Tej nocy twierdza znów milczała, jak od wielu, wielu tygodni. Fale rzeki pluskały cicho, jakby zuchwałe na ogół niksy obawiały się pląsać przy domostwie morskich zbójców, a sine smugi mgły, ciągnące się wzdłuż brzegów, pochłaniały wszelkie hałasy nocy. Ani blade gwiazdy, ani wąski rożek księżyca nie rozświetlały ciemności grodu, na wałach nie płonęły też żadne pochodnie. Jedynie w wąskich oknach krótkiej halli przytulonej do wieżycy oraz kilku budynków gospodarczych migotało światło, równie niespokojne jak prowadzone w środku rozmowy.
– Zimno mi – wymruczał stary Gunnulf i naciągnął niedźwiedzią skórę na ramiona, wciąż szerokie mimo sędziwego wieku.
Upił łyk mocnego piwa z rogu, po czym powiódł półprzytomnym spojrzeniem po reszcie towarzyszy.
– Zimno mi – powtórzył i się wzdrygnął.
– Dorzucę drew do paleniska, jeśli chcecie, Gunnulfie. – Młody woj o rzadkiej, rudej brodzie i bladoniebieskich oczach podniósł się z ławy.
Okropna, stara blizna ziejąca na jego prawym policzku oraz chłodne, wzgardliwe spojrzenie zdradzały, że jego sercem powodowała duma i gwałtowność. A głos – chropowaty i zgrzytliwy – dopowiadał, że ów mąż nie nawykł do miłosierdzia czy serdeczności.
– Siedź, Gunnar. – Gunnulf machnął sękatą, wykręconą artretyzmem dłonią. – Żaden ogień nie rozgrzeje zimna, które czuję. Żaden ogień nie przegna starości z mych członków. A czuję ją, bracia, z każdym dzionkiem coraz bardziej. Nadchodzi…
– Któż taki? – Gunnar skrzywił się, ale usiadł, posłuszny słowom starca. Jedynie jego oczy, skrzące się niczym gwiazdy na zmarzniętym śniegu, tchnęły lodowatą drwiną.
– Hel – odparł z powagą Gunnulf, tocząc po wszystkich niedowidzącym spojrzeniem. – Bogini śmierci. Bo ona jedyna nie zginęła, bracia. Ona jedyna wciąż czuwa, by zabrać wszystkich posłusznych wierze naszych ojców, aż…
– Dość tego! – ryknął nieoczekiwanie Gunnar i cisnął kuflem o drewnianą ścianę. Naczynie odbiło się z głuchym stuknięciem od sosnowych bali, przetoczyło po ławie i zamarło przy żarzącym się palenisku. – Odkąd pamiętam, Gunnulfie, gadacie o Ragnarokku i śmierci naszych bogów, a durnotą…
– Milcz!
Jedno krótkie słowo osadziło zapalczywego młodzieńca w miejscu. Z niechęcią spojrzał ku trzeciemu biesiadnikowi – chudemu mężczyźnie z garbatym nosem, szczupłą, jakby szczurzą twarzą i rzadkimi jasnymi włosami. Jego niezbyt urodziwe oblicze budziło niechęć, lecz prawdziwie odpychał dopiero jego głos, tak zgrzytliwy i nieprzyjemny, że tym, którzy słuchali go po raz pierwszy, przechodziły ciarki po plecach. Człowiek z takim głosem nie musiał krzyczeć, by być słyszanym, obojętnie, czy podczas hucznej uczty, czy też w zgiełku bitewnym. Choćby mówił w niezrozumiałym języku, jego słowa przejmowały niepokojem i przeganiały spokój z serc słuchających. Nic więc dziwnego, że wszędy słynął jako wielki skald i znawca runów.
– Milcz, Gunnar – powtórzył dobitnie jasnowłosy. – Nie będziesz starszym a mądrzejszym ubliżał, kpie, choćbyś tu przywlókł za pysk i samego Fenrisa.
– Fenris ubity. – Gunnulf wykrzywił wargi i przymknął niedowidzące oczy. – Usieczon, jak przepowiedziane było. Wszyscy bogowie martwi, ich ciała rozwłóczone, okrutnymi ciosy porąbane. Nie dziwota, że nikt ofiar nie przyjmuje, nikt modlitw nie słucha… Wszyscy pomarli, powiadam wam – powtórzył starzec i zacisnął żylaste dłonie.
– Pomarli, zadeptani przez olbrzymy, pochłonięci płomieniami Surta. Na nic obiaty, na nic modły i śpiewy, wszystko to jeno czcze gesty. Czcze, powiadam wam...
Gunnar potrząsnął płową czupryną i z szyderczym uśmiechem spojrzał na kapłana. Jednocześnie sięgnął po miecz, który leżał na ławie obok niego, i zaczął polerować klingę kawałkiem skóry.
– Dajcie pokój – syknął. – Dajcie pokój temu gadaniu. Od lat nosaście z Jomsborga nie wyściubili, chłód kurhanu z wolna czujecie, tedy myśli ponure was ogarniają. A myśmy w Englandzie obiaty złożyli, to Odyn dał nam zwycięstwo, łupów nie poskąpił...
– Nie Odyn dał wam zwycięstwo, Gunnar, jeno Englandczycy – burknął Snorri i upił łyk piwa, nie patrząc na zapalczywego młodziana. – Toż to ciemięgi i łachudry, miecza ni topora w garści utrzymać niezdolne. Kijem ich rozgonisz kiej barany. Myślisz, coby Jednookiemu chciało się przeciwko takiej zgrai was wspierać?
– Krakanie starej wrony! – warknął Gunnar. – W bebechach mi się przewraca, gdy...
– A mnie się przewraca, kiedy tych twoich przechwałek co wieczór słucham – przerwał mu skald i skrzywił się z niesmakiem. – Chełpisz się swą wyprawą, Gunnar, jak najbrzydsza dziewoja we wsi, co ją ktoś wreszcie wychędożyć raczył. Dumasz, smarku jeden, że cię podziwiać będziemy? Za to, żeś zakaz naszego jarla złamał i parę kościołów spalił i trzy wsie złupił? My, starzy piraci z Jomsborga?
– Juści, że starzy. Pozostało wam ino na stołkach siedzieć, dawne dni wspominać i na wodza czekać, co już szmat czasu temu zaginął i…
– Zawrzyj gębę. – Głos Snorriego zabrzmiał zgrzytliwie niczym zardzewiały miecz przeciągany po stalowym pręcie. – Bo powiesz coś, czego powiedzieć nie chcesz. A Gunnulfa nie lżyj, bo mądrzejszy od siebie, młokosie.
– Mądrzejszy? – Gunnar odłożył miecz i wsparł się obiema dłońmi na ławie, jakby gotował się do skoku na skalda. – Zaliby naprawdę mądry był ten, który służy bogom całe życie, a u jego schyłku trupami ich zwie? Baczcie lepiej, Gunnulfie, by was Thor za bluźnierstwa młotem w łeb pusty nie wyrżnął!
– A czemu jeszcze tego nie uczynił? – odezwał się niespodziewanie czwarty z biesiadników i otworzył oczy, bladoniebieskie i zamglone.
Nerwowym, przypominającym skurcz ruchem zarzucił bujne, rude włosy na ramię i sięgnął po zapomniany kufel z piwem.
– Czemu? – powtórzył i powiódł spojrzeniem po pozostałych biesiadnikach. Na jego przystojnej, lecz tchnącej chłodem twarzy pojawił się wyraz szyderczej kpiny.
Przy ławie zapadła cisza, przerywana jedynie cichym świstem wiatru między belkami halli i pluskiem fali muskającej burty zacumowanych w przystani okrętów. Mało kto miał odwagę rozmawiać z Einarem Zaklętym, szalonym wojownikiem, którego elfy porwały do swej niewidzialnej sadyby, ledwie skończył piętnaście wiosen. Gdy powrócił do świata ludzi, był całkiem odmieniony – co rusz zapadał w zadumę i tkwił w niej długie godziny, obojętny na cały świat. Na jego okrutnej twarzy pojawiał się wówczas rozkojarzony, nieobecny uśmiech, a ludzie szeptali, że ani chybi wspomina cudowne dni wśród elfów. Obchodzili go wówczas szerokim łukiem, gdyż dobrze wiedzieli, że wpadał w obłąkańczą wściekłość za każdym razem, gdy ktoś przerywał jego marzenia. Na jawie również nie był dobrym kompanem. Lata spędzone w niewidzialnej siedzibie elfów całkowicie pozbawiły go ludzkich emocji. Nie potrafił współczuć, żałować ani się cieszyć, a zabijał niczym żmija, bez namysłu, na zimno. Każdy wojownik jomsborskiej drużyny wiedział, że Einara
nie wolno prowokować.
Gunnar zapewne również, lecz dzisiaj był zanadto wzburzony, by o tym pamiętać.