FRAGMENT PIERWSZY
Charleston
12 grudnia 1980, piątek
Nina zamierzała przypisać sobie punkty za śmierć tego Beatlesa, Johna. Moim zdaniem było to posunięcie w wyjątkowo złym guście. Jej album leżał na moim mahoniowym stoliku, wycinki były schludnie ułożone w porządku chronologicznym, obcesowe stwierdzenia zgonów rejestrowały jej kolejne Żerowiska. Nina Dayton jak zawsze promieniała uśmiechem, tylko w bladoniebieskich oczach próżno by szukać choć śladu ciepła.
– Powinnyśmy zaczekać na Williego – zauważyłam.
– Naturalnie, Melanie, jak zwykle masz słuszność. Ależ ja bywam niemądra! Przecież znam zasady.
Wstała i zaczęła się przechadzać po pokoju, od niechcenia dotykając sprzętów i pomrukując z podziwem na widok ceramicznej figurki albo szydełkowanego drobiazgu. Dawniej całą tę część domu zajmowała oranżeria, ja jednak wygospodarowałam sobie w niej miejsce na pracownię krawiecką. Rośliny nadal pławiły się w porannym świetle. Za dnia nagrzany słońcem pokój stawał się ciepły i przytulny, zimą jednak był zbyt chłodny, żeby przyjemnie siedziało się w nim wieczorami. Nie przepadałam też za wrażeniem, że czająca się za tymi wszystkimi ogromnymi szybami ciemność zaciska się wokół mnie.
– Uwielbiam ten dom – powiedziała Nina. Odwróciła się i uśmiechnęła do mnie. – Zawsze nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do Charleston. Powinniśmy urządzać tu wszystkie nasze zjazdy.
Wiedziałam, że serdecznie nienawidzi tego miasta i tego domu.
– Williemu byłoby przykro – odparłam. – Wiesz przecież, jak uwielbia się popisywać tą rezydencją w Beverly Hills. I swoimi nowymi dziewczynami.
– I chłopakami. – Nina parsknęła śmiechem.
Ze wszystkich mrocznych zmian, jakie w niej zaszły, najmniej zmienił się jej śmiech – brzmiał tak samo chrapliwie i dziecinnie, jak kiedy usłyszałam go pierwszy raz dawno, dawno temu. Wtedy mnie nim przyciągnęła; jedna samotna, złakniona ciepła młoda dziewczyna zwabiła drugą jak płomień ćmę. Teraz jednak na jego dźwięk przeszył mnie zimny dreszcz. Postanowiłam jeszcze bardziej mieć się na baczności. Na przestrzeni dziesięcioleci zbyt wiele ciem spłonęło w ogniu Niny.
– Każę podać herbatę – zaproponowałam.
Pan Thorne podał herbatę w moim najlepszym serwisie od Wedgwooda. Siedziałyśmy z Niną w powoli przesuwających się kwadratach słonecznego blasku i ściszonymi głosami rozmawiałyśmy o błahostkach – wymieniałyśmy niefachowe uwagi o gospodarce, ze zrozumieniem komentowałyśmy niski poziom współtowarzyszy lotów pasażerskich w obecnych czasach, jedna napomykała o książkach, których ta druga nie miała okazji przeczytać. Gdyby ktoś zajrzał przez okno z ogrodu, mógłby pomyśleć, że oto starzejąca się, lecz wciąż atrakcyjna siostrzenica przyjechała w odwiedziny do swojej ulubionej ciotki (stanowczo odrzucam sugestię, że ktokolwiek mógłby omyłkowo wziąć nas za matkę i córkę). Ludzie zwykle uważają mnie za osobę dobrze, choć niekoniecznie modnie ubraną; Bóg mi świadkiem, że wydaję fortunę na wełniane spódnice i jedwabne bluzki w szkockich i francuskich sklepach wysyłkowych, ale przy Ninie i tak zawsze czuję się jak uboga krewna. Tego dnia miała na sobie elegancką jasnoniebieską sukienkę, która – jeśli dobrze rozpoznałam
projektanta – musiała kosztować kilkanaście tysięcy dolarów. Kolor doskonale podkreślał błękit jej oczu, a jej cera wydawała się jeszcze bardziej idealna niż zazwyczaj. Nina lekko posiwiała, podobnie jak ja, ponieważ jednak czesała się w koński ogon, jej siwizna jakimś cudem nie rzucała się w oczy, a włosy wyglądały młodo i szykownie – czego nie dało się powiedzieć o mojej krótkiej trwałej po płukance.
Nikt by się nie domyślił, że jestem o cztery lata młodsza od Niny. Czas obszedł się z nią łaskawie. Poza tym częściej Żerowała.
Odstawiła spodek z filiżanką i rozpoczęła kolejną bezcelową rundkę po pokoju. To było do niej niepodobne, rzadko okazywała zdenerwowanie. Przystanęła przed oszkloną gablotą. Prześliznęła się wzrokiem po moich figurkach od Hummela, cynowych posążkach... i nagle znieruchomiała, zaskoczona.
– Na Boga, Melanie! Pistolet?! Cóż za dziwaczne miejsce na trzymanie starego pistoletu!
– To pamiątka rodzinna – wyjaśniłam. – Cenna pamiątka. Masz rację, to głupie miejsce, ale to jedyna zamykana na klucz gablotka w całym domu, a pani Hodges często przychodzi z dziećmi...
– Chcesz powiedzieć, że jest naładowany?
– Nie – skłamałam. – Oczywiście, że nie. Ale dzieci nie powinny się bawić takimi rzeczami... – ciągnęłam nieprzekonująco.
Skinęła głową, nawet nie próbując ukryć protekcjonalnego uśmieszku. Podeszła do południowego okna i wyjrzała do ogrodu.
Nina Drayton... Do diabła z nią. Fakt, że nie rozpoznała tego rewolweru, wiele o niej mówił. Charles Edgar Larchmont w tym dniu, w którym zginął, był moim fatygantem dokładnie od pięciu miesięcy i dwóch dni. Wstrzymywaliśmy się z oficjalną zapowiedzią, ale planowaliśmy ślub. Te pięć miesięcy było jak cała tamta epoka w pigułce – naiwne, rozflirtowane, sformalizowane do granic śmieszności i romantyczne. Nade wszystko romantyczne, jednak w najgorszym sensie tego słowa; przesiąknięte mdłymi, przesłodzonymi ideałami, o jakie może zabiegać tylko człowiek niedojrzały – lub niedojrzałe społeczeństwo. Byliśmy dziećmi bawiącymi się naładowaną bronią.
Nina (wtedy jeszcze nazywała się Hawkins, Nina Hawkins) też miała adoratora – wysokiego, niezgrabnego, lecz pełnego dobrych intencji Anglika nazwiskiem Roger Harrison. Poznali się w Londynie rok wcześniej, na początku Wielkiej Podróży Hawkinsów. Obwieściwszy, że zupełnie stracił dla Niny głowę (kolejna niedorzeczność tych dziecięcych czasów), Harrison podążał w ślad za nią od jednej europejskiej stolicy do drugiej, do czasu, aż jej ojciec (pozbawiony wyobraźni drobny kapelusznik, przeczulony na punkcie swojego wątpliwego statusu społecznego) udzielił mu surowej reprymendy. Harrison wrócił wtedy do Londynu, żeby „uporządkować swoje sprawy” – tylko po to, by parę miesięcy później pojawić się w Nowym Jorku w chwili, gdy Ninę postanowiono akurat wysłać do mieszkającej w Charleston ciotki i w ten sposób położyć kres kolejnemu z jej licznych flirtów. Niezrażony tym Anglik-niezdara pojechał za nią na południe, stale mając na względzie obowiązujące w owej epoce ograniczenia i protokoły.
Tworzyliśmy wesołą gromadkę. Nazajutrz po tym, jak poznałam Ninę na Balu Czerwcowym u kuzynki Celii, popłynęliśmy we czwórkę wynajętą łodzią w górę Cooper River i urządziliśmy sobie piknik na Daniel Island. Roger Harrison, poważny i sztywny bez względu na temat rozmowy, stanowił idealną przeciwwagę dla Charlesa z jego zuchwałym poczuciem humoru. Sam Roger też chyba nie miał nic przeciwko dobrodusznym docinkom, bo szybko dołączał do ogólnej wesołości swoim specyficznym „ho, ho, ho”.
Nina była w siódmym niebie. Panowie obsypywali ją komplementami i choć Charles nie pozostawiał cienia wątpliwości, że uczucie, jakim mnie obdarza, jest dlań stokroć ważniejsze, wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że Nina Hawkins należy do tych kobiet, które w każdym zgromadzeniu muszą się nieodmiennie znaleźć w centrum męskiej uwagi. Zresztą socjeta Charleston nie pozostała bynajmniej ślepa na urok osobisty roztaczany przez całą naszą czwórkę. Przez dwa miesiące owego odległego już w czasie lata żadne przyjęcie, żadna wycieczka, w ogóle żadne wydarzenie towarzyskie nie mogły liczyć na powodzenie, dopóki organizator nie zaprosił nas, czworga żartownisiów, a my nie zgodziliśmy się łaskawie wziąć w nim udziału. Nasza szczęśliwa dominacja na młodzieżowej scenie towarzyskiej przybrała takie rozmiary, że kuzynki Celia i Loraine nakłoniły rodziców do przyśpieszenia o dwa tygodnie wyjazdu na doroczny zjazd rodzinny, odbywający się w sierpniu w Maine.
Nie jestem pewna, kiedy dokładnie wpadłyśmy z Niną na pomysł pojedynku. Może podczas jednej z tych długich, gorących nocy, kiedy jedna z nas nocowała u drugiej; siadywałyśmy wtedy w jednym łóżku i do późna szeptałyśmy i chichotałyśmy, cichnąc tylko w tych chwilach, gdy chrzęst wykrochmalonego uniformu zdradzał obecność którejś z naszych kolorowych służących przemierzających ciemne korytarze. Tak czy inaczej, sama idea pojedynku stanowiła naturalne przedłużenie romantycznych klimatów epoki; wizja Charlesa i Rogera naprawdę pojedynkujących się o jakąś związaną z nami honorową abstrakcję przenikała nas obie fizycznym, zmysłowym dreszczem, w którym z perspektywy czasu rozpoznaję uproszczoną formę seksualnego podniecenia.
Nic by się nikomu nie stało, gdyby nie nasz Talent. Nauczyłyśmy się niezwykle skutecznie manipulować zachowaniami mężczyzn (taka manipulacja była wówczas rzeczą oczywistą, wręcz pożądaną u kobiety), ale żadna z nas nie przypuszczała nawet, że w sposobie, w jaki nasze kaprysy przekładają się na działania innych ludzi, może być cokolwiek nadnaturalnego. Dziedzina zwana parapsychologią w zasadzie nie istniała – a właściwie istniała, lecz ograniczała się wyłącznie do stukających i pukających duchów uczestniczących w salonowych seansach spirytystycznych.
Zabawiałyśmy się takimi szeptanymi fantazjami przez kilka tygodni, zanim jedna z nas – a może obie? – postanowiła użyć Talentu do przekucia fantazji w rzeczywistość.
W pewnym sensie było to nasze pierwsze Żerowanie.
Nie pamiętam rzekomej przyczyny sporu; niewykluczone, że poszło o celowo przeinaczony sens jakiegoś żartu Charlesa. Nie przypominam sobie również, kogo Charles i Roger wybrali na sekundantów podczas tej zakazanej przez prawo eskapady. Pamiętam natomiast doskonale wyraz cierpienia i konsternacji, malujący się przez te kilka dni na twarzy Rogera Harrisona; namaszczony grymas niezrozumienia i zakłopotania, typowy dla człowieka, który nie ze swojej winy znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Pamiętam również Charlesa i jego gwałtowne zmiany nastroju – napady dobrego humoru, chwile czarnego gniewu, łzy i pocałunki w noc poprzedzającą pojedynek.
Z niezwykłą wyrazistością pamiętam również, jak piękny był wtedy poranek. Unosząca się znad rzeki mgła rozpraszała promienie wschodzącego słońca, kiedy konno zmierzaliśmy na miejsce pojedynku. Pamiętam, jak Nina wyciągnęła rękę i ścisnęła moją dłoń; jej gwałtowna ekscytacja przeniknęła moje ciało jak wstrząs elektryczny.
Większości tego poranka nie ma jednak w moich wspomnieniach. Być może, na skutek intensywności tego pierwszego, podświadomego Żerowania dosłownie straciłam przytomność, ogarnięta strachem, podnieceniem i dumą – także samczą męskością – bijącymi od dwójki zalotników, którzy w ów prześliczny dzień stanęli oko w oko ze śmiercią. Pamiętam, jakim wstrząsem była dla mnie nagła świadomość, że to się dzieje naprawdę, gdy razem z jednym z nich szłam w wysokich butach po trawie. Ktoś głośno liczył kroki. Jak przez mgłę pamiętam ciężar rewolweru w dłoni... chyba dłoni Charlesa, tak myślę, chociaż pewności już nigdy mieć nie będę... i sekundę lodowatej klarowności, zanim eksplozja pocisku zerwała kontakt, a kwaśny odór spalonego prochu przywrócił mi zmysły.
To Charles zginął. Nie potrafię zapomnieć tej niewiarygodnej ilości krwi, jaka wypłynęła z małej, okrągłej dziurki w jego piersi. Zanim do niego doskoczyłam, cała koszula przybrała szkarłatny kolor. W naszych fantazjach nie było krwi. Tak jak nie było Charlesa z opadającą bezwładnie głową, śliną spływającą z ust na zakrwawioną pierś i wywróconymi oczami, których białka połyskiwały jak dwa osadzone w czaszce jajka. Roger Harrison szlochał, gdy dygoczący Charles wyzionął ducha na tej łące niewinności.
Z następnych wypełnionych zamętem kilku godzin nie pamiętam nic. Kiedy następnego dnia rano zajrzałam do swojej płóciennej torby, znalazłam w niej – leżący wśród moich rzeczy – rewolwer Charlesa. Dlaczego go zatrzymałam? Jeżeli nawet chciałam zachować jakąś pamiątkę po zabitym kochanku, czemu miałabym wybrać ten obcy kawałek metalu? Po co wyciągać z zesztywniałych po śmierci palców ten symbol naszego bezrozumnego grzechu?
Fakt, że Nina nie rozpoznała tego rewolweru, bardzo wiele o niej mówił.
– Przyszedł Willi.
Zamiast pana Thorne’a przybycie naszego gościa zaanonsowała „asystentka” Niny, obmierzła panna Barrett Kramer. Wyglądała tak samo bezpłciowo, jak się nazywała: krótko przycięte czarne włosy, szerokie bary i puste, agresywne spojrzenie, jakie nauczyłam się kojarzyć z lesbijkami i kryminalistami. Mogła mieć około trzydziestu pięciu lat.
– Dziękuję, kochana – powiedziała Nina.
Wyszłam przywitać Williego, ale pan Thorne już go wpuścił i spotkaliśmy się w pół drogi, w przedpokoju.
– Melanie! Świetnie wyglądasz! Młodniejesz przy każdym kolejnym spotkaniu. Nina!
Zmiana w głosie Williego była oczywista. Mężczyźni niezawodnie ulegali urokowi Niny, widząc ją po raz pierwszy po dłuższej rozłące.
Nastąpiły uściski i całusy. Na pierwszy rzut oka Willi jeszcze bardziej niż zwykle wyglądał na playboya: sportowa marynarka z wełny alpaki była nienagannie skrojona, golf skutecznie maskował obwisłą i zerodowaną zmarszczkami szyję... Kiedy jednak zdjął zawadiacką czapeczkę kierowcy, siwe włosy, zaczesane do przodu na pożyczkę i skrywające poszerzającą się łysinę, rozsypały się w nieładzie. Twarz miał zaczerwienioną z ekscytacji, ale nie dało się ukryć także charakterystycznej czerwieni popękanych naczynek na nosie i policzkach: za dużo alkoholu, za dużo prochów.
– Znacie chyba, drogie panie, moich współpracowników... Tom Reynolds i Jensen Luhar.
Dwaj mężczyźni znacząco powiększyli ścisk w wąskim przedpokoju. Pan Reynolds, wysoki blondyn, odsłonił w uśmiechu idealnie równe zęby. Pan Luhar był olbrzymim Murzynem; garbił się lekko, a jego gruba ciosana twarz miała posępny, zgnębiony wyraz. Byłam absolutnie pewna, że ani ja, ani Nina nie widziałyśmy wcześniej tych konkretnych dwóch pomagierów Williego.
– Może przejdziemy do salonu? – zaproponowałam.
Niezręczny przemarsz zakończył się w ten sposób, że we troje z Willim usiedliśmy na grubo tapicerowanych krzesłach wokół georgiańskiego stolika herbacianego, pamiątki po mojej babce.
– Jeszcze herbaty, panie Thorne – zarządziłam.
Panna Kramer potraktowała to jako znak, że powinna nas opuścić, natomiast popychadła Williego przystanęły niepewnie w drzwiach, przestępując z nogi na nogę i popatrując lękliwie na wystawione w salonie kryształy, jakby pełne obaw, że sama ich bliskość wystarczy, żeby coś się stłukło. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazało, że ich podejrzenia nie są bezpodstawne.
– Jensen! – Willi pstryknął palcami.
Po chwili wahania Murzyn podał mu drogi skórzany neseser. Willi postawił go na stoliku i krótkimi, pulchnymi palcami odsunął zatrzaski.
– Idźcie pogadać ze służącym panny Fuller, niech wam czegoś naleje – zasugerował.
Kiedy pomagierzy wyszli, pokręcił głową i uśmiechnął się do Niny.
– Przepraszam cię za to, skarbie.
Nina złapała go za rękaw i nachyliła się wyczekująco.
– Melanie nie pozwoliła mi zacząć Gry bez ciebie. Że też coś takiego w ogóle przyszło mi do głowy! Powiedz, Willi, czy ja nie jestem okropna?
Willi spochmurniał. Minęło pięćdziesiąt lat, a on wciąż się jeżył, kiedy nazywałyśmy go Willim. W Los Angeles był Byczym Billem Bordenem. Kiedy wracał do rodzinnych Niemiec (co czynił rzadko ze względu na grożące mu niebezpieczeństwa), na powrót stawał się Wilhelmem von Borchertem, władcą mrocznego dworu, królem lasu i polowania. Nina jednak nazwała go Willim od razu przy pierwszym spotkaniu w Wiedniu w 1925 roku i tak już zostało.
– Ty zaczynasz, Willi – powiedziała teraz. – Ty pierwszy.
Pamiętałam jeszcze czasy, kiedy pierwsze kilka dni spotkania po latach upływały nam na rozmowach i przerzucaniu się nowinkami. Teraz nie mieliśmy czasu nawet na pogaduchy o pogodzie.
Willi wyszczerzył zęby w uśmiechu, wyjmując z neseseru wycinki, notesy i stosik kaset. Ledwie udało mu się dokumentnie zarzucić tymi materiałami stolik, gdy zjawił się pan Thorne z herbatą i przyniesionym z pracowni albumem Niny. Willi niechętnie zrobił mu trochę miejsca.
Na pierwszy rzut oka można by się dopatrzyć pewnych podobieństw łączących Williego Borcherta z panem Thorne’em. Zgoła niesłusznie. Obaj mieli lekko rumianą cerę, lecz u Williego zaczerwienienie wynikało z nadmiaru emocji i zamiłowania do dogadzania sobie – jedno i drugie było panu Thorne’owi od lat obce. Willi starał się z zażenowaniem skrywać fakt, że łysieje jak parchata łasica; bezwłosa czaszka pana Thorne’a była zaś tak idealnie gładka, że trudno było sobie wyobrazić, iż kiedykolwiek w ogóle miał jakieś włosy. Obaj mieli szare oczy, powieściopisarz wspomniałby zapewne o ich „chłodnym, szarym spojrzeniu”, tyle że u pana Thorne’a był to chłód obojętności i spokojnej pewności siebie wypływających z absolutnego braku kłopotliwych uczuć i myśli, u Williego zaś był to ziąb wzburzonego zimą Morza Północnego, często przesłaniany ruchliwymi całunami targających nim emocji – dumy, nienawiści, umiłowania bólu, rozkoszy zniszczenia. Willi nigdy nie nazywał przypadków użycia Talentu „Żerowaniem” (wyglądało na to, że
tylko ja jedna w ten sposób o tym myślę), czasem jednak mówił o „Polowaniu”. Może kiedy tropił ludzkie ofiary na sterylnych ulicach Los Angeles, myślał o mrocznych lasach swojej ojczyzny? Zastanawiałam się, czy te lasy mu się śnią; czy tęskni za myśliwskimi kurtkami z zielonej wełny, aplauzem naganki, fontannami krwi dogorywającego dzika. A może wspominał stukot podkutych oficerek na bruku i łomotanie pięścią do drzwi? Może przez cały czas Polowanie kojarzyło mu się z ciemną europejską nocą pieców, którą pomagał nadzorować?
Ja nazywałam to Żerowaniem, Willi Polowaniem... Nie słyszałam, żeby Nina miała na to jakieś specjalne określenie.
– Masz magnetowid? – zapytał mnie Willi. – Wszystko nagrałem.
– Oj, Willi, Willi – zirytowała się Nina. – Przecież znasz Melanie, jest taka staroświecka... Na pewno nie ma wideo.
– Nie mam nawet telewizora – przyznałam.
Nina parsknęła śmiechem.
– Do diabła... – mruknął Willi. – Nieważne, mam jeszcze zapiski. – Pozdejmował gumki spinające karty czarnych notesików. – Po prostu na wideo to lepiej wygląda: stacje telewizyjne w Los Angeles obszernie rozwodziły się nad Dusicielem z Hollywood, powycinałem tylko... Nie, naprawdę, mniejsza z tym.
Wrzucił kasety do walizki i zatrzasnął wieko.
– Dwadzieścia trzy – powiedział. – Dwadzieścia trzy od naszego poprzedniego spotkania, dwanaście miesięcy temu. Szybko to zleciało, prawda?
– Pokaż – ponagliła go Nina, niecierpliwie pochylona na krześle. Oczy jej błyszczały. – Zaciekawiła mnie ta sprawa po tym, jak zobaczyłam wywiad z Dusicielem w Sixty Minutes. Był twój, Willi? Wyglądał tak...
– Ja, ja, był mój. Taki nikt. Cichy, nieśmiały facecik, ogrodnik u moich sąsiadów. Oszczędziłem go, żeby policja mogła go przesłuchać i wyjaśnić wszelkie wątpliwości. Gdy tylko gazety przestaną się nim interesować, miesiąc później powiesi się w celi. Ale to jest lepsze, spójrzcie.
Willi podsunął nam kilka czarno-białych zdjęć na błyszczącym papierze. Jeden z dyrektorów NBC zamordował pięcioro członków swojej rodziny i utopił w basenie bawiącą u niego z wizytą gwiazdkę opery mydlanej, po czym dźgnął się wielokrotnie nożem i na ścianie łazienki wypisał krwią „Oglądalność: 50%”.
– Pławisz się w blasku dawnej chwały, Willi? – spytała Nina. – „Death to the Pigs”* itepe?
- Słowa wypisane krwią na ścianie w domu ofiar Charlesa Mansona (przyp. tłum.).
– Nie, do diaska! Uważam, że to zasługuje na premię za ironię. Dziewczyna miała się utopić w następnym odcinku, zapisali to już w scenariuszu.
– Trudno go było Użyć? – To było moje pytanie. Nie mogłam się powstrzymać, zżerała mnie ciekawość.
Willi uniósł brew.
– Nieszczególnie. Był alkoholikiem i kokainistą, niewiele z niego zostało. Na dodatek nienawidził swojej rodziny. Jak większość ludzi.
– Może w Kalifornii – zauważyła oschle Nina.
Te słowa dziwnie zabrzmiały w jej ustach. Jej ojciec popełnił samobójstwo: rzucił się pod tramwaj.
– Gdzie nawiązałeś kontakt? – indagowałam.
– Na przyjęciu, jak zwykle. Facet kupował kokę od takiego jednego dyrektora, który zniszczył moje...
– Musiałeś powtórzyć kontakt?
Willi zmarszczył brwi. Jeszcze panował nad gniewem, ale wyraźnie poczerwieniał.
– Ja, ja. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy. Raz patrzyłem z samochodu, jak gra w tenisa.
– Punkty za ironię przyznane – zgodziła się Nina. – Ale będą punkty karne za powtórzenie kontaktu. Skoro był taką wydmuszką, jak twierdzisz, powinieneś móc go Użyć po pierwszym dotknięciu. Co jeszcze masz?
Poza tym Willi przyniósł to co zwykle – jakieś żałosne porachunki w dzielnicy nędzy, dwie rodzinne jatki, zderzenie na autostradzie, które przerodziło się w strzelaninę.
– Stałem w tłumie – wyjaśnił. – Nawiązałem kontakt. Gość miał spluwę w schowku w desce rozdzielczej.
– Dwa punkty – oceniła Nina.
Na koniec Willi zachował mały rarytasik. Sławnej niegdyś dziecięcej gwieździe filmowej przydarzył się niecodzienny wypadek: chłopak wyszedł ze swojego apartamentu w Bel Air, zostawiwszy odkręcony gaz, a po jakimś czasie wrócił i zapalił zapałkę. W pożarze zginęły jeszcze dwie osoby.
– Ale punktujesz tylko za niego – zastrzegła Nina.
– Ja, ja.
– Jesteś pewien, że możesz go sobie zaliczyć? Bo wiesz, to mógł być wypadek...
– Nie kpij sobie! – warknął Willi, odwracając się w moją stronę. – Tego akurat było trudno Użyć. Był bardzo silny. Zablokowałem mu wspomnienia z chwili, kiedy odkręcił gaz. Musiałem go tak trzymać dwie godziny, zanim kazałem mu wrócić. Walczył. Nie chciał zapalić zapałki.
– Trzeba było go zmusić do użycia zapalniczki – zauważyła Nina.
– Nie palił. Rzucił w zeszłym roku.
– No tak... – przytaknęła z uśmiechem Nina. – Pamiętam chyba, jak wspominał o tym Johnny’emu Carsonowi.
Nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi poważnie.
Całą trójką przeszliśmy do rytuału przydzielania punktów. Mówiła głównie Nina. Willi najpierw milczał posępnie, potem się rozgadał, by na koniec znów się naburmuszyć. W pewnym momencie poklepał mnie nawet po kolanie i półżartem poprosił o wsparcie. Nie zareagowałam. W końcu wstał, podszedł do barku i nalał sobie solidną porcję bourbona z karafki ojca. Ostatnie promienie wieczornego światła wpadały poziomo przez witrażowe szyby wykuszowych okien, kładąc się czerwoną poświatą na Willim, kiedy stanął obok dębowego kredensu. Jego oczy żarzyły się jak dwa węgielki osadzone w krwawej masce.
– Czterdzieści jeden – podsumowała ostatecznie Nina. Rozpromieniła się w uśmiechu i pokazała nam kalkulator, jakby ten potwierdzał jakiś obiektywny fakt. – Wyszło mi czterdzieści jeden punktów. A tobie, Melanie?
– Ja – wtrącił się Willi. – W porządku. Teraz ty się pochwal, Nino.
Jego głos zabrzmiał głucho i beznamiętnie. Nawet Willi zaczynał tracić zainteresowanie Grą.
Zanim Nina zdążyła przejść do rzeczy, pan Thorne poinformował nas, że podano do stołu, postanowiliśmy więc przenieść się do jadalni. Willi dolał sobie bourbona, a Nina zatrzepotała rękami w udawanej złości, że odrywa się ją od Gry. Zasiedliśmy przy podłużnym mahoniowym stole, przy którym przejęłam rolę gospodyni. Tradycja sięgająca wiele dziesięcioleci wstecz surowo zabraniała rozmów o Grze podczas posiłków, dlatego przy zupie dyskutowaliśmy o nowym filmie Williego i nowo nabytym sklepie Niny, który zamierzała włączyć do swojej sieci butików. Zanosiło się na to, że Vogue zrezygnuje z prowadzonej przez nią comiesięcznej rubryki, za to inny duży koncern prasowy wyraził zainteresowanie jej kontynuacją.
Oboje moi goście rozpływali się w zachwytach nad pieczoną szynką, choć moim zdaniem pan Thorne przesadził z posłodzeniem sosu. Mrok wypełnił okna, zanim dojedliśmy mus czekoladowy. Włosy Niny mieniły się refleksami światła żyrandola, ja zaś byłam pełna obaw, że moje wydają się bardziej niebieskie niż zwykle.
Z kuchni dobiegł niespodziewany łoskot i w wahadłowych drzwiach do jadalni pojawiła się sylwetka Murzyna, który przyszedł z Willim. Przygarbiony, szamotał się z kimś widocznym dla nas tylko jako dwie białe ręce. Miał minę dziecka, które lada chwila się rozpłacze.
– ...myślisz, do diabła, że dlaczego siedzimy tu jak dwa...
Białe dłonie odciągnęły go od drzwi.
– Panie wybaczą. – Willi otarł usta chusteczką i wstał. Jak na swoje lata, wciąż poruszał się z niezwykłą gracją.
Nina machinalnie dzióbnęła mus łyżeczką. Z kuchni doleciało rozkazujące warknięcie, zaraz po nim rozległ się donośny trzask. Taki dźwięk – ostry i krótki, jak strzał z małokalibrowej broni palnej – jak uderzenie otwartej męskiej dłoni.
Podniosłam wzrok. Pan Thorne stał obok mnie, zajęty uprzątaniem stołu po kolacji.
– Proszę podać kawę, panie Thorne. Dla wszystkich.
Uśmiechnął się łagodnie i skinął głową.
Franz Anton Mesmer wiedział o Talencie, chociaż go nie rozumiał; przypuszczam, że po prostu sam miał jakąś jego odrobinę. Nowoczesna pseudonauka zbadała go, nadała mu nową nazwę, odebrała większość mocy, pomieszała jego zastosowania i pochodzenie, lecz wciąż jest to tylko cień zjawiska odkrytego przez Mesmera. Nie mają pojęcia, na czym polega Żerowanie.
Ubolewam nad natężeniem przemocy we współczesnym świecie. Zdarza mi się autentycznie popadać w rozpacz, tonąć w tej bezdennej otchłani bez przyszłości, którą Hopkins nazwał trupią otuchą. Śledzę amerykańskie krwawe jatki, przypadkowe zamachy na papieży, prezydentów i niezliczonych innych ludzi i zastanawiam się, czy osób obdarzonych Talentem jest po prostu dużo więcej, czy też rzeźnia stała się współczesną codziennością.
Wszyscy ludzie karmią się aktami przemocy, wszyscy chętnie wykorzystują swoją władzę, mało kto jednak posmakował – tak jak my – władzy najwyższej. Ci, którzy nie posiedli Talentu, nie mają pojęcia o niezrównanej ekstazie, jaką daje zabicie człowieka. Bez niego nawet ci, którzy faktycznie Żerują na innych, nie mogą rozkoszować się emocjami myśliwego i zwierzyny; nie znają upojnego triumfu napastnika, który za nic ma wszelkie zasady i groźbę kary; nie mają pojęcia o niezwykłej, na poły seksualnej uległości ofiary w tej ostatniej chwili prawdy, gdy cały potencjał nagle się wyczerpuje, wszystkie przyszłości zostają wymazane, wszelkie możliwości znikają w akcie władzy absolutnej.
Ubolewam nad przemocą we współczesnym świecie. Rozpaczam nad jej bezosobową naturą i przypadkowością, dzięki której jest tak łatwo dostępna. Miałam kiedyś telewizor, ale sprzedałam go, kiedy wojna w Wietnamie weszła w szczytową fazę. Te ugrzecznione wycinki śmierci (widziane jakby z dystansu, bo przez obiektyw kamery) nic dla mnie nie znaczyły, wydaje mi się jednak, że były bardzo ważne dla otaczającego mnie bydła. Kiedy wojna dobiegła końca, a wraz z nią skończyło się cowieczorne odliczanie trupów, bydło chciało więcej i więcej – a wówczas kinowe ekrany i ulice tego słodkiego, umierającego kraju zaczęły im dostarczać śmierci w poślednim, dostosowanym do gustów tłumu gatunku, za to w dowolnej ilości.
Zupełnie nie rozumieją, w czym rzecz. Gwałtowna śmierć oglądana z boku to po prostu smutna scena, niezrozumiały, zbrukany obrazek. Dla tych z nas, którzy Żerują, śmierć potrafi być sakramentem.
– Teraz ja! Teraz ja!
Głos Niny wciąż brzmiał jak głos ślicznotki bawiącej przejazdem u kuzynki Celii i podekscytowanej, że udało jej się zapełnić karnecik na Bal Czerwcowy.
Wróciliśmy do salonu, Willi dopił kawę i poprosił pana Thorne’a o brandy. Sytuacja, w jakiej się znalazł, wprawiała mnie w zażenowanie. Nieplanowane zachowanie jednego z najbliższych współpracowników z pewnością dowodziło osłabienia Talentu. Nina chyba niczego nie zauważyła.
– Mam tu wszystko ułożone po kolei – zapowiedziała.
Otworzyła album z wycinkami na uprzątniętym już stoliku. Willi przeglądał je z uwagą, czasem zadawał jakieś pytania, najczęściej jednak ograniczał się do niechętnych wyrazów aprobaty. Ja również przytakiwałam półgębkiem, chociaż o żadnej z tych śmierci nie słyszałam wcześniej – poza tym Beatlesem, rzecz jasna, którego Nina zostawiła prawie na sam koniec.
– Na Boga, Nino! To naprawdę byłaś ty?!
Willi prawie się zezłościł. Żerowanie Niny ograniczało się zwykle do samobójstw przy Park Avenue oraz kłótni małżeńskich zakończonych strzałami z drogich damskich pistolecików o małym kalibrze. Coś takiego jak z tym Beatlesem? To bardziej przypominało toporny styl Williego. Może poczuł się zagrożony na swoim terytorium?
– Chodzi mi o to... – tłumaczył. – Dużo ryzykowałaś, nie? To było takie... takie... publiczne.
Nina roześmiała się i odłożyła kalkulator.
– Och, Willi! Czy nie o to właśnie chodzi w naszej Grze?
Willi zakręcił się przy barku i wziął sobie dolewkę brandy. Targane wiatrem nagie gałęzie drzewa tłukły o szybki w ołowianych ramkach. Nie lubię zimy, nawet na Południu stanowi poważne obciążenie dla ducha.
– Czy ten gość... jakżeż on się nazywa?... czy on przypadkiem nie kupił pistoletu gdzieś... na Hawajach? – spytał Willi z okolic barku. – Z własnej inicjatywy? To by znaczyło, że już wcześniej się szykował...
– Willi, skarbie... – Głos Niny stał się lodowaty jak wiatr za oknem. – Nikt nie twierdzi, że był stabilny. Ilu ty masz stabilnych? Liczy się fakt, że to ja go pchnęłam do działania. To ja wybrałam miejsce i czas. Czyżbyś nie doceniał ironii wyboru miejsca? A pamiętasz ten niewinny żarcik kosztem tego reżysera filmu o czarach i czarownicach, sprzed paru lat? Przecież to motyw żywcem wyjęty ze scenariusza...
– No nie wiem.
Willi usiadł ciężko na sofie. Rozlał sobie przy tym brandy na drogą sportową marynarkę, ale niczego nie zauważył. Światło żyrandola zalśniło mu na łysinie. Wieczorem starcze przebarwienia na skórze stawały się bardziej widoczne, a jego znikająca w golfie szyja wyglądała, jakby składała się z samych żył i ścięgien.
– Nie wiem... – powtórzył. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się niespodziewanie, jakby połączył nas jakiś spisek. – Z nim mogło być jak z tym pisarzem, nie uważasz, Melanie? Mogło tak być...
Nina spuściła wzrok na złożone na podołku ręce. Jej wypielęgnowane palce pobielały na czubkach.
Wampiry umysłu. Tak zamierzał zatytułować swoją książkę. Czasem się zastanawiam, czy naprawdę by coś napisał. Jakżeż on się nazywał? Jakoś z rosyjska...
Dostaliśmy z Willim telegram od Niny: PRZYJEŻDŻAJCIE SZYBKO. JESTEŚCIE POTRZEBNI. To wystarczyło. Następnego ranka wsiadłam do pierwszego samolotu do Nowego Jorku, głośnego, turbośmigłowego constellationa, w którym większość lotu musiałam poświęcić na przekonywanie nadopiekuńczej stewardesy, że czuję się świetnie i niczego nie potrzebuję. Najwyraźniej wzięła mnie za czyjąś babkę, która pierwszy raz leci samolotem.
Willi dotarł na miejsce dwadzieścia minut przede mną. Tak roztrzęsionej Niny, tak bliskiej histerii, nigdy przedtem nie widziałam. Dwa dni wcześniej na przyjęciu w centrum Manhattanu (nie była aż tak roztrzęsiona, żeby nie napomknąć nam o wszystkich głośnych nazwiskach, które się przez nie przewinęły) złapała się znienacka na tym, że siedzą z jakimś młodym pisarzem w dyskretnym zakamarku nad kociołkiem do fondue i zwierzają się sobie nawzajem ze swoich sekretów. Chociaż, ściśle rzecz biorąc, to pisarz był tym, który się zwierzał. Opisała go jako niechluja z rzadką, strzępiastą bródką, w grubych okularach i sztruksowej sportowej marynarce narzuconej na starą kraciastą koszulę; jak to powiedziała Nina, każde głośniejsze przyjęcie w tym okresie przyciągało pewną liczbę takich właśnie typów. Była wystarczająco dobrze zorientowana, żeby nie nazwać go bitnikiem, bo określenie to właśnie wyszło z mody, a nikt jeszcze nie znał terminu „hipis” – który zresztą i tak by do niego nie pasował. Był pisarzem, jednym z
licznych wówczas gryzipiórków, którzy ledwie wiązali koniec z końcem, pisząc nowelizacje seriali telewizyjnych i dorabiając oddawaniem krwi.
Jego pomysł na książkę (nad którą, jak wyjawił Ninie, pracuje już od pewnego czasu) opierał się na założeniu, że za wieloma z popełnianych w owym okresie morderstw stoi nieliczna grupa psychozabójców (nazywał ich „wampirami umysłu”), którzy wykorzystują innych ludzi do zaspokajania swoich makabrycznych potrzeb. Twierdził, że pewien wydawca paperbacków wyraził wstępne zainteresowanie szkicem książki i byłby mu gotowy zaproponować umowę choćby jutro, gdyby tylko on zgodził się na zmianę tytułu na „Czynnik zombie” i dorzucił więcej scen erotycznych.
– No i co z tego? – Willi skrzywił się z niesmakiem. – To dla czegoś takiego kazałaś mi przelecieć przez pół kontynentu? Sam bym kupił taki pomysł do sfilmowania.
I taki właśnie pretekst przyświecał przesłuchaniu tego Alexandra Jakmutam, kiedy następnego wieczoru Nina zmontowała na poczekaniu małą imprezkę. Nie poszłam na nią. Według relacji Niny przyjęcie wypadło nieszczególnie, ale Willi przynajmniej uciął sobie dłuższą pogawędkę z naszym młodym, dobrze zapowiadającym się powieściopisarzem, który w rozpaczliwej i żałosnej próbie zaskarbienia sobie względów Billa Bordena – producenta Wspomnień z Paryża, Trojga na huśtawce i co najmniej dwóch innych niewartych zapamiętania pełnometrażówek w technikolorze krążących tego lata po kinach samochodowych – wyjawił mu, że „książka” składa się na razie z mocno już sfatygowanego konspektu i kilkunastu stronic notatek. Zarzekał się jednak, że w pięć tygodni (może nawet w trzy) jest w stanie stworzyć i dostarczyć panu Bordenowi zarys scenariusza filmowego – pod warunkiem, że zostanie przetransportowany do Hollywood, gdzie panuje należycie twórcza atmosfera.
Późnym wieczorem po przyjęciu dyskutowaliśmy o tym, czy nie należałoby po prostu wykupić praw do ewentualnego scenariusza, ale Willi chwilowo był spłukany, a Nina upierała się przy swoim. Skończyło się na tym, że młody pisarz pociął się żyletką i z wrzaskiem wybiegł na wąską uliczkę w Greenwich Village, gdzie zmarł. Wątpię, żeby ktoś zadał sobie trud przekopania się przez chaos pozostawionych przez niego notatek.
– Mogło być jak z tym pisarzem, ja, Melanie?
Willi poklepał mnie po kolanie. Pokiwałam głową.
– Był mój – ciągnął – ale Nina próbowała zgarnąć za niego punkty. Pamiętasz?
Drugi raz pokiwałam głową. Prawdę mówiąc, pisarz nie był ani Williego, ani Niny. Nie przyszłam na przyjęcie, żeby móc później nawiązać kontakt bez obaw, że chłopak zorientuje się, że jest śledzony. To była bułka z masłem. Pamiętam, jak siedziałam w zbyt mocno ogrzewanym barze po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu, w którym mieszkał. Naprawdę nie było w tym nic trudnego. Wszystko rozegrało się tak szybko, że ledwie poczułam emocje Żerowania, zanim do mojej świadomości ponownie przebiło się trzeszczenie grzejników i zapach salami, gdy zaintrygowani wrzaskami klienci rzucili się do wyjścia. Pamiętam, że umyślnie powoli dopijałam herbatę, żeby nie być zmuszoną do wyjścia przed odjazdem karetki.
– Bzdury gadasz – żachnęła się Nina i zaczęła stukać na kalkulatorze. – Ile punktów?
Spojrzała na mnie, ja spojrzałam na Williego.
– Sześć – odparł, wzruszając ramionami.
Nina afektowanym gestem podsumowała punkty.
– Trzydzieści osiem. – Westchnęła teatralnie. – Znów wygrałeś, Willi. A właściwie: znów mnie pokonałeś, bo musimy jeszcze wysłuchać Melanie. Siedzisz cichutko jak myszka, kochana. Na pewno masz dla nas jakąś niespodziankę.
– Rzeczywiście – zgodził się z nią Willi. – Twoja kolej na zwycięstwo. Minęło już parę lat...
– Nic – powiedziałam.
Spodziewałam się eksplozji pytań, ale ciszę mąciło tylko tykanie zegara na kominku. Nina nie chciała na mnie patrzeć, jakby jej wzrok przykuło coś w ciemnym kącie pokoju.
– Nic? – powtórzył Willi.
– Miałam... jednego – przyznałam w końcu. – Ale to przypadek. Wpadłam na nich, kiedy próbowali okraść starszego pana... To był przypadek.
Wyraźnie rozdrażniony Willi wstał, podszedł do okna, przysunął sobie krzesło, odwrócił je tyłem i usiadł na nim okrakiem. Splótł ramiona na oparciu.
– Co to ma znaczyć?
– Odchodzisz z Gry? – spytała Nina, wreszcie spojrzawszy w moją stronę.
Zostawiłam to pytanie zawieszone w powietrzu, żeby posłużyło za odpowiedź.
– Dlaczego? – prychnął Willi. Był tak zdenerwowany, że włączył mu się twardy niemiecki akcent.
Gdybym wychowała się w epoce, w której młodym damom pozwalano wzruszać ramionami, zrobiłabym to – a tak musiałam się zadowolić przesunięciem palcami wzdłuż wyimaginowanego szwu na spódnicy. Wprawdzie to Willi zadał mi pytanie, ale kiedy w końcu postanowiłam udzielić na nie odpowiedzi, spojrzałam prosto w oczy Niny.
– Jestem zmęczona – odparłam. – To trwa zbyt długo. Chyba się starzeję.
– Kiedy przestaniesz Polować, naprawdę się zestarzejesz – ostrzegł Willi. Jego postawa, głos, czerwona maska twarzy... Wszystko zdradzało furię, którą z trudem trzymał w ryzach. – Na Boga, Melanie, ty się starzejesz w oczach! Wyglądasz fatalnie! Dlatego właśnie musimy Polować, kobieto. Spójrz w lustro! Chcesz umrzeć jako staruszka tylko dlatego, że zmęczyło cię wykorzystywanie ich? Do licha!
Wstał i odwrócił się do nas plecami.
– Bzdury! – Głos Niny był mocny, pewny siebie. Znów poczuła, że tu rządzi. – Melanie jest po prostu zmęczona, Willi. Bądź dla niej miły. Każdemu przytrafiają się takie dni. Ja doskonale pamiętam, jak ty wyglądałeś po wojnie: jak zbity pies. Nie chciałeś nawet nosa wyściubić poza to swoje smętne mieszkanko w Baden! Zresztą nawet po tym, jak z naszą pomocą dotarłeś do New Jersey, wiecznie tylko marudziłeś i użalałeś się nad sobą. Melanie specjalnie dla ciebie wymyśliła Grę, chciała ci poprawić samopoczucie. Więc teraz siedź cicho. I nigdy, przenigdy nie mów zmęczonej i przygnębionej kobiecie, że źle wygląda. Powiem ci, Willi, że czasem straszny z ciebie Schwächsinniger. I cham na dodatek.
Spodziewałam się różnych reakcji na swoje oświadczenie, ale tej właśnie bałam się najbardziej. Bo to znaczyło, że Ninie również Gra się znudziła. I że jest gotowa wejść na wyższy poziom. Innej możliwości nie było.
– Dziękuję ci, Nino, jesteś kochana – powiedziałam. – Wiedziałam, że zrozumiesz.
Położyła dłoń na moim kolanie, jakby chciała mi w ten sposób dodać otuchy. Przez wełnianą spódnicę wyraźnie czułam lodowaty chłód jej białych palców.
Moi goście nie chcieli zostać na noc. Błagałam. Protestowałam. Zwracałam uwagę, że ich pokoje są przygotowane, włącznie z odwiniętymi przez pana Thorne’a kołdrami.
– Następnym razem – powiedział Willi. – Następnym razem, Melanie, najdroższa. Zostaniemy na cały weekend, jak dawniej. Co ja mówię, na weekend. Na tydzień!
Wypłacone mu przez każdą z nas tysiąc dolarów „nagrody” ogromnie poprawiło mu humor. Z początku kręcił nosem, ale ja nalegałam. Jego ego dało się ugłaskać dopiero przyniesionym przez pana Thorne’a czekiem wystawionym na Williama D. Bordena.
Wtedy jeszcze raz poprosiłam, żeby został, ale wyjaśnił mi, że o północy ma samolot do Chicago, gdzie spotyka się z jakimś nagradzanym pisarzem w sprawie nowego scenariusza. Kiedy ściskał mnie na do widzenia, a jego współpracownicy stali w korytarzu za moimi plecami, przeżyłam krótką chwilę grozy.
Wyszli jednak bez dalszej zwłoki. Młody blondyn posłał mi białozęby uśmiech, a Murzyn skinął głową w czymś, co wzięłam za gest pożegnania. I zostałyśmy z Niną same. Tylko we dwie.
Chociaż nie, niezupełnie. Obok Niny w głębi korytarza stała panna Kramer. Pan Thorne zniknął za prowadzącymi do kuchni wahadłowymi drzwiami. Zostawiłam go tam.
Panna Kramer zrobiła trzy kroki w przód. Na ułamek sekundy zaparło mi dech w piersi, ale wtedy pan Thorne oparł dłoń o drzwi i krzepka, niska brunetka podeszła do szafy i podała Ninie płaszcz.
– Na pewno nie chcesz przenocować?
– Nie, kotku, dziękuję. Obiecałam Barrett, że podjedziemy dziś do Hilton Head.
– Późno już...
– Mamy rezerwację. Ale dziękuję, Melanie. Będziemy w kontakcie.
– Oczywiście.
– Mówię serio, moja droga. Musimy porozmawiać. Doskonale wiem, co czujesz, ale nie wolno ci zapominać, jaka ważna jest Gra dla Williego. Musimy coś wymyślić, zakończyć ją w taki sposób, żeby nie zranić jego uczuć. Może na wiosnę odwiedzimy go w Karinhall czy jak tam się nazywa to jego ponure bawarskie zamczysko. Wycieczka na kontynent świetnie ci zrobi.
– Nie wątpię.
– Będziemy w kontakcie. Odezwę się, jak tylko pozałatwiam wszystko z tym nowym sklepem. Musimy spędzić razem trochę czasu, Melanie, tylko we dwie... Jak za dawnych czasów. – Nina cmoknęła powietrze tuż przy moim policzku i ścisnęła mnie za ręce powyżej nadgarstków. – Do widzenia, kochanie.
– Do widzenia, Nino.
Zaniosłam szklankę po brandy do kuchni. Pan Thorne bez słowa wziął ją ode mnie.
– Sprawdź, czy wszystko pozamykane – poleciłam mu.
Skinął głową i poszedł sprawdzić zamki i alarm. Była dopiero za kwadrans dziewiąta, ale ja czułam się piekielnie zmęczona. To już ten wiek, pomyślałam. Weszłam po szerokich schodach – chyba najpiękniejszym elemencie domu – na piętro i przebrałam się w piżamę. Rozpętała się burza. Zimne krople deszczu wystukiwały smutny rytm na szybie.
Pan Thorne zajrzał do mnie, gdy rozczesywałam włosy i żałowałam że nie są dłuższe. Odwróciłam się do niego, a on sięgnął do kieszeni ciemnej kamizelki. W jego dłoni mignął nóż sprężynowy z wąskim ostrzem. Skinęłam głową. Złożył nóż, wyszedł i zamknął za sobą drzwi. Usłyszałam jego kroki na schodach: schodził do holu, gdzie na krześle przy drzwiach spędzi noc.
Tej nocy chyba śniły mi się wampiry. A może po prostu myślałam o nich przed zaśnięciem i strzępy tych myśli zostały ze mną aż do rana. Ze wszystkich wymyślonych przez człowieka strachów, wszystkich tych małych, żałosnych potworów tylko wampirzy mit ma w sobie odrobinę godności. Podobnie jak człowiek, na którym żerował, wampir kierował się mrocznym wewnętrznym przymusem – w przeciwieństwie jednak do swojej ludzkiej zwierzyny poddawał się tej odrażającej konieczności w jedynym celu, który mógł ją usprawiedliwić: dążył do prawdziwej nieśmiertelności. Jest w tym jakaś szlachetność. I smutek.
Willi miał rację: zestarzałam się. Ostatni rok odcisnął na mnie silniejsze piętno niż cała poprzedzająca go dekada. Ale nie Żerowałam. Mimo głodu, mimo starzejącego się odbicia w lustrze, mimo mrocznego przymusu, który od lat rządzi naszym życiem, ani razu nie wyszłam na Żer.
Zasnęłam, usiłując sobie przypomnieć rysy twarzy Charlesa.
Zasnęłam głodna.