Tom zaczął dzień, zmuszając się do optymizmu. Wypił wspaniałą czarną kawę przygotowaną przez panią Annette, ubrał się w stare, wygodne ubranie i zszedł na dół zobaczyć, czy Murchison już wstał.
- Pan je śniadanie u siebie w pokoju - oznajmiła pani Annette.
Podczas gdy porządkowała pokój, Tom ogolił się w swojej łazience.
- Monsieur Murchison wyjeżdża dziś po południu - oświadczył Tom w odpowiedzi na pytanie pani Annette o menu na dzisiejszą kolację. - Dziś jest czwartek. Czy sądzi pani, że można by dostać jakąś ładną rybę, może solę, na dzisiejszy obiad?
Samochód chłodniczy z rybami przyjeżdża! do miasteczka dwa razy w tygodniu. Villeperce nie miało sklepu rybnego, była to zbyt mata miejscowość.
Pani Annette poczuła przypływ natchnienia.
- Są piękne winogrona w sklepie z owocami. Nie uwierzy pan...
- To proszę kupić. - Tom słuchał jednym uchem tego, co mówiła.
O jedenastej poszli z Murchisonem na spacer po lesie graniczącym z ogrodem. Tom był w dziwnym nastroju, w dziwnym stanie ducha. W przypływie szczerości pokazał Murchisonowi swoje próby artystyczne w pracowni na górze, tam gdzie malował. Były to głównie pejzaże i portrety. Zawsze starał się upraszczać formy, biorąc przykład z Matisse'a, ale, jak podejrzewał, z mizernym skutkiem. Jeden z portretów Heloise, chyba dwunasty portret Toma, był niezły i Murchison go pochwalił. Boże, pomyślał Tom, obnażę przed nim duszę, pokażę mu wiersze, które pisałem dla Heloise, rozbiorę się i wykonam taniec z mieczami, jeżeli on tylko da się przekonać. Wszystko na nic.
Samolot Murchisona odlatywał do Londynu o czwartej po południu. Mieli więc czas na spokojny obiad w domu, ponieważ Orly było oddalone tylko o godzinę jazdy samochodem. Podczas gdy Murchison zmieniał buty przed spacerem, Tom zawinął Mężczyznę w fotelu w trzy warstwy karbowanego, grubego papieru i dwukrotnie obwiązał sznurkiem. Amerykanin zapewnił Toma, że w samolocie zamierza trzymać obraz cały czas przy sobie. Powiedział też, że zarezerwował pokój w Mandeville na dzisiejszą noc.
- Ale pamiętaj, z mojej strony żadnych roszczeń - przypomniał Tom.
- Co nie znaczy, że zaprzeczysz, jeżeli okaże się falsyfikatem? zapytał Murchison z uśmiechem. Nie będziesz się upierał, że to autentyk?
- Nie - odparł Tom. - Touché. Poddaję się. Uznam opinię rzeczoznawców.
Według Toma las nie był dobrym miejscem do rozmowy, która wymagała finezyjnej precyzji. Czy też wszystko miało się przeobrazić w olbrzymią szarą chmurę niezdecydowania? W każdym razie czuł się nieswojo, rozmawiając z Murchisonem wśród drzew.
Tom poprosił panią Annette, żeby przygotowała obiad wcześniej z powodu wyjazdu pana Murchisona. Usiedli do stołu za kwadrans pierwsza. Tom z uporem kierował rozmowę na jeden temat, wciąż nie tracił jeszcze nadziei. Zaczął mówić o Van Meegerenie, którego twórczość Murchison znał. Obrazy Vermeera wykonane przez Van Meegerena już jako falsyfikaty osiągnęły znaczną wartość. Van Meegeren mógł to początkowo traktować jako akt samoobrony, jako pewien rodzaj zuchwałości, ale z punktu widzenia estetyki odkryty przez Van Meegerena "nowy" Vermeer sprawiał bez wątpienia wiele radości ludziom, którzy go kupowali.
- Zupełnie nie mogę zrozumieć twojego całkowitego rozmijania się z prawdą - żachnął się Murchison. - Styl artysty jest jego prawdą, jego uczciwością. Czy ktokolwiek ma prawo kopiować obraz, tak jakby podrabiał czyjś podpis? To tyle, co przywłaszczyć czyjeś nazwisko, korzystać z czyjegoś konta bankowego. Nazwisko, za którym stoi talent tego człowieka.
Kończyli właśnie obiad. Solę z masłem i ziemniakami. Sola smakowała doskonale, białe wino też. To był obiad, który w każdych innych warunkach przyniósłby satysfakcję, nawet uczucie szczęścia, który w innych okolicznościach mógł nawet zachęcić kochanków do pójścia do łóżka. Tom jednak dzisiaj zupełnie nie potrafił tego docenić.
- Mówię za siebie - zapewnił go Tom. - Nie chcę w żaden sposób na ciebie wpływać. Zresztą wiem, że by mi się to nie udało. Ale upoważniam cię, żebyś powiedział temu, jakon się nazywa, panu Constantowi, że jestem zadowolony ze swojego falsyfikatu i chcę go zatrzymać.
- Powiem mu to. Ale dlaczego nie myślisz o przyszłości. Jeżeli ktoś dalej będzie to robił?
Podano suflet cytrynowy. Tom próbował walczyć dalej. Dlaczego nie mógł znaleźć odpowiednich słów, aby przekonać Murchisona? Murchison nie miał zmysłu artystycznego. W przeciwnym razie tak by nie mówił. Murchison nie doceniał Bernarda. Jakie znaczenie, do cholery, miało to, co wyprawiał ten Murchison, dochodząc do prawdy, analizując sygnatury, być może nawet wciągając w to policję, w porównaniu z tym, co robił Bernard w swojej pracowni. A Bernard malował niewątpliwie dobre obrazy. Znakomicie ujął to Ven Meegeren (a może to Tom napisał w jednym ze swoich dzienników): "Artysta tworzy w sposób naturalny, bez wysiłku. Jakaś siła prowadzi jego rękę. Fałszerz pracuje z trudem, ale jeżeli odniesie sukces, to jest to prawdziwe osiągnięcie". Tom zdał sobie sprawę, że to jego własna parafraza. Ale, do diabła, ten zadowolony z siebie Murchison, bardziej święty niż sam papież! Przynajmniej Bernard był obdarzony talentem, talentem większym niż cały Manhattan ze swoją hydrauliką, układaniem rur i transportowaniem towarów,
choć to ostatnie i tak wymyślił jakiś młody inżynier z Kanady; sam Murchison to przyznał.
Kawa. Żaden z nich nie pił koniaku, chociaż butelka stała pod ręką.
Nalana i trochę zaczerwieniona twarz Murchisona wydawała się Tomowi jak z kamienia. Jego oczy, bystre i inteligentne, twardo mówiły: "nie".
Dochodziła pierwsza trzydzieści. Na Orly mieli wyjechać za mniej więcej pół godziny. Tom zastanawiał się, czy nie powinien wrócić do Londynu jak najszybciej, kiedy tylko hrabia wyjedzie. Ale co mógł zdziałać w Londynie? Ten cholerny hrabia, pomyślał. Spółka Derwatt Ltd była o wiele ważniejsza niż jakiś śmieć czy błyskotka, którą hrabia miał przy sobie. Tom zdał sobie sprawę, że Reeves nie powiedział mu, gdzie szukać tego drobiazgu. Przypuszczał, że Reeves zadzwoni tego wieczoru. Czuł się podle, a teraz po prostu musiał wykonać jakiś ruch, musiał wstać z krzesła, na którym skręcał się przez ostatnie dziesięć minut.
- Chciałbym, żebyś wziął butelkę wina z mojej piwnicy - zaproponował. - Może zejdziemy i wybierzemy?
Murchison uśmiechnął się szeroko.
- Co za wspaniały pomysł! Dziękuję, Tom.
Do piwnicy prowadziły dwa wejścia; z dworu, po stopniach w dół i przez zielone drzwi, lub z domu, przez dodatkową łazienkę usytuowaną obok małego holu, gdzie goście wieszali płaszcze. Tom i Heloise zainstalowali te wewnętrzne schody, żeby nie musieć wychodzić na zewnątrz w złą pogodę.
- Zabiorę to wino ze sobą do Stanów. Szkoda byłoby je wypić samemu w Londynie - powiedział Murchison.
Zeszli na dół. Tom zapalił światło. Piwnica była duża i ciemna. Panował tam chłód niczym w lodówce, co szczególnie dawało się odczuć w porównaniu z dobrze ogrzanym domem. Na stojakach stało pięć, może sześć dużych beczek, a półki z butelkami wina okalały wszystkie ściany. W rogu znajdował się duży zbiornik na paliwo do centralnego ogrzewania oraz drugi, na gorącą wodę.
- Tu są wina czerwone - powiedział Tom, wskazując półki zasłaniające całą ścianę, w dużej części wypełnione ciemnymi, zakurzonymi butelkami.
Murchison aż gwizdnął z podziwu.
To trzeba zrobić tutaj, pomyślał Tom, jeżeli w ogóle coś się ma zrobić. Jeszcze nie zaplanował dokładnie, w ogóle nic jeszcze nie zaplanował. Rób coś, powiedział do siebie, ale na razie przechadzał się tylko powoli po piwnicy, przeglądając butelki, dotykając ich szyjek zawiniętych w czerwoną folię. Wyciągnął jedną.
- Margaux. Smakowało ci.
- Doskonałe - powiedział Murchison. - Bardzo ci dziękuję, Tom. Powiem w domu, z jakiej piwnicy ono pochodzi. - Wziął butelkę z szacunkiem.
- Nie zmieniłbyś zdania - zapytał Tom - tak w imię starej przyjaźni? Spotkasz się z tym ekspertem od falsyfikatów?
Murchison zaśmiał się krótko.
- Tom, nie mogę. Przyjaźń! W żaden sposób nie mogę zrozumieć, dlaczego chcesz ich chronić, chyba że...
Murchisonowi przyszło coś do głowy i Tom wiedział, co. A mianowicie, że Tom Ripley bierze udział w fałszowaniu obrazów, ciągnąc z tego jakieś korzyści, może materialne.