Udany powrót wielkiego detektywa
Popularność wśród młodych czytelników zdobył serią książek o przygodach Alexa Ridera, nastoletniego następcy Jamesa Bonda. Teraz krytyka nieśmiało porównuje go nie tylko z Ianem Flemingiem, ale i Arthurem Conanem Doyle'em.
Popularność wśród młodych czytelników zdobył serią książek o przygodach Alexa Ridera, nastoletniego następcy Jamesa Bonda. Teraz krytyka nieśmiało porównuje go nie tylko z Ianem Flemingiem , ale i Arthurem Conanem Doyle'em .
O tym, że zostanie pisarzem, Anthony Horowitz myślał już w szkole; potem, kiedy nauczyciele angielskiego zachwycili się jego pierwszymi próbkami literackimi, tylko umocnił się w tej decyzji. Inspirację czerpał z filmów, książek i komiksów – jako młody chłopak był wielkim fanem serii o agencie 007 (potem, kiedy dorośnie i uzna, że uwielbiane w dzieciństwie filmy straciły swoją magię i przestały robić na nim wrażenie, wymyśli Alexa Ridera), wielbił „Tintina”, a za swój wzór, po przeczytaniu „Wielkich nadziei”, stawiał Charlesa Dickensa .
Na brytyjskim rynku wydawniczym zadebiutował jako dwudziestodwulatek humorystyczną powieścią dla dzieci „The Sinister Secret of Frederick K. Bower”; to wtedy w żartach stwierdził, że zajął się pisaniem, bo tak naprawdę nie potrafił nic innego. W latach osiemdziesiątych rozpoczął współpracę z telewizją – napisał scenariusze do kilku odcinków kultowego już „Robina z Sherwood”, pracował przy „Morderstwach w Midsomer” i serialu o Herculesie Poirot, opartym na powieściach królowej zbrodni, Agathy Christie . Jego zrodzona przed laty fascynacja kryminałami stale rosła, toteż kiedy spadkobiercy Doyle'a zaproponowali mu napisanie powieści, w której miałby ożywić świat Sherlocka Holmesa, nie wahał się ani przez chwilę.
(img|552750|center)
Anthony Horowitz
W zasadzie ani ich zgoda, ani aprobata, ani nawet duchowe czy moralne wsparcie nie były mu potrzebne – chociaż firma Conan Doyle Estate, założona przed spadkobierców pisarza, od kilku lat niestrudzenie walczy w sądzie o prawo do pobierania wynagrodzenia za wykorzystywanie przez innych twórców postaci brytyjskiego detektywa – jednak w ten sposób cały projekt zyskał i na prestiżu, i na rozgłosie. Horowitz zastrzegł jednakże w umowie, że zlecenie chętnie przyjmie, pod warunkiem, że owi spadkobiercy nie będą ślęczeć mu nad głową i wcinać się w pracę; nie kontaktował się z nimi w sprawie warunków finansowych, nie życzył sobie od nich nawet żadnych porad, notatek, planów czy sugestii. „Nie chciałem nawet pokazywać im książki – mówił w wywiadzie dla magazynu Scotsman. - Powiedziałem, że ją napiszę, dostarczę, i tyle. Z tego, co wiem, chyba nawet jej jeszcze nie przeczytali”.
„Dom jedwabny” okazał się prawdziwym bestsellerem, toteż Horowitz , gnębiony wcześniej wieloma obawami, mógł odetchnąć z ulgą. Bał się, że nie podoła oczekiwaniom; chciał napisać coś nowatorskiego, ale zarazem wiernego duchowi oryginału, aby nigdy żaden fan Sherlocka nie zapytał go pełnym pretensji głosem: „Jak mogłeś coś takiego spłodzić?”. „Spędziłem ponad trzydzieści lat, pisząc o tajemniczych morderstwach i tworząc serie detektywistyczne. Wszystko zaczęło się od Holmesa – wyznawał. - Chyba mogę zupełnie szczerze wyznać, że ogromną część mojej kariery zawdzięczam właśnie Doyle'owi”.
(img|552751|center)
Kadr z filmu "Sherlock Holmes" (2009)
Sam poznał słynnego detektywa jako siedemnastolatek, gdy na gwiazdkę został obdarowany zbiorem wszystkich opowieści o Holmesie. „To chyba niemożliwe, żeby nastoletni Anglik przeczytał Holmesa i nie zakochał się w tej postaci i jego świecie”, kwitował w Chicago Tribune. Nic więc dziwnego, że po „Domu jedwabnym” nabrał ochoty na więcej. A kiedy książka odniosła sukces wydawniczy, zbierając doskonałe recenzje nie tylko wśród krytyki, ale i fanów Holmesa – nazywających się, jakże by inaczej, Sherlockians – spadkobiercy Doyle'a do spółki z wydawcą zaczęli rozmyślać nad sequelem. Horowitz pomysłowi przyklasnął, podkreślając jednak, że nie chciałby wpaść w pułapkę powtarzalności i pisać znów tego samego. To wtedy uznał, że skoro jedną książkę poświęcił już Holmesowi, teraz na warsztat powinien wziąć profesora Moriarty'ego.
Za punkt wyjścia obrał opowiadanie „Ostatnia zagadka”, napisane przez Doyle'a w 1893 roku. To wtedy pisarz, znudzony swoim bohaterem, postanowił skonfrontować Holmesa z jego nemezis, arcywrogiem, „Napoleonem zbrodni”, profesorem Jamesem Moriartym. Przeciwnicy staczają ostatni pojedynek i lądują w kipieli alpejskiego wodospadu Reichenbach, gdzie ich ciała mają spocząć na wieki. Ale jeśli Doyle sądził, że tak łatwo pozbędzie się detektywa, musiał przyznać się do błędu. Cztery lata później, zmuszony przez protestujących czytelników – i, a jakże, z powodów finansowych – wskrzesił Sherlocka w opowiadaniu „Pusty dom”. Horowitz postanowił wypełnić lukę pomiędzy tymi dwiema historiami, rozpoczynając akcję w momencie, kiedy na miejsce tragedii ze Stanów Zjednoczonych przybywa Frederick Chase z Agencji Detektywistycznej Pinkertona, próbujący odnaleźć powiązania między Moriartym a niebezpiecznym szefem amerykańskiego gangu, który może również zagrozić porządkowi Wielkiej Brytanii, Clarence'em Devereuxem. Do spółki z
inspektorem Athelneyem Jonesem, detektywem, którego czytelnicy mogą kojarzyć ze „Znaku czterech”, zafascynowanym metodami Holmesa i próbującym rozwikływać sprawy za pomocą dedukcji, rozpoczynają śledztwo, nie wiedząc, jak wielka jest skala afery, w którą się właśnie wplątali.
„Zwykle kiedy zasiadam do pisania książki, mam przed sobą czystą kartkę papieru. Ale kiedy zaczynam pisać o literackim uniwersum wykreowanym przez Doyle'a, mogę wykorzystać genialne postacie, otrzymuję już istniejący, jasno zdefiniowany świat”, mówił w Chicago Tribune Horowitz i w „Moriartym” doskonale widać, jak świetnie się czuje, będąc „spętany” tymi ramami. Pisarz, wychowywany na literaturze XIX-wiecznej – wśród swoich ulubieńców wymienia Dickensa, Thackeraya, Austen i Hardy'ego – nie tyle naśladuje jej styl, co po prostu, w zupełnie naturalny sposób, pisze, jakby sam urodził się w tej epoce; gdyby zestawić fragment „Domu jedwabnego” czy „Moriarty'ego” z prozą Doyle'a, nie sposób byłoby odróżnić, które jest które. Jego opowieść czyta się gładko, płynnie; to utwór bezpretensjonalny, stworzony nie tylko jako hołd dla minionych czasów i dawnych kryminałów, lecz autonomiczny utwór mogący spokojnie rozłożyć na łopatki niejedną „współczesną”
powieść.
(img|552752|center)
Kadr z serialu "Sherlock" (2010)
Ale o wartości książki Horowitza nie świadczy sam język czy dbałość o szczegóły – autor przyznawał, że wiele tygodni spędzał na sprawdzaniu rozmaitych faktów i szczegółów, grzebiąc w odmętach internetu, przesiadując w bibliotekach i rozmawiając ze specjalistami, aby mieć pewność, że zminimalizuje ryzyko historycznych błędów – lecz i sama fabuła, pełna aluzji, zagadek i pułapek czyhających na nieuważnego czytelnika. „Każde zdanie w mojej książce jest kłamstwem, ale zarazem każde zdanie jest też prawdą – ostrzegał, dodając, że wzorował się nie tylko na chwytach podpatrzonych u Doyle'a, ale i u Agathy Christie. - To, co robiła Christie, jest genialne; prawda jest cały czas przed naszymi oczami, jednak nie jesteśmy w stanie jej dostrzec. A przecież nie można obwiniać pisarza za to, że nas zwodzi i oszukuje, można obwiniać jedynie samego siebie, że się tego nie zauważyło”.
Po „Moriartym” Horowitz na jakiś czas daje odetchnąć Holmesowi, ale nie porzuca zbrodniczego półświatka. Niedawno gruchnęła wiadomość, że pisarz został wytypowany na kolejnego następcę Iana Fleminga, po którym ma przejąć schedę, niańcząc Jamesa Bonda – a on sam zapowiada, że w jednej ze swoich następnych książek zmierzy się z twórczością... Agathy Christie.
Sonia Miniewicz/książki.wp.pl