Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:06

Tworki

TworkiŹródło: Inne
d13xiac
d13xiac

Był znowu ciepły niedzielny poranek. Daleko nad helenowskim lasem unosiły się leniwie różowe mgły jak fikuśne podniebne podwiązki. Pod okapem stróżówki przysiadły wróble, w powietrzu pachniało mokrymi od rosy sosnami i już zawczasu miejską perfumą. Drzwi kolejki rozsunęły się bezszelestnie i zastępy pasażerów w milczeniu spłynęły na peron. I wtedy w wyjściu stanęła Anna. Anna Brochwicz stanęła ostatnia w wyjściu jak madonna w kasztanowej ramie, jak cały renesans w symbolicznym skrócie. Wojna była brzydka, więc piękna szyja Anny, i przywołajmy wszystkie mosty świata, by doceniły jej przejście w dekolt obnażony niczym serce zbawiciela. Wojna była tak straszna, toteż piękna dłoń Anny z pierwszym kwiatem wiosny w niewinnym kolorze, dłoń piękna i Anny palce zwarte na kibici w pięciu wysmukłych synonimach. Woja była dzika, więc i zgrabna jasna suknia Anny z wesołą falbanką przy skraju, delikatna faktura materii i czujność srebrnych guzików na posterunku. Na ciężkie czasy wybrała Anna szminkę pastelową w odcieniu
fioletu, włosy proste, grube, spięte z tyłu, i nieśmiałość na twarzy jak najlepszy makijaż. I tak godnie stała w muzeum porannej chwili, niewidzialnie podpisana w prawym dolnym rogu, i tak godnie trwała Anna żona Marcela, dama z żółtym kwiatkiem zastygła w pozie królowej mimo woli, póty wreszcie nie rozległy się ostrzegawcze dzwonki, że na odjezdne kolejki za sekundę, już za pół, na peron naszej skromnej tworkowskiej stacyjki zstąpi, proszę odsunąć się od pokus, gwiezdnolicy anioł w zużytych cokolwiek trzewikach.
Pod drugą topolą przy bramie coś psyknęło i powstrzymało, niecierpliwość spotkała się z wyczuciem, mężczyzna jak zawsze z kobietą.
– Poczekaj, daj im się przywitać – szepnęła Sonia z ręką jeszcze, och, jeszcze, na rękawie Jurka. – Nie widzisz, co się dzieje?
Teraz już Jurek dojrzał. Spod pierwszej topoli wysunął spokojnie swą szczupłą postać Marcel i ustawił ją nieruchomo trzy metry przed peronem, rękę wbijając w kieszeń. Oczy dostrzegły horyzont, miętówka w ustach nagle się obróciła, skronie przyssały kapelusz. Ziemia przywarła do stóp, twarz pociemniała jak słońce na bulwarze sunset. Marcel Brochwicz był gotów na spotkanie żony.

Fala przyjezdnych i zdrowych rozwidliła swój śpieszny bieg na skale Marcela ciała i złączywszy swe nurty przelała się przez bramę, niosąc robinsonom szaleństwa dużo kiełbasy i polskiego kompotu. Peron opustoszał, lecz nie był to już peron, ale prom szczęścia i nieważkości czasów. Niech doceni to kiedyś NASA, niechaj dojrzy każde planetarium owo cudowne vacuum wokół dwóch istnień niepodległych nagle prawu ciążenia, wolnych od przydrożnych gleb, od powszechnego stąpania i ciśnień atmosferycznych. Mogą też skorzystać scenarzyści, jeśli tylko nie boją się przystanków w akcji i nadmiernych zbliżeń, a oddech potrafią wstrzymać jak Jurek z Sonią. Nie ruszył się jeszcze Marcel, nie poruszyła żona Marcela. Stali, lecz jeszcze bardziej patrzyli, patrzyli, lecz jeszcze bardziej czekali. Dzieliło ich wciąż dziesięć dni samotności, dziesięć klepsydr ustawionych zawsze na opak, tona piasku rzuconego na twarze, który miłosny chamsin rozwiewał teraz pośpiesznie. I nagle stało się. W kieszeni nie było już miejsca na dłoń, w
dłoni podpórki dla kwiatu. Anna wyciągnęła rękę, Marcel odrzucił kapelusz. Marcel zaszybował, Anna podbiegła, ramiona okrążyły i zdusiły utracony czas. Znowu byli razem losem w los, noskiem w nos, fałszywym dokumentem w podrobioną kenkartę. I upewniali się, że są na pewno, dotykając na przemian swych włosów, policzków, długo i wytrwale, aż za drugą topolą pani uroiła łzę, pan przełknął głośno ślinę, podczas gdy na betonowym dywanie peronu w Tworkach tuliły się do siebie, bardzo proszę o duży plan, brązowy kapelusz i żółty kwiat.

Marcel podprowadził Annę do szpaleru witających.
– To jest moja żona Ania. A to są Sonia i Jurek – przedstawił obecnych, wciąż obecnych, i uśmiechnął się szeroko po raz pierwszy od chwili, kiedy dostał pracę.
Uścisnęli sobie dłonie, Jurek nawet się ukłonił, i zanim poszli posączyć kompotu, pogawędzili przy drzewie o tym i owym, najpierw o akcji pod Arsenałem. Anna mówiła powoli i miała piękną dykcję, i słuchając innych otwierała szeroko oczy, a gdy przechodzili przez bramę, odwróciła się, dotknęła ręką policzka i spojrzała przeciągle w bezchmurne niebo. I taką ją Jurek najlepiej zapamiętał.
Obejrzeli miejsca pracy, biurko Marcela z ołówkami zatemperowanymi tak, że drżyjcie cyfry i zmierzajcie biegiem do zera, pingwina nad łóżkiem jak obrazek święty i powędrowali nad Utratę. Przy pierwszym mostku potwierdziło się, że Anna jest nauczycielką, przy drugim, że uczy dzieci muzyki, a przy młynie przestała się opierać i wyjęła z torebki mały beżowy flet. Usiedli na przydrożnych głazach, ściśnieni na kremowym płaszczu Marcela, bo Jurek nie chciał zdjąć swego.
Anna odkręciła nasadę, dmuchnęła parę razy do środka i przyjrzała się niebu przez siedem dziurek od siedmiu dźwięków, od harmonii sfer, od nut zbierających to, co w nas cząstkowe, za ciche i rozerwane. Uroczyste milczenie wytarło do bieli całą okolicę i po chwili pierwsze nuty zapisały drżąco na białym, tremolo na niczym, swą nieśmiałą opowieść. Marcelowi przypominały o dziecięcych latach spędzonych w miasteczku przed wyjazdem do samej stolicy na kształcenie i mówiły, że może szkoda tych lat w Szkole Handlowej, tylu wysiłków i nawet opublikowanej z pożytkiem dla ministerstwa pracy dyplomowej, że może trzeba było wyjechać choćby bez dyplomu, tak jak chciała Anna, zaraz potem jak się poznali na imieninach Juliana przy ulicy Karolkowej i jej muślinowa sukienka świeciła niczym południowe słońce i smakowała w dotyku chropawą pomarańczą. Ale mówiły mu również, że było im tak tu dobrze, gdy śpiewali w chórze u Wizytek kantaty Bacha i szli później Nowym Światem, który mieli tu pod ręką, wprost na miejscu, i sączyli
kawę po wiedeńsku w samej Ziemiańskiej, a raz to nawet popili sobie w Adrii i tańczyli z oficerami i paniami na parkiecie do białego rana, i potem długo siedzieli w wannie w tamtym mieszkaniu na Elektoralnej, bo małe mieszkanko mieli na Elektoralnej.

Soni mówiły coraz gęstsze dźwięki Anny o dziwnej tęsknocie w koniuszkach palców i o żółto-niebieskiej piłce, która wyleciała z ogrodu i przycupnęła na gałęzi w strumieniu; kołysała się i huśtała pod naporem prądu i spod cienistej kieszeni powietrza mrugała do Soni dziewczynki dwiema na przemian barwami; kołysała się i huśtała, była taka lekka i odległa, raz niebieska, raz żółta, i w wodzie malowała swój prawdziwy kształt, rozmazany, kolorowy, półokrągły, rozświetlony; kołysała się i huśtała, i Sonia tak rozkołysaną ją w strumieniu zostawiła, a w domu powiedziała mamie, bo ojciec znowu wyjechał gdzieś spiskować, że piłka wzięła i się zgubiła, ale wcale nie chce nowej. Jak re do mi i jak si do do, tak piłka do piłki, mówiły jeszcze Soni wciąż nowe nuty, i dalej opowiadały o tym, ile bramek można strzelić jedną futbolówką na tej łące, gdy jest się w formie, i tyle razy można spojrzeć, ile razy strzelić, i o tym, że dobry napastnik nie spotkałby się chyba z jej skuteczną obroną.
Jurkowi muzyka Ani przypomniała najpierw, że obok siedzi Sonia i że ma nieszczęście do ładnych kobiet, bo choć są, to są mało ostatecznie i niekoniecznie, a melodia jest taka, że tylko chwycić za rękę i iść ile wlezie aż do finału nut ostatnich, po którym dopiero prawdziwe życie, lecz w chwilę potem wysnuła mu opowieść o letnisku w Urlach, gdzie zjeżdżali w maju całą klasą gimnazjalną, on i Olek zawsze w jednym przedziale, pobierać nauki na świeżym powietrzu i pić dodatkowe szklanki mleka prosto od podlaskiej krowy, a wieczorami, kiedy już odrobili z profesorem Dyrdą i profesorem Kamińskim trzy przegrane robry, szedł nad strumień i wpatrywał się w wodę płynącą bystro atramentowym ściegiem, jak nadzieja, co przechodzi przez oczy, wypełnia gardło i unosi w przyszłość, która będzie i na pewno się zdarzy.
La si do nagle zamilkło, spłoszone głosem Marcela. Bo Marcel nabrał głęboko powietrza i wypuścił z samej przepony tenor śpiewny, mocny i barwny. Na razie był to zamaszysty dźwięk, modulowany i wzlatujący, lecz po chwili dołączył do niego prosto znad fletu sopran jak cicha fala i oba głosy ułożyły się w długie słowa. Śpiewały najpierw w obcych oktawach o męczeństwie synów ludzkich i łzach ich matek niczym nie pocieszonych, o pięknie i prawdzie, kiedy już wszyscy będą braćmi, a potem już po naszemu o piaszczystych drogach, o honorze żołnierzy i wreszcie o brunetkach, blondynkach i wszystkich was dziewczynkach.

d13xiac

Jurek poprosił jeszcze o kilka piosenek z modnego repertuaru, zwłaszcza o pewnym uczuciu, które wszystko wybacza. Wreszcie Anna i Marcel zmęczyli się i rozejrzeli niepewnie wokół siebie. – Naprawdę pięknie śpiewacie. Lepiej niż w radiu. Wyraźniej niż na patefonie – Jurek aż kiwał głową z przejęcia, a Sonia jako w zasadzie blondynka jeszcze klaskała. – I to, co szprechane, też tak dobrze brzmi. Muzyka łagodzi obyczaje. Macie głosy tak dobrze dobrane jak mąż i żona, codziennie powinniście nam coś śpiewać. Muzyka i poezja, to tylko się liczy.
– A Jurek pięknie deklamuje – powiedział Marcel do Anny, i Sonia przytaknęła. – Powiedz nam, kochany Jerzy, wierszyk, prosimy.
Jerzy zgodził się od razu. Chwycił wszystkich za ręce, aż unieśli się z kamieni, stanęli w kręgu i objęli się ramionami. I wtedy wyszeptał między dotykającymi się skroniami i zmieszanymi włosami:

– Coś z farsy lichej i coś z dramatu,
Wyż – i pochyłość,
Posmak piołunu i zapach kwiatów –
To właśnie miłość...

Dwie dłonie poklepały Jurka po plecach, a jedna pogłaskała go po głowie. Krąg rozbił się na dwie pary i obie świetnie wyglądały, choć może ta Marcela z Anną lepiej, tak bardzo się do siebie tulili i tak bardzo szeptali sobie w policzki, gdy wracali na teren pingwina. Jurek z Sonią zwolnili kroku, przystanęli w cieniu dębu i uśmiechnęli się do siebie lekko zażenowani.

d13xiac
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d13xiac

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj