Jakub Nowak Toprzez ten wiatr - fragment
Henryk Sienkiewicz uważniej wejrzał we własne serce kilka miesięcy wcześniej. Letniego kalifornijskiego popołudnia przyszli po niego, by został ich bohaterem.
Pisał od rana, w wynajętym pokoiku jedynego piętrowego budynku w Anaheim Landing.
Siedział przy stoliku, pochylony nad kartką, kałamarzem i pugilaresem z Krynicy-Zdroju, w którym trzymał pióra. Palił jednego papierosa za drugim, pocąc się w wełniane portki, a nagie plecy lepiły mu się do oparcia krzesła. Wilgotne prześcieradło w otwartym oknie nie łagodziło morderczego upału ani nie powstrzymywało much, które zlatywały się nad wiadro ze szczynami, stojące obok siennika rozłożonego na podłodze. Od gorąca skrzypiały nawet drewniane ściany pokoju.
Kilka tłustych amerykańskich pszczół zataczało okręgi nad głową Sienkiewicza, jakby czekając, by wykraść mu pomysły. Kartka, nad którą siedział od świtu, była pusta.
Kiedy przyszli, wpuścił ich do środka.
Dobrze, że jesteś, Henry, ucieszyli się, najlepszy strzelec w całym Landing. Trzeba nam uratować jedno piękne meksykańskie dziewczę.
Sienkiewicz wysłuchał ich. Pstryknął papierosem do wiadra, zdjął okulary i odłożył je na stolik. Na ramiona narzucił skórzaną kamizelę i przywdział szeroki, skwaterski kapelusz. Stłoczeni w pokoiku, patrzyli, jak ładuje karabin.
Alright, powiedział im wreszcie i wyszli, wszyscy razem.
Andrew, tutejszy Polak, przyprowadził do Sienkiewicza señora Machado, starszego Californio, którego Sienkiewicz już widywał. Pan Machado był stolarzem z doliny, sprzedawał rybakom z Landing narzędzia i naprawiał im łodzie. Przyjeżdżał tu z podrostkami, synem i córką, którzy pomagali przy robocie.
Rodzina Machado jadła obiad, relacjonował Andrew, kiedy dosiadł się pijany jankeski mieszczuch i dosłownie porwał dziewczynę, ciągnąc ją do innego stolika. Bełkotał, że jeszcze dziś wywiezie ją do Los Angeles.
Señor Machado nie powiedział ani słowa, trząsł się tylko i ściskał dłoń syna. Chłopiec był niemal wzrostu Sienkiewicza.
— Panie Machado — zapytał Sienkiewicz — czy to prawda?
— Sí — odparł Californio.
— Do dzieła — rzucił Andrew, gdy wyszli w sierpniowy żar jedynej ulicy w Anaheim Landing. Poprawił rewolwer wystający zza przewiązanych sznurkiem spodni. Sienkiewicz znał drogę, w Landing była tylko jedna garkuchnia, prowadzona przez starego Lionela.
Szli we czterech, łachmaniarz Andrew na czele, za nim Sienkiewicz i dwaj Machados z tyłu. Trudno uwierzyć, że dwieście metrów za plecami mieli ocean, kiedy nawet kurz, który wzbijali, zdawał się parzyć im twarze.
Anaheim Landing było drewnianą osadą, od zawsze podupadłą, głodną i pijaną. Powstała jako morska przystań dla pobliskiego Anaheim, lecz odkąd do miasta dotarła kolej, port przestał być potrzebny. Do Landing zaczęli przyjeżdżać letnicy, głównie mężczyźni, którzy zażywali kąpieli, a potem, z głowami rozgrzanymi słońcem i whiskey, chętnie do siebie strzelali.
— Ten gagatek — rzucił Sienkiewicz, nadal po amerykańsku — to jakiś mieszczuch, tak?
— Taa — potwierdził Andrew. — Słyszałem, jak się przedstawia Lionelowi. Że on jest kolejarz czy coś takiego.
Sienkiewicz mocniej ścisnął broń, stal lufy karabinu była chłodna. Wyszynk Lionela znajdował się niedaleko.
Henryk Sienkiewicz był szczęśliwy.
Szedł zaprowadzić sprawiedliwość i nie wykluczał, że wybrzmi ona karabinowym wystrzałem, niosącym pomoc dostojnemu synowi tej ziemi. Szerszy kontekst planowanego czynu budził w nim pewne wzruszenie. Nie chodziło tylko o zagubionego Californio i honor jego córki, którą uchroni przed pohańbieniem z ręki aroganckiego, podłego przybysza. Chodziło o odwagę, by powstać i wystąpić przeciwko extranjero, a jednocześnie tym gestem, śmiałym i prawym, rzucić symboliczne wyzwanie wszystkim obcym, którzy przychodzą i biorą, co nie swoje. Myśli pana Henryka mknęły ponad Atlantykiem ku Staremu Światu, ku jego starszemu bratu Kazimierzowi, który przelewał krew w narodowym powstaniu i, równie heroicznie co bezsensownie, pod Orleanem oddał życie za upadającą Francję. Myśli Henryka pędziły ku wszystkim walczącym dzielnie Polakom, których kochał jak braci, kiedy walnąwszy pięścią w stół, żegnali się z matkami i siostrami i ruszali w bój. Pędziły ku młodzieńcowi, który poszedł do tajnego punktu werbunkowego w styczniu sześćdziesiątego trzeciego. Zostań w domu, synku, potrzebujemy cię nad książkami, rzekł mu tam stary mężczyzna i uśmiechnął się do niego, wzruszony, oceniwszy delikatną sylwetkę nastoletniego Sienkiewicza.
Zostań w domu, synku.
Sienkiewicz miał już trzydzieści lat, lecz w chwilach takich jak ta emocje nadal z trudem mieściły się w jego ciele. Najlepszy strzelec w całym Landing. Karabin Henry, który Sienkiewicz brudził teraz poplamionymi inkaustem dłońmi, miał piętnaście naboi w podlufowym magazynku.
Sienkiewicz pomyślał o nękanej dziewczynie i uznał, że Andrew może kierować się czymś prostszym.
Byli już przed samym wyszynkiem, kiedy Sienkiewicz potknął się i upadł w piach. Każda szczerbata szumowina z Anaheim Landing patrzyła, jak wstaje i podnosi karabin. Nikt się nie uśmiechnął.
Przed drewnianym budyneczkiem, w którym stary Lionel sprzedawał placki i kompot, uwiązanych było kilka koni i stał wóz pana Machado.
Zatrzymali się przy drzwiach. Były otwarte, zardzewiały kociołek blokował je przed zamknięciem. Para pelikanów obserwowała ich z dachu garkuchni.
Andrew powiedział coś po hiszpańsku do pana Machado, puścił oko do rodaka, poprawił rewolwer zatknięty za portki i zniknął w środku. Californio spojrzał na Sienkiewicza. Wchodźcie, popędził go pan Henryk. Pan Machado zmrużył oczy, po czym ścisnął dłoń syna i posłuchał.
Sienkiewicz może nawet wszedłby za nimi, lecz wtedy dostrzegł tamtego Meksa i pojął, że mężczyzna nie jest stąd. Otyły kowboj siedział dupskiem w piachu, oparty o ścianę wyszynku, i chowając twarz przed słońcem pod rondem kapelusza, pakował sobie do ust okrawki słoniny z miski na brzuchu. Kowboj spojrzał na Sienkiewicza. Pas z pełną kaburą leżał obok.
Sienkiewicz odsunął się od wejścia. Miejscowe łachudry obserwowały teraz ich obu. Słońce grzało tak mocno, że niemal słyszeli, jak płonie, jak się gotuje nad nimi.
Nagle ze środka dobiegło kilka wystrzałów rewolwerowych. Sienkiewicz aż podskoczył i z roztargnieniem spojrzał na karabin trzymany w dłoniach. Grubas spod ściany zdjął miskę z brzucha i nie przestając się wpatrywać w Sienkiewicza, wytarł tłuste palce o wełnę spodni.
W środku ktoś rozpłakał się głośno. Chmura prochowego dymu wypełzła przez otwarte drzwi wyszynku i poczęła rozwiewać się, niczym wypuszczona na wolność pustynna kreatura o ciele wysnutym z mgły.
Meksykański grubas patrzył na Sienkiewicza.
Z garkuchni Lionela wyszedł mężczyzna. Wysoki i szczupły, ubrany w miejski kapelusz i zakurzony podróżny garnitur. Z kabury przy pasie wystawała rękojeść rewolweru. Broń jeszcze trochę dymiła.
Mężczyzna rozejrzał się i dostrzegł Sienkiewicza.
— Dzień dobry — skinął na powitanie. Miał ładny głos, dźwięczny i melodyjny.
— Dzień dobry — odpowiedział Sienkiewicz i idąc za wzrokiem nieznajomego, przypomniał sobie o karabinie. Opuścił go wzdłuż ciała.
— No żeż kurwa — powiedział nieznajomy. — Gorąco jak w piekle.
Uśmiechnął się spod gęstego wąsa. Mógł być w wieku Henrykowego ojca.
— Calvin Vinatieri — przywitał się. — Agent terenowy Przedsiębiorstwa Kolejowego Southern Pacific.
— Henryk Sienkiewicz. Literat z Warszawy.
Mężczyzna uniósł brwi, po czym uścisnęli sobie dłonie.
Zawodzenie w garkuchni nie ustawało. Ze środka nie wyszedł nikt więcej.
Ani jeden uliczny łachudra nawet nie drgnął.
— Literat — powtórzył pan Vinatieri. Miał świeże krople czyjejś krwi na szyi. — Strzelał pan kiedyś do drugiego człowieka, panie Sienkiewicz?
Oczy Calvina Vinatieriego były jak górskie potoki.
— Nie — odparł Sienkiewicz. — Nie strzelałem.
— No cóż. Miło było poznać. — Mężczyzna odwrócił się i zaczął oporządzać konia.
Żaden z nich nie mógł wiedzieć, jak podobny los, dziki i krwawy, czeka ich najbliższej jesieni.
Vinatieri poprawiał siodło, a gruby Meksykanin już zapinał pas na stojąco. Sienkiewicz rozejrzał się po ulicy, wziął głęboki oddech i wszedł do środka.
W garkuchni było ciemno, ciasno i aż gryzło w oczy od oparów gorącego tłuszczu. Ludzie siedzieli przy małych, jakby dziecięcych stoliczkach. Pan Machado klęczał pod ścianą, tuląc do piersi swe dzieci. Jedno z nich wyło, lecz Sienkiewicz nie był pewien które. Stary Lionel spojrzał Polakowi w oczy i wskazał na drzwi do ogrodu. Sienkiewicz posłuchał i spostrzegł, że klepisko, po którym idzie, jest wilgotne.
W maleńkim, otoczonym wysokim płotem ogrodzie stał stół i rosły dwie jabłonie. Na ławie przy stole, tyłem do wchodzącego Sienkiewicza, kulił się Andrew. Sienkiewicz odłożył karabin, wrócił do wyszynku i poprosił Lionela o dwa piwa.
— Masz pieniądze? — spytał kucharz.
— Nie mam — odparł Sienkiewicz.
— To kto za to zapłaci?
— On. — Sienkiewicz wskazał na tulącego dzieci Californio.
Lionel nalał i Sienkiewicz zaniósł kufle do stołu w ogrodzie. Usiadł na ławie obok Andrew. Andrew pachniał brzydko i oddychał z trudem. Ziemia pod jego trzewikami coraz bardziej rozmiękała.
Andrew dostrzegł piwo i z wysiłkiem podniósł wzrok na Sienkiewicza. Strach wydobył na jaw jego prawdziwy wiek i pan Henryk z zaskoczeniem dostrzegł, że Andrew jest od niego młodszy. Ranny mężczyzna z całych sił ściskał dłońmi ławę, na której siedzieli.
— Tośmy się — zaczął Andrew, próbując przełknąć ślinę — wpakowali.
Sienkiewicz przymknął oczy. Słońce nad nimi płonęło, listkami jabłoni nie poruszał najsłabszy podmuch.
Spróbował dyskretnie zajrzeć pod stół zobaczyć brzuch towarzysza.
— Już nie ma co — szepnął Andrew i się rozkasłał, niemal rozlewając piwo. — A pan?
Sienkiewicz nie rozumiał.
— Trafił pana? — spytał chłopak. — Bo nawet żem nie zauważył.
Sienkiewicz długo nie odpowiadał, po czym zaprzeczył.
— Przepraszam — powiedział Andrew i w jego oczach błysnął podziw. — Był taki szybki. Nawet do nas… nie wstał.
Sienkiewicz milczał. Po czole Andrew chodziły muchy. Ktoś stanął za ich plecami, ale zaraz sobie poszedł.
— Zimno tu — szepnął Andrew po polsku.
Sienkiewicz zawahał się, po czym włożył mu na głowę swój kapelusz.
— Elegancko — skomentował Andrew.
— Chcesz pan piwa?
Andrew nie odpowiedział. Sienkiewicz spróbował napoić towarzysza, lecz wszystko pociekło po brodzie i szyi za koszulę, a kapelusz spadł w błoto. Sienkiewicz podniósł go – był mokry od krwi – i odłożył na stół.
— Przepraszam — powtórzył Andrew.
— Ja też — wyszeptał pan Henryk.
— Ta dziewucha — zaczął chłopak — córka pana Machado. Zasadzam się na nią drugie lato. Stary dobrze jej pilnuje. Dwanaście tysięcy, powtarza. Dwanaście tysięcy dolarów posagu.
Sienkiewicz słuchał, jak Andrew powoli składa słowa:
— Pomyślałem sobie, że spojrzy na mnie inaczej. Że oni oboje. Jak na bohatera.
Sienkiewicz słuchał. Zielone muchy obsiadły klepisko wokół trzewików chłopaka.
— Nawet nie wiem. Jak ma na imię.
Pan Henryk wypił duszkiem pół piwa.
— Jest taka jedna dziewucha — zaczął. — Helena. Przyjedzie tu jesienią, z całą kompanią. Znalazłem dla nich farmę pod Anaheim, będą uprawiać winogrona. Chyba do nich dołączę.
— Helena — powtórzył Andrew i coś gęstego pociekło mu z kącika ust po brodzie. — Ile?
— Co ile?
— Ile chcą za nią posagu?
— Nie chcą — odparł Sienkiewicz. — Ma męża.
— To masz pan łatwiej — uśmiechnął się Andrew.
Sienkiewicz tylko wzruszył ramionami.
— Boję się, panie Henryku. Pomodlisz się pan za mnie?
Pomodlił się za niego do Pana Boga i do wszystkich świętych, a słońce przyjęło każdą z modlitw. Chłopak kulił się obok.
— Muszę iść, panie Jędrku — powiedział Sienkiewicz.
— Zostań pan jeszcze trochę.
— Muszę iść.
Wstał i spojrzał w niebo. Ocenił, że kapelusz podsechł i włożył go chłopakowi na głowę.
— Tatku — szepnął Andrew gdzieś spod ronda.
Sienkiewicz zabrał karabin i wyszedł z ogrodu.
W garkuchni ludzie jedli i pili.
— Kto zapłaci za pogrzeb? — spytał Lionel.
— Weź jego rewolwer — odparł Sienkiewicz.
— To już?
— Nie.
Na ulicy zobaczył, że señor Machado rychtuje wóz do odjazdu. Dzieci wiązały puste skrzynki na furze. Californio przerwał pracę i przyglądał się, jak Sienkiewicz podchodzi. Dziewczyna nie miała piętnastu lat.
— Jak ona ma na imię? — zapytał jej ojca Sienkiewicz.
— Doce mil dolares — odparł pan Machado i wrócił do pracy.