Nie wierzę, że to robimy.
Dowódca wyprawy, Leonid Case, leżał wyciągnięty na wilgotnej ernańskiej ziemi, zaciskając pięści. Cały ten plan to szaleństwo, pomyślał. Ukradkowe opuszczenie osady, nocna wędrówka przez las, a teraz krycie się w tej kotlince, jakby był jakimś nocnym drapieżnikiem, czekającym na ofiarę... Prawdę mówiąc, bardziej zwariowaną rzeczą była tylko sytuacja, w wyniku której się tutaj znalazł. A także człowiek, który do niej doprowadził.
Do diabła z Ianem! Do diabła z jego urojeniami! Czy osadnicy nie mieli dość problemów? Czy nie wystarczy, że ludzie giną tutaj – umierają – w sposób przeczący całej ludzkiej wiedzy? Czy Ian musiał jeszcze pogłębiać ten koszmar?
Case czuł, że ogarnia go czarna rozpacz, a jej śladem nadciąga strach. Nie mógł sobie na to pozwolić. Był odpowiedzialny za losy tej wyprawy, co oznaczało, że inni liczyli na niego – jego rozsądek, umiejętność oceny, a przede wszystkim na zimną krew. Nie mógł poddać się rozpaczy, tak samo jak nie mógł okazać swej wściekłości z powodu zachowania głównego botanika. Czasem jednak wydawało się, że to ponad jego siły. Bóg wie, że był przygotowany na dobre i złe, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jakie kłopoty mogą czekać nowo założoną kolonię... ale nie spodziewał się czegoś takiego.
Już trzydzieści sześć ofiar. Trzydziestu sześciu jego ludzi. I nie wystarczy powiedzieć, że nie żyją: zginęli okropną, przerażającą śmiercią, przekraczającą ludzkie wyobrażenie. Pamiętał zamrożone ciało Sally Chang, tak kruche, że kiedy próbował je podnieść, rozsypało mu się w rękach na kawałki. I zwłoki Wayne’a Reinhardta, które, kiedy go znaleźli, wyglądały jak bryła obciągniętej skórą galarety. Albo Faren Whitehawk... To najbardziej przerażający przypadek, pomyślał Case. Wcale nie dlatego, że był odrażający: zwłoki Farena były kompletne, mięśnie jeszcze elastyczne, a twarz prawie pogodna. Jednak w jego ciele nie pozostała nawet kropla krwi, wyssanej przez dwa niewielkie nakłucia na karku. A przynajmniej tak stwierdzili lekarze ekspedycji. Chryste w niebiesiech! Spoglądając na te ślady – nierówne i zaczerwienione, pokryte na brzegach zakrzepłą krwią – wiedział, że stanęli przed czymś, na co nie byli przygotowani. Potwory wywodzące się z Ziemi, ich własne koszmary obleczone w ciało i rzucone przeciwko
nim... Jak walczyć z czymś takim? Od czego zacząć? Kiedy trzy noce później Carrie Sands została zabita przez jakiegoś skrzydlatego stwora, który dopadł ją, gdy spała, Case nie zdziwił się, gdy jej chłopak opisał zabójcę jako stworzenie podobne do występujących w hinduskiej mitologii. I żywiące się koszmarnymi snami, o ile pamiętał Case. Tyle że tym razem nie poprzestało na snach.
Jezu Chryste. Kiedy to się skończy?
Trzydziestu sześciu martwych z ponad trzech tysięcy kolonistów, którzy przeżyli hibernację i podróż na tę planetę, aby stanąć w promieniach obcego słońca oraz oddać się ciałem i duszą budowie nowego świata. Jego świata. Teraz wszystko to było zagrożone. Do licha, przecież statek powinien był to przewidzieć! Miał badać każdą z napotkanych planet, aż nie będzie wątpliwości, najmniejszych wątpliwości, że koloniści mogą bezpiecznie na niej osiąść. Jeśli nie, zgodnie z programem miał szukać następnego układu. Teoretycznie była to w pełni dopracowana procedura, mająca uchronić ziemian przed tysiącem przewidywalnych niebezpieczeństw pozaziemskiej kolonizacji. Przed konkurencyjnymi drapieżnikami. Nieprzyswajalnymi białkami. Wahaniami klimatu.
Kluczowym było słowo „przewidywalnych”.
Case spojrzał na bezgwiezdne nocne niebo – tak czarne, tak puste, tak bardzo obce – i przeszedł go dreszcz. Co zrobił ziemski statek kolonizacyjny, kiedy zbadał tysiąc układów – a może dziesiątki tysięcy – i nadal nie znalazł świata nadającego się dla jego podopiecznych? Czy przyszedł czas, kiedy jego mikroukłady zaczęły się zużywać i mechaniczne zdziecinnienie wymusiło wybór niezgodny z ideałem? Czyżby wszystko to było winą programistów, którzy nie przewidzieli, że statek może lecieć tak daleko i tak długo, nie znajdując odpowiedniej planety? „Leć” – nakazali mu – „badaj każdą napotkaną planetę, a jeśli nie nadaje się do wyznaczonego celu, uzupełnij paliwo i leć dalej”. Case pomyślał o nocnym niebie Erny, tak upiornym z braku gwiazd. Co taki program mógł zdziałać, gdy zabrakło mu opcji? Kiedy następny krok wyprowadziłby go poza granice galaktyki, w rejony tak puste, że mógłby dryfować przez wieczność, nie znajdując następnego słońca i źródła paliwa? Czy miał na oślep rzucić się w tę otchłań, obojętny na
perspektywę wieczystej samotności? Czy też wielokrotnie analizował ostatnią kandydatkę, raz po raz, aż w końcu jego obwody zdołały wysnuć logiczny wniosek, że w tak rozpaczliwej sytuacji jest to jedyne możliwe wyjście? I tak, dziesiątki tysięcy lat świetlnych od Ziemi, prawie cztery tysiące kolonistów w końcu zbudziły się z wielowiekowego snu.
Nigdy się nie dowiemy, pomyślał ponuro Case. Statek znajdował się teraz wysoko nad nimi niczym dodatkowy księżyc, okrążając udręczoną planetę. Zabrali ze sobą wszystkie dane, każdy nanosekundowy zapis dziewięćdziesięcioletnich badań, a on przeglądał go tak często, że czasem wydawało mu się, iż zna każdy bit na pamięć. I co z tego? Nawet gdyby znalazł w tych wynikach jakiś ślad niebezpieczeństwa, co by im to dało? Nie mogli wrócić. Nie mogli wezwać pomocy. Tak daleko od centrum galaktyki nie mogli nawet zasięgnąć rady u swych ziomków. Programiści statku już dawno umarli, tak samo jak społeczeństwo, które ich stworzyło. Zadawszy Ziemi pytanie, koloniści musieliby czekać ponad czterdzieści milionów lat na odpowiedź – o ile rodzinna planeta by jeszcze istniała i zechciała odpowiedzieć. Kto wie, co się z nią stało w ciągu tych tysiącleci, przez które statek szukał domu? Ta otchłań czasowa była zbyt ogromna, zbyt przerażająca, by się nad tym zastanawiać. Ponadto nie miało to sensu, powiedział sobie Case. Liczył
się tylko fakt, że byli tu sami, teraz i na zawsze. Dla kolonistów Ziemia przestała istnieć.
Ułożył się wygodniej w porośniętej mchem rozpadlinie, będąc aż nazbyt świadomym zapadającej wokół ciemności. Ten mrok był gęsty, zimny i złowrogi, równie niepodobny do ziemskiej nocy, jak blask tego nowego słońca do ciepłych promyków Sol. Przez chwilę poczuł tęsknotę za domem, wzmocnioną świadomością faktu, że ten znany mu już nie istnieje. Koloniści wybrali sobie swój raj, po czym przekonali się, że czyha w nim wąż, ale nie było już odwrotu. W przypadku ponownej hibernacji śmiertelność przekraczała osiemdziesiąt sześć procent.
Usłyszał jakiś szmer za plecami i zdrętwiał. Lewą ręką sięgnął po broń, wyobrażając sobie rozmaite skrzydlate stwory, które zaraz się na niego rzucą. Tymczasem to była tylko Lise, która przyszła dotrzymać mu towarzystwa. Powitał ją skinieniem głowy i przesunął się na bok, robiąc jej miejsce. W płytkiej kotlince ledwie było dość miejsca dla nich obojga. Lise Perez, lekarka. Dzięki Bogu, że tu była. Kilka nocy temu uratowała mu życie, w okolicznościach, które wspominał z dreszczem zgrozy. Prawie zdołała uratować Toma Benneta, kiedy to „coś” przedarło się przez ogrodzenie od wschodu i wtargnęło do jadalni, a na pewno nie pozwoliła mu schwytać nikogo innego, dopóki kucharz nie odciął intruzowi łba tasakiem. Była kompetentna, zawsze opanowana i miała nosa do kłopotów. Już od miesiąca przyglądała się Ianowi Casce. Niech ją za to Bóg błogosławi.
– Jak długo jeszcze? – szepnął.
Spojrzała na zegarek.
– Pół godziny. – Potem popatrzyła na niego. – Przyjdzie wcześniej – zapewniła.
Gdyby sprowadził go tutaj ktoś inny – gdyby ktoś inny choć zaproponował mu, żeby tu przyszedł, stając się idealnym celem dla każdej koszmarnej bestii z upiornego repertuaru tej planety – Case w najlepszym razie roześmiałby mu się w twarz. Jednak zaproponowała mu to Lise, a on jej ufał, czasem nawet bardziej niż samemu sobie. Sprawę Iana należało załatwić. Nie było innego wyjścia. Case powinien był go zamknąć, kiedy to wszystko się zaczęło, ale postanowił dać mu szansę wyleczenia i teraz płacił za tę decyzję.
– Posłuchaj – szepnęła. – Nadchodzi.
Kiwnął głową i zauważył, że chociaż ubrała dostatecznie ciemną kurtkę i spodnie, to jej blada skóra lśni jak latarnia w blasku księżyca. Powinni byli o tym pomyśleć. Mógł wysmarować jej twarz węglem, sadzą albo czymś innym. Uczynić czarną, jak jego własna, żeby mogli niepostrzeżenie skradać się przez noc. Teraz już za późno, pomyślał. Przeklął w duchu swoją nieostrożność i gestem kazał Lise pochylić głowę, tak żeby trawa zasłoniła jej twarz. Wkrótce miała zapaść głęboka noc. Za niecałe pół godziny. Case powtarzał sobie, że to zupełnie zwyczajne zjawisko, że nawet na Ziemi gęste chmury czasem przesłaniają gwiazdy i księżyc, pogrążając wszystko w gęstych ciemnościach, ale wiedział, że to coś więcej. Już raz poczuł jej prawdziwą moc na otwartej przestrzeni, kiedy zgasił lampę, pozwalając ogarnąć się ciemności – tak absolutnej, tak bezgranicznej, że w porównaniu z nią bladły wszystkie mroki Ziemi. Na samo wspomnienie dreszcz przebiegł mu po plecach. Teraz w całym obozie palą się już lampy, jasne światła
odpędzające cienie potrójnej nocy. Jakby same światła mogły pomóc. Jakby ściany mogły powstrzymać węża, nie dopuścić, by odczytał ich najskrytsze myśli, a potem obrócił przeciwko nim ich obawy, a nawet marzenia.
Słuchając kroków nadchodzącego Iana, wspominał tę noc, kiedy „to” przyszło po niego, jak wąż, który przybrał postać anioła. Pamiętał, jak w mgnieniu oka zapomniał o strachu, sceptycyzmie, a nawet wrodzonej ostrożności, jakby nigdy nie istniały. Ponieważ z mroku wyszedł jego syn – syn! – młody i zdrowy jak dziesięć lat wcześniej, zanim Case utracił go w wypadku. I w tym momencie w sercu dowódcy nie było lęku czy podejrzenia ani cienia wątpliwości. Miłość wypełniła go z taką siłą, że zadrżał i łzy popłynęły mu po policzkach. Wyszeptał imię syna, a ta postać ruszyła ku niemu. Wyciągnął rękę, a to stworzenie dotknęło go – dotknęło! Było ciepłe, żywe i rozpoznawał je po dotyku, zapachu oraz tysiącu innych znaków. Chryste w niebiesiech, jego syn znów żył! Case otworzył ramiona i przytulił chłopca, ukrył twarz w jego włosach (czując ich znajomy zapach – nawet ten był taki sam) i zapłakał, dając upust fali gwałtownych emocji, bezgranicznemu żalowi, miłości i tęsknocie... Ona go uratowała. Lise. Przyszła, zobaczyła i
natychmiast zrozumiała. I zareagowała. Jakoś zdołała zabić lub odpędzić tego stwora, a potem zaciągnąć Case’a do izby chorych. W samą porę. Później, kiedy doszedł do siebie i odzyskał mowę, zapytał, co widziała. A ona odparła spokojnie: „Pożerał cię. Od środka. To właśnie robią wszystkie te stworzenia, w taki czy inny sposób. Żerują na nas”.