Leszek Cichy: "Z chwili na chwilę coraz trudniej się zorientować w otoczeniu. Słabniemy. Nasze namioty stoją na środku lodowca, a dookoła nich nie ma nic. Nie możemy ich znaleźć. Mam poważne obawy, że zboczyliśmy z drogi".
Himalaista i polarnik. Bankowiec i filozof. Pragmatyk i marzyciel. Pozornie Leszka Cichego i Marka Kamińskiego dzieli zbyt wiele, aby mogli się zaprzyjaźnić. W ich przypadku nie doszukujmy się różnic, bo nie te są istotne. O ich ponad dwudziestoletniej przyjaźni przesądziło dążenie do ekstremum. To dlatego podejmowali skrajnie wymagające wyzwania.
"Trzy bieguny", których autorką jest Julia Hamera to opis kilkunastu wypraw, w tym również tych, w których Cichy i Kamiński wzięli wspólny udział.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak publikujemy rozdział "Droga na szczyt". To historia - opowiedziana z perspektywy Leszka Cichego - wspólnej wyprawy na Grenlandię w 2008 roku zakończonej zdobyciem Gunnbjørn Fjeld.
"Droga na szczyt"
Gdy lecimy nad Morzem Grenlandzkim, widoczność jest znakomita. Widać kry i wielkie bryły lodowego paku [wieloletnia pływająca pokrywa lodu morskiego] unoszące się na wodzie. Lecimy dość nisko.
Dopiero gdy znajdujemy się nad głębokimi zatokami grenlandzkiego wybrzeża, gdzie schodzą do morza i urywają się lodowce, zaczynamy nabierać wysokości.
Z góry widać, że Grenlandia to jeden wielki lądolód, a zatoki to jedyne miejsca, gdzie pojawia się zieleń. Dalej jest już tylko biel i trochę czerni.
Gdy mijamy fiordy, rozpościerają się pod nami lodowe pola i góry. Z lodowych czap i warstwy śniegu wystają czarne, skaliste zbocza i ostre granie. Część ścian pokrywa lód. Niektóre wzniesienia wyglądają jak piramidy. […]
Chcemy zrobić zdjęcia, jednak szyba jest zbyt zamazana i mimo dobrej widoczności na zewnątrz obraz wychodzi niewyraźny. Pilot oznajmia, że możemy wyjąć wewnętrzną szybę. Teraz rysunek szczytów objawia nam się w pełnej okazałości.
Na wysokości około 3000 metrów pilot zatacza krąg wokół naszej góry, a dopiero przy drugim okrążeniu ląduje na rozległym, płaskim polu rozpościerającym się między łańcuchami wzniesień i pełnymi szczelin lodowcami. Mamy jedyną mapę tego terenu, z 2006 roku.
Do najbliższej miejscowości jest około 500 kilometrów, nie da się z niej dotrzeć do innych osad. Tu, gdzie jesteśmy, nie ma nic, żadnego życia. Jedyną oznaką cywilizacji są smugi kondensacyjne samolotów lecących z Ameryki do Japonii, których trasa prowadzi nad biegunem północnym na wysokości kilkunastu tysięcy metrów – za wysoko, by tu, na dole, słychać było choćby pomruk silników.
Dlatego stojąc pośrodku szerokiej doliny, między dalekimi zboczami gór, mamy wrażenie całkowitej izolacji. Aż trudno uwierzyć, że potrzebowaliśmy tylko doby, by znaleźć się w tak odludnym miejscu.
Pierwszego dnia pogoda dopisuje. Powietrze jest ostre i przejrzyste. Łopatami przygotowujemy miejsce pod obóz. Ja mam namiot K2 Expedition, bardzo dobry, sprawdzony na wcześniejszych wyprawach. […]
Po rozbiciu obozu zabieramy się do przygotowania posiłku. Nasza kuchnia składa się z maszynki MSR, garnka, menażek, kubków termicznych i termosów. W namiotach jest ciepło i przyjemnie. Po krótkim odpoczynku bierzemy kijki i idziemy na trekking po okolicy. Przechodzimy obok Cone i Dome, drugiego i trzeciego co do wysokości szczytu Grenlandii.
Część zboczy pokrywa lód i śnieg, na niektórych prześwitują czarne skały. Robimy dokumentację fotograficzną i filmową. Naszym operatorem jest Tomek. Jest dość ciepło i słonecznie. Błękitne niebo tylko miejscami zasnuwają niegroźne kłęby białych obłoków. Jeśli będzie za ciepło, wierzchnia pokrywa śniegu zacznie topnieć, a do tego może się pojawić warstwa gęstej mgły.
Oba zjawiska utrudniłyby wejście na szczyt i lądowanie samolotu, który ma nas stąd zabrać. Z drugiej strony o tej porze roku mogą się jeszcze pojawić mrozy sięgające minus trzydziestu stopni. Przy takiej temperaturze wielogodzinny marsz i wspinaczka byłyby dla naszych organizmów sporym wysiłkiem.
Wieczorem dają o sobie znać zmęczenie podróżą i brak snu. Czas nadrobić zaległości. Gdy się budzimy rano, termometr wskazuje minus osiem stopni, nadal jest dość słonecznie. Pojawiają się cirrusy zwiastujące załamanie pogody, prognoza na najbliższe dwanaście godzin jest jednak niezła.
Możliwe, że w tym czasie uda nam się zdobyć górę. Nie ma co czekać na lepsze warunki, bo mogą nie nadejść. W tej chwili szanse powodzenia oceniam na jakieś trzydzieści procent, i to nam wystarcza.
Jako przewodnik wyznaczam trasę. Marek bierze narty i pulki. Ruszamy. Otoczeni ogromem przestrzeni, która sprawia wrażenie, jakby nie miała końca, czujemy się bardzo mali, a jednocześnie upaja nas poczucie niesamowitej wolności.
Startujemy z poziomu 2200 metrów. Najpierw schodzimy kilka kilometrów lodowcem w boczną dolinę, przez którą idziemy pod górę aż do przełęczy na wysokości 3050 metrów, skąd do szczytu jest już stosunkowo niedaleko.
Co jakiś czas natrafiamy na szczeliny, czarne bezdenne dziury, jakby dla niepoznaki obrębione miękkim śniegiem. Innym razem nic nie zapowiada urwiska. Szersze, otwarte szczeliny obchodzimy, a te zamknięte, zasypane śniegiem, pokonujemy, asekurując się wzajemnie.
W miejscu, gdzie zaczynają się szczeliny, zostawiamy pulki. Marek zostawia też narty. Jest tak ciepło, że zdejmujemy kurtki. Co jakiś czas zatrzymujemy się na kilkuminutowy odpoczynek. Ostatnie 2 kilometry podchodzimy stromym zboczem związani linami. Od momentu wyruszenia z namiotów minęło około dziesięciu godzin, podczas których pogoda nieustannie się pogarsza. Uderzające w nas podmuchy wiatru są coraz silniejsze, a na niebie miejsce białych, pierzastych cirrusów zajmują majestatyczne i ciężkie chmury. Momentami nadciąga mgła.
Całkowite załamanie pogody następuje w momencie, gdy do szczytu zostaje nam około 200 metrów. Przed chwilą, stojąc na przełęczy, podziwialiśmy widok ciągnących się w nieskończoność gór, teraz nie widzimy nic.
Słoneczna tarcza przebijająca się przez kłęby ciemnych chmur przypomina księżyc. Mgła jest tak gęsta, że na szczyt szlibyśmy po omacku. Zastanawiamy się, co robić, i w końcu przeważa opinia, że kontynuowanie wspinaczki nie ma sensu. Nawet jeśli dotrzemy na wierzchołek, nic nie zobaczymy i nie zrobimy żadnego zdjęcia. Podejmujemy decyzję o odwrocie. Robi się ciemno, porywisty wiatr przybiera na sile. Po chwili zaczyna padać śnieg, który utrudnia odnalezienie śladów. Dopóki nie jest zbyt intensywny, coś widać.
Wiemy mniej więcej, jak przebiega droga w dół. Udaje nam się pokonać pierwszy zakręt prowadzący z grani na przełęcz, przejść kilka szczelin, ale sypie coraz bardziej. Po potężnym słońcu nie ma już śladu. Wszystko zlewa się w jedną białą ciemność. Gdy zakładam okulary, pojawia się niewielki kontrast, dzięki czemu mogę wypatrzyć przysypane świeżym śniegiem ślady butów – mimo że wszystko pokrywa biel, błyszczą nieco inaczej.
Z chwili na chwilę coraz trudniej się zorientować w otoczeniu. Słabniemy. Szczególnie Tomek. Temperatura powietrza nie jest zbyt niska, najwyżej minus dziesięć stopni, jednak wysokość, wyczerpanie i odwodnienie oraz wilgoć towarzysząca opadowi śniegu sprawiają, że czujemy się coraz gorzej. Nie chcąc dźwigać, wzięliśmy za mało jedzenia. Teraz zaczynam tego żałować.
Skręcamy w dolinę. Musimy dotrzeć do miejsca na lodowcu, gdzie jest w miarę płasko. Na końcu tego płaskiego odcinka, lekko w prawo, stoi nasz namiot. To długi marsz. Różnica wysokości jest tak mała, że nie czujemy, czy idziemy pod górę, czy schodzimy. Nie można nawet dostrzec zboczy otaczających dolinę. Wygląda to tak, jakbyśmy się znajdowali pośrodku niczego.
Górskie doliny lodowcowe, z którymi częściej miałem do czynienia, są węższe, dzięki czemu, patrząc na boki, łatwiej określić swoje położenie, wiadomo, dokąd się skierować. By nic nie było widać, mgła musi być wyjątkowo gęsta. Na Grenlandii łatwiej stracić resztki orientacji.
Nasze namioty stoją na środku lodowca, a dookoła nich nie ma nic. Nie możemy ich znaleźć. Obawiam się, że wkrótce stracimy wszelkie szanse na dotarcie do obozu. Przyspieszam, żeby zdążyć wypatrzyć pozostałości śladów. W pewnym momencie widzę małe lodowe wzgórza, których nie pamiętam z podejścia. Mam poważne obawy, że zboczyliśmy z drogi.
I nagle mgła na chwilę się podnosi. Ten moment wystarcza, żebym dostrzegł ciemne plamy majaczące mniej więcej kilometr od nas. Raczej się domyślam, niż widzę, że to nasze namioty. Są do połowy zasypane, oddychamy jednak z ulgą. Po pięciogodzinnym zejściu jesteśmy uratowani. Dobrze, że nie trwało dłużej.
Przede wszystkim dużo pijemy i odpoczywamy. Z telefonu satelitarnego dzwonimy do bazy i dowiadujemy się, że pogoda powinna się poprawić za dwa–trzy dni. Przez ten czas nieustannie pada i wieje. Prawie nie opuszczamy namiotów, wychodzimy tylko po to, by je odkopać ze śniegu. […]
Co jakiś czas wychodzę spojrzeć na niebo. Chmury spowijające nunataki przydają im aury tajemniczości i niedostępności. Wreszcie mgła się rozwiewa i w tym samym czasie przychodzi informacja, że przez najbliższą dobę utrzyma się dobra pogoda.
Odczekujemy jeszcze jakiś czas dla pewności i żeby śnieg trochę osiadł. Wstajemy wcześnie, jemy porządne śniadanie i pełni energii wyruszamy zaatakować szczyt. Błękit rozświetlonego nieba odbija się dookoła nas skrzącym blaskiem.
Przeszkodą jest jednak głęboki śnieg, który spowalnia marsz. Tym razem wybieramy trochę inną drogę, krótszą, ale okazuje się, że jest na niej więcej szczelin. Największe mają 50 metrów głębokości i 20–30 metrów szerokości. Ewidentnie są to szczeliny górskie, nie lodowcowe. Momentami, gdy tak między nimi lawirujemy, myślę, żeby tylko nie stało się nic złego.
Co jakiś czas słyszymy, jak gdzieś w pobliżu spada lawina. Przed nami dwie duże szczeliny. Każda ma ponad kilometr długości i 50 metrów szerokości. Ciągną się w poprzek całej doliny. Nawisy na ich krawędziach powodują, że nie widać, jak wyglądają wewnątrz. Żeby je obejść, trzeba iść brzegiem aż do miejsca, gdzie szczelina wrasta w ścianę.
Za pierwszym razem tak właśnie zrobiliśmy, teraz chcemy przejść środkiem. Idę przodem, reszta kawałek dalej po moich śladach, nie jesteśmy związani. Pierwsza szczelina jest bardzo ładnie zawiana, zejście i wejście okazuje się łagodne. Bez problemu udaje się ją przekroczyć.
Gdy się przymierzam do drugiej, wydaje mi się, że będzie tak samo. Podchodzę do krawędzi i zastanawiam się przez chwilę. Zamierzam ruszyć, więc wyciągam rękę, żeby wbić kijek w śnieg. Nagle czuję, jak po moim ciele przebiega prąd. Jakbym włożył palec do gniazdka elektrycznego. Odruchowo robię krok w tył, nic więcej się nie dzieje.
Wydaje mi się tylko, że słyszę trzepot skrzydeł. Potem jakby przytomnieję. Wiem, że coś jest nie tak. Odsuwam się i trawersuję dalej od krawędzi. Z minuty na minutę coraz lepiej widzę miejsce, w którym stałem, widzę też ogromny nawis nad szczeliną.
Dopiero po jakimś czasie uświadamiam sobie, że gdybym zrobił jeden krok więcej, to pewnie wszystko by się zwaliło i wpadłbym do 50-metrowej szczeliny. Byłbym bez szans, ponieważ alboby mnie przysypało, albobym się połamał, albo koledzy by mnie nie znaleźli.
Pogoda jest idealna i mimo półmetrowej warstwy ciężkiego śniegu sprawnie pokonujemy zbocze. Po kilku godzinach docieramy do przełęczy. Tu leży śnieg twardy niczym gips. Do szczytu mamy jeszcze 644 metry w pionie. Nie ma czasu na odpoczynek.
Mija kilka kolejnych godzin i znajdujemy się pod granią szczytową, gdzie nawisy śnieżne w każdej chwili grożą oderwaniem. Robi się zimniej, jednak po zmrożonym śniegu i lodzie idzie się znacznie lżej. Jest całkiem przyjemnie, tylko coraz bardziej dokucza nam zimny wiatr. Na ostatnim, o wiele bardziej stromym odcinku grani potrzebujemy raków. Wcześniej używaliśmy ich tylko raz, wchodząc na przełęcz.
Marek chce się związać. Idziemy we dwóch na końcu, jako czwarty i piąty. Gdy pozostała trójka stoi już na wierzchołku, a my jesteśmy kilka kroków od nich, dzieje się rzecz niespodziewana – na niebie pojawia się samolot. Przelatuje bardzo blisko nas, zatacza koło nad szczytem, po czym oddala się, żeby wylądować.
Szczyt wygląda bardzo efektownie. To gruba lodowo-śnieżna czapa na wybitnym, potężnym tronie. Gdy na nim stajemy, jest dwunasta czterdzieści dwie polskiego czasu. Temperatura wynosi minus dwadzieścia stopni, ale opatuleni w puchowe kurtki z kapturami, spędzamy tam ponad pół godziny. Inaczej niż na ośmiotysięcznikach, tu nie musimy się spieszyć.
Rozwijamy polską flagę, robimy zdjęcia. Stojąc tak wysoko, pośrodku pola lodowych piramid, chłoniemy roztaczające się wokoło widoki. Zostaną w nas na całe życie. […]
Julia Hamera absolwentka studiów międzynarodowych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Od 2009 roku związana zawodowo z Telewizją Polsat. Autorka książki "Niech żyje Nam" o mistrzu wschodnich sztuk walki.