie. Zdobył się na wysiłek i rozgarnął wodę ramionami. Odepchnął się też mocno nogami i podpłyą̨ł pół metra ku powierzchni. Przedmioty unoszące się na płaszczyźnie tej delikatnej ruchomej błony nad jego głową przestały na moment maleć. Ponowił wyrzut ramion i jednocześnie odpychał się nogami. I znowu. Powtarzał te ruchy – najpierw mechanicznie, potem coraz płynniej. Musiał... musiał zaczerpnąć tchu. Kiedy tak płynął, przypomniał sobie, że woda uniosła go nad ziemię i przewróciła. Przypomniał sobie gmatwaninę rąk i nóg, i jeszcze to, że nie był sam w tym zamęcie. Byli tam też kuzyni Flint. I dziewczyna zza
lady. Jak ona się nazywała? Nigdy nie natrafił na jej imię w książkach Ulyssesa Moore'a.
Pomału podciągnął się ku powierzchni i zobaczył promienie słońca dosięgające go poprzez toń, ale nie odczuwał jeszcze ich ciepła. Strasznie paliły go płuca i piekły oczy.
Jak się znalazł na otwartym morzu? Mógł to sobie zaledwie wyobrazić: wielka fala musiała go przeciągnąć przez ulice Kilmore Cove razem z przedmiotami, które widział teraz pływające nad głową. W miarę jak się do nich zbliżał, rozpoznawał stoliki z gospody na plaży, krzesła, wielkie parasole. Widział też małe parasole, melonik, dwie komódki, lampę, połamane meble, kołdry... Tommaso Ranieri Strambi wypłynął na powierzchnię, wydając coś w rodzaju krzyku. Otworzył usta i nareszcie złapał powietrze – łapczywie, zachłannie. Potem pozostał chwilę nieruchomo z szeroko rozwartymi ramionami i nogami, z twarzą zwróconą ku słońcu. W końcu, kiedy był już pewien, że żyje, wybuchnął radosnym śmiechem. Rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczył nic poza morzem. Żadnej linii brzegowej, żadnej łodzi na horyzoncie, nic, zupełnie nic. Kilka metrów obok przepływała za to wielka skórzana walizka, która płynęła niczym wąż boa, trochę nad i trochę pod powierzchnią wody. Wydało mu się, że ją rozpoznał. Przypomniało mu się, że w mroku
ostatnich chwil, uczepił się czegoś miękkiego, a zarazem solidnego, co go osłoniło od uderzeń i utrzymało na powierzchni, kiedy wszystkie siły wokół usiłowały zepchnąć go na dno. Wykonał kilka wyrzutów ramionami i dosięgnął tego przedmiotu, który prawdopodobnie ocalił mu życie. Był prawie tak duży jak on. Usadowił się na nim. Walizka zanurzyła się kilka centymetrów i wypłynęła ponownie,
pod- trzymując go. „Co za bałagan" – westchnął Tommaso na widok różnych szczątków
porozrzucanych po powierzchni. Obserwując kolor wody, udało mu się ustalić, z której strony powinno się znajdować wybrzeże: tam oto, gdzie woda była brudniejsza i pełna dryfujących przedmiotów. Próbował też, jak dobrze wyszkolony harcerz, odgadnąć – na podstawie położenia słońca – która może być godzina, ale bez powodzenia. Wówczas powrócił myślami do tego wszystkiego, co mu się przydarzyło w ostatnich dniach. Pomyślał przez moment o swoich rodzicach w Wenecji i wyobraził sobie, jak muszą się o niego martwić. Potem pomyślał o Anicie, zagubionej gdzieś w Pirenejach. W końcu pomyślał, że Julia Covenant,
bliźniaczka Jasona, jest o wiele wyższa, niż ją̨ sobie wyobrażał. Zaczekał aż unoszący się na wodzie wieszak przepłynie koło jego szalupy-walizki, schwycił go i zaczął się nim posługiwać jak wiosłem. Próbował teraz płynąć z prądem, kierując się w stronę horyzontu, gdzie
jak sądził znajdowało się wybrzeże. Kiedy tak mozolnie wiosłował, zrozumiał, że to było o wiele trudniejsze niż wiosłowanie po lagunie w Wenecji. Jak tylko zatrzymywał się na
chwilkę, żeby złapać oddech, powracał natychmiast do punktu wyjścia. Od czasu do czasu słychać było głuche odgłosy, za każdym razem, kiedy coś wpadało pod powierzchnię wody.
Przez moment zapytywał sam siebie, czy to, co nieco wcześniej wydawało mu się opadającym na dno fortepianem koncertowym, nie było w rzeczywistości jakimś morskim stworzeniem. Wielorybem. Albo rekinem. „Nie ma rekinów w tej części morza" – powiedział głośno. Ale potem przypomniał sobie, że latarnik z Kilmore Cove został kiedyś zaatakowany
przez rekina właśnie na tym morzu. Zamknął oczy i odgarnął z czoła posklejane zapiaszczone włosy. Następnie znowu zaczął uparcie wiosłować. Płynął tak przez dziesięć minut, najwyżej kwadrans, aż poczuł, że jest całkowicie wyczerpany. Głowa mu pękała, a w uszach dzwoniło. Niby-wiosło wyślizgnęło mu się z rąk i podryfowało w stronę horyzontu. Próbował rozpaczliwie je pochwycić, ale czuł się tak, jakby ciało nie chciało
słuchać jego poleceń. Zsunął się z walizki, objął ją, żeby nie wpaść do wody i powiedział
sobie: „Tylko chwilkę. Odpocznę tylko chwilkę i potem...". Chwilę potem stracił poczucie rzeczywistości, niesiony z prądem, kurczowo uczepiony szalupy z czarnej skóry.