Trwa ładowanie...
fragment
30-05-2011 14:23

Temperance Brennan 6. Nagie kości

Temperance Brennan 6. Nagie kościŹródło: Inne
d1lcimm
d1lcimm

Z dudniącym sercem zerwałam się z krzesła.
Zgromadzeni wokół domu goście wyglądali niczym rozmazany obraz na ogromnym poliekranie. Ci, którzy stali najbliżej zespołu, spacerowali, gawędzili i jedli, niepomni na rozgrywającą się w lesie tragedię. Ci po stronie zrujnowanej stodoły zamarli w bezruchu i z otwartymi ustami spoglądali w kierunku, z którego dobiegał wrzask.
Lawirując pomiędzy krzesłami, stołami i ludźmi, pognałam w stronę lasu, słysząc, jak Katy i pozostali niemalże depczą mi po piętach.
Boyd nigdy nie skrzywdził żadnego dziecka, co najwyżej mógł na nie warczeć. Ale było gorąco, a on był podekscytowany. Czy to możliwe, że któreś z dzieci sprowokowało go lub rozdrażniło? Czy Boyd rzucił się na któreś z nich?
Słodki Jezu.
Oczyma wyobraźni zobaczyłam ciała ofiar rozszarpanych przez zwierzęta. Widziałam ziejące pustką kratery rozerwanego mięsa i zwisające z głów płaty oderwanej skóry. Ogarnął mnie strach.
Mijając stodołę, zobaczyłam przejście między drzewami i zbiegłam z opadającej w dół piaszczystej ścieżki. Gałęzie i liście szarpały mi włosy, drapiąc skórę na rękach i nogach.
Wrzaski stały się jeszcze bardziej przeraźliwe i donośne. Nie ustawały nawet na chwilę, łącząc się w makabryczne crescendo lęku i paniki.
Biegłam dalej.
Nagle krzyki ustały, jednak cisza, która po nich nastąpiła, była jeszcze bardziej przerażająca.
Słyszałam jedynie ujadanie Boyda, wciąż tak samo oszalałe i bezlitosne.
Poczułam spływające po twarzy krople zimnego potu.
Chwilę później zauważyłam trójkę dzieci zbitych w gromadkę za ogromnym żywopłotem. Przez szparę w liściach dojrzałam tulące się do siebie dwie dziewczynki. Trzecie z dzieci, chłopiec, trzymało rękę na ramieniu dziewczynki w koszulce Bible Girl.
On i jego młodsza towarzyszka patrzyli na Boyda, a ich niewinne twarze zniekształcała fascynacja zmieszana z obrzydzeniem. Starsza dziewczynka w koszulce Bible Girl miała zamknięte oczy, do których przyciskała dodatkowo zaciśnięte piąstki. Od czasu do czasu jej drobna pierś unosiła się spazmatycznym łkaniem.
Na drugim końcu żywopłotu zauważyłam Boyda. Pies to rzucał się do przodu, to odskakiwał, za każdym razem kłapiąc zębami, jak gdyby chciał pochwycić coś, co leżało na ziemi. Co kilka sekund zwracał pysk ku górze, wydając z siebie serię piskliwych szczeknięć. Sierść miał zjeżoną, przez co przypominał wielkiego rudobrązowego wilka.
– Nic wam się nie stało? – wydyszałam, przeciskając się przez szparę w żywopłocie.
Odpowiedziały mi trzy pełne powagi kiwnięcia głową.
Tuż za moimi plecami pojawili się Katy, Palmer i jeden z McCraniech.
– Komuś coś się stało? – jęknęła Katy.
Dzieci potrząsnęły głowami, a dziewczynka w koszulce Bible Girl wydała z siebie stłumiony szloch.
Chwilę później podbiegła do McCranie’ego i niemal wpadając na niego, oplotła go ramionami. Mężczyzna uspakajająco pogłaskał zygzak między jej kucykami.
– Już dobrze, Sarah. Nic ci nie jest.
Po tych słowach podniósł głowę.
– Moja córka jest trochę nerwowa – wyjaśnił.
Dopiero teraz spojrzałam na Boyda i niemal od razu wiedziałam, co się stało.
– Boyd!
Na dźwięk swego imienia pies błyskawicznie się odwrócił. Kiedy zobaczył Katy i mnie, skoczył ku nam, wilgotnym nosem szturchnął moją dłoń i, ujadając, wrócił do żywopłotu.
– Przestań! – krzyknęłam, schylając się, by złagodzić atakującą mój bok bolesną kolkę.
Kiedy Boyd nie jest przekonany co do słuszności wydawanych mu poleceń, podnosi zarośnięte długą sierścią brwi, jak gdyby chciał zapytać „Czyś ty oszalała?”.
Dokładnie to robił w tej chwili.
– Boyd, siad!
Pies zignorował polecenie, odwrócił się i zaczął szczekać.
Sarah McCranie z jeszcze większą siłą przylgnęła do ojca. Pozostałe dzieci patrzyły na mnie z niemą fascynacją.
Chwilę później powtórzyłam polecenie.
Tym razem Boyd odwrócił głowę i uniósł brwi, jak gdyby chciał powiedzieć „Jaja sobie robisz?”.
– Boyd! – Opierając lewą rękę na udzie, wymierzyłam palec wskazujący prawej ręki prosto w jego pysk.
Pies przechylił głowę, parsknął i usiadł.
– Co mu jest? – Katy dyszała tak samo jak ja.
– Głupek pewnie myśli, że odkrył zaginioną kolonię z Roanoke.
Boyd siedział teraz tyłem do żywopłotu; uszy położył po sobie i wydał z siebie głęboki, gardłowy pomruk.
– Co?
Ignorując pytanie, zaczęłam przedzierać się przez korzenie i gęste podszycie. Kiedy tylko się zbliżyłam, Boyd zerwał się z ziemi i spojrzał na mnie wyczekująco.
– Siad.
Tym razem posłuchał komendy i usiadł.
Ostrożnie, jak tylko mogłam, kucnęłam przy nim.
Boyd skoczył w górę; jego sztywny ogon drżał niespokojnie.
Na krótką chwilę serce zamarło mi w piersi.
Znalezisko Boyda było dużo większe, niż mogłam się tego spodziewać. Jego ostatnim odkryciem była wiewiórka, prawdopodobnie martwa od dwóch, trzech dni.
Podniosłam wzrok. Boyd patrzył na mnie oczami, w których wyraźnie widać było teraz białka; znak tego, jak bardzo był podenerwowany.
Spoglądając na wykopany u moich stóp kurhan, zaczęłam podzielać jego niepokój. Chwilę później podniosłam z ziemi suchy patyk i wetknęłam go w sam środek znaleziska. Plastikowa folia pękła z trzaskiem i znad liści uniósł się odór gnijącego mięsa. Dookoła zaroiło się od much, których tłuste ciała opalizowały w gorącym, lepkim powietrzu.
Boyd, który był samoukiem w dziedzinie odnajdywania zwłok, ponownie poderwał się z ziemi.
– Cholera.
– Co?
Gdzieś za plecami usłyszałam szelest liści; znak, że Katy szła w naszą stronę.
– Co tym razem znalazł? – Chwilę później przykucnęła przy mnie i niemal natychmiast odskoczyła jak oparzona, zakrywając usta dłonią. Zdenerwowany Boyd tańczył wokół jej nóg.
– Co to jest, do cholery?
Chwilę później dołączył do nas Palmer.
– Coś martwego. – Po wygłoszeniu tej niezwykle błyskotliwej uwagi, ostentacyjnie zatkał nos. – Człowiek?
– Nie jestem pewna – odparłam, wskazując na częściowo odsłonięte szczątki wystające z dziury, którą Boyd wyrwał w plastiku. – Z pewnością nie jest to pies ani jeleń.
Przyjrzałam się rozmiarom na wpół zakopanej plastikowej torby. – Niewiele zwierząt osiąga takie rozmiary.
Rozgrzebując patykiem ziemię i liście, ostrożnie zbadałam glebę.
– Żadnych śladów sierści.
Boyd, który stał teraz obok mnie, próbował obwąchać znalezisko, jednak odepchnęłam go łokciem.
– Jasna cholera, mamo. Nie na pikniku.
– Myślisz, że ja miałam ochotę na coś takiego? – Mówiąc to, machnęłam ręką w kierunku szczątków.
– Zamierzasz zbadać to coś?
– Może to nic takiego, jednak coś tu jest i należy się tym odpowiednio zająć.
Katy jęknęła.
– Posłuchaj, nie podoba mi się to tak samo jak tobie. Do tego w poniedziałek wyjeżdżam na plażę.
– To chore. Dlaczego nie możesz być taka, jak inne matki? Dlaczego nie możesz – spojrzała na Palmera, później znowu na mnie – piec ciastek?
– Wolę gotowe ciastka Fig Newtons – warknęłam, dźwigając się z ziemi. – Lepiej, żebyście zabrali stąd dzieci – zwróciłam się do ojca Sarah.
– Nie! – krzyknął chłopiec. – To jest martwy facet, prawda? Chcemy widzieć, jak wykopujecie trupa. – Jego twarz była czerwona i błyszcząca od potu. – Chcemy wiedzieć, kogo wykopiecie!
– Tak! – krzyknęła mała dziewczynka, która wyglądała, jak Shirley Temple w różowych dżinsowych ogrodniczkach. – Chcemy zobaczyć trupa!
Przeklinając w głębi duszy telewizyjne programy o przestępcach, ostrożnie dobierałam słowa. – Pomożecie w śledztwie, jeśli się zastanowicie, opowiecie o tym, co tu zobaczyliście i złożycie zeznania. Moglibyście to zrobić?
Dzieciaki wymieniły spojrzenia, a ich wielkie niczym spodki oczy stały się jeszcze większe.
– Tak – odparła mała Shirley Temple, klaszcząc tłustymi rączkami. – Złożymy fajne zeznania.


O czwartej na miejsce zbrodni przyjechał zespół dochodzeniowy. Kilka minut później pojawił się Joe Hawkins, śledczy z biura lekarza sądowego okręgu Charlotte-Mecklen¬burg, który tego dnia dyżurował pod telefonem. Do tego czasu większość gości zebrała już swoje krzesła i koce i odjechała.
Katy, Palmer i Boyd również.
Znalezisko Boyda leżało za żywopłotem oddzielającym posiadłość McCraniech od sąsiedniej farmy. Według ojca Sarah w domu, który należał do niejakiego Foote’a, od kilku lat nikt już nie mieszkał. Mimo wszystko postanowiliśmy to sprawdzić i gdy okazało się, że dom stoi zupełnie pusty, wjechaliśmy z całym sprzętem na podwórko.
Wyjaśniłam Hawkinsowi sytuację, podczas gdy dwoje techników wyjmowało z furgonetki aparaty, łopaty, ekrany i niezbędny w tej sytuacji sprzęt.
– To może być padlina – powiedziałam, czując wyrzuty sumienia, że wzywam ludzi w sobotnie popołudnie.
– Albo żona jakiegoś faceta z siekierą w głowie. – Hawkins wyciągnął ze swojego wana worek na zwłoki. – Przewidywanie nie należy do naszych obowiązków.
Joe Hawkins zajmował się wyciąganiem sztywniaków od czasu gdy DiMaggio i Monroe pobrali się w 1954 i nieuchronnie zbliżał się do emerytury. Z takim stażem miał naprawdę wiele do opowiadania. W tamtych czasach sekcje zwłok odbywały się w maleńkich pokoikach więziennych podziemi, wyposażonych zaledwie w stół i umywalkę. Kiedy w latach osiemdziesiątych Północna Karolina unowocześniła w końcu swój system dochodzeniowy, a okręgowe biuro lekarza sądowego hrabstwa Mecklenburg zostało przeniesione do swej obecnej siedziby, Hawkins zabrał ze sobą tylko jedną pamiątkę: zdjęcie z autografem Joltin’ Joego. Fotografia ta nadal stała na biurku w jego gabinecie.
– Jeśli to coś poważnego, pozwolisz mi zadzwonić do doktora Larabee’ego. Zgoda?
– Zgoda – odparłam.
Po tych słowach Hawkins zatrzasnął podwójne drzwi vana. Patrząc na niego, nie mogłam przestać myśleć o tym, jak bardzo praca wpłynęła na jego fizjonomię. Wychudzony niczym zwłoki, z zapuchniętymi, podkrążonymi oczami, krzaczastymi brwiami i farbowanymi na czarno zaczesanymi do tyłu włosami, Hawkins wyglądał jak śledczy z najlepszych hollywoodzkich produkcji.
– Myślicie, że będziemy potrzebowali oświetlenia? – spytał jeden z techników. Jak się okazało, była to młoda kobieta po dwudziestce, z plamistą cerą i okularami w drucianych oprawkach.
– Zobaczymy, jak nam pójdzie.
– Wszystko gotowe?
Spojrzałam na Hawkinsa, który w milczeniu skinął głową.
– A zatem bierzmy się do roboty – powiedziała dziewczyna.
Poprowadziłam ich w głąb lasu, gdzie przez kolejne dwie godziny robiliśmy zdjęcia, czyściliśmy teren, pakowaliśmy wszystko do toreb i – zgodnie z protokołem lekarza sądowego – oznaczaliśmy każdy szczegół maleńkimi metkami.
W panującym upale nie poruszył się żaden liść. Mokre włosy kleiły się do szyi i czoła, a ubrania nasiąkały potem pod kombinezonem, który Hawkins przywiózł na miejsce specjalnie dla mnie. Mimo iż użyliśmy niezliczonych ilości preparatu Deep Woods, komary ucztowały na niemal każdym milimetrze odsłoniętego ciała. Przed piątą wiedzieliśmy już z czym mamy do czynienia.
Ktoś umieścił w płytkim grobie wielki czarny worek na śmieci, a następnie przysypał go ziemią i liśćmi. Niebawem wiatr i erozja zrobiły swoje, odsłaniając kawałek plastiku. Reszty dopełnił Boyd.
Pod pierwszym workiem znaleźliśmy kolejny. Choć oba wciąż były związane, oprócz rozdarć i dziur, które były na nich jeszcze przed naszym przybyciem, bijący z ich wnętrza odór nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Był to słodkawy, cuchnący smród rozkładającego się mięsa.
Fakt, że szczątki zapakowano w worki, zaoszczędził nam wiele cennego czasu. Przed szóstą usunęliśmy obie torby, zapakowaliśmy je w worki na ciała i bezpiecznie umieściliśmy w vanie. Upewniwszy się, że dziewczyna w drucianych okularach i jej partner dadzą sobie radę, Hawkins pojechał do kostnicy.
Przez kolejną godzinę przeczesywaliśmy teren, jednak ani ziemia, ani płytki grób nie odsłoniły przed nami żadnych rewelacji.
Przed siódmą trzydzieści spakowaliśmy sprzęt i ruszyliśmy w kierunku miasta.
O dziewiątej byłam pod prysznicem; wykończona, zniechęcona i zła na siebie, że wybrałam sobie taki zawód.
Akurat teraz, kiedy powoli zaczynałam nadrabiać zaległości, w moim życiu pojawiły się dwa przeklęte dwustulitrowe worki wypełnione mięsem.
Niech to szlag!
Jakby tego było mało, miałam w perspektywie opiekę nad ważącym ponad trzydzieści kilo psiskiem.
Cholera!
Wcierając szampon, rozmyślałam o nadchodzącym dniu i przyjeżdżającym z wizytą gościu. Czy dam radę uporać się z zawartością worków, zanim spotkamy się na lotnisku?
Wyobraziłam sobie jego twarz i żołądek ścisnął mi się ze strachu.
Chryste.
Czy ten pomysł z randką naprawdę był aż tak dobry? Przecież nie widzieliśmy się, odkąd pracowaliśmy razem w Gwatemali. Wówczas wspólne wakacje zdawały się czymś naprawdę fajnym. Oboje pracowaliśmy pod ogromną presją. Tamto miejsce. Okoliczności. Smutek, który czuliśmy, obcując z takim ogromem śmierci.
Spłukałam włosy.
Nigdy jednak nie doszło do wspólnych wakacji. Sprawa dobiegła końca. Byliśmy w drodze, jednak zanim dotarliśmy do La Aurora International, odezwał się jego pager. Z żalem, ale posłuszny swym obowiązkom, musiał wyjechać.
Wyobraziłam sobie twarz Katy, którą widziałam dziś na pikniku i wówczas, gdy zobaczyła znalezisko Boyda. Czy moja córka myślała poważnie o tym urzekająco przystojnym Palmerze Cousinsie? Czy zamierzała rzucić szkołę tylko po to, by być blisko niego? Może istniały inne powody, o których nie miałam pojęcia?
Co takiego niepokoiło mnie w tym człowieku? Czy ten „chłopiec”, jak nazywała go Katy, był po prostu zbyt przystojny? Czy byłam aż tak ograniczona, że zaczynałam oceniać ludzi po tym, jak wyglądali?
W tej sprawie nie mogłam nic poradzić. Katy była dorosła. Zrobi, co będzie chciała. Nie miałam już kontroli nad jej życiem.
Namydliłam się migdałowo-miętowym żelem pod prysznic i wróciłam myślami do plastikowych worków.
Przy odrobinie szczęścia, może okaże się, że to kości zwierzęcia. A co, jeśli nie? Co, jeśli teoria Hawkinsa okaże się prawdą?
Woda zrobiła się chłodna, a chwilę później była już zupełnie zimna. Wyszłam spod prysznica i owinęłam się ręcznikiem. Drugim okręciłam mokre włosy i poszłam do łóżka.
„Wszystko będzie dobrze” – pocieszałam się w duchu.
Błąd.
Wszystko było źle, jeszcze zanim miało się zrobić naprawdę fatalnie.

cd. w książce...

d1lcimm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1lcimm

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj