Trwa ładowanie...
fragment
30-05-2011 13:51

Temperance Brennan 2. Śmierć za dnia

Temperance Brennan 2. Śmierć za dniaŹródło: Inne
d1lcimm
d1lcimm

Rozdział 1

Jeśli były tam ciała, nie mogłam ich odnaleźć. Na zewnątrz zawodził wiatr. W starym, ogromnym kościele donośnym echem roznosiło się skrobanie mojej szpachelki i brzęczenie przenośnego generatora oraz grzejnika. Wysoko w górze gałęzie drapały w zabite deskami okna, niczym sękate palce po drewnianej tablicy.

Za mną ustawił się wianuszek ludzi. Stali stłoczeni, z rękami głęboko wciśniętymi w kieszenie. Słyszałam, jak kołyszą się na boki, przestępując z nogi na nogę. Buty skrzypiały na zamarzniętej ziemi. Nikt się nie odzywał. Chłód odbierał ochotę na konwersację. Patrzyłam, jak grudki ziemi znikają w drobnych oczkach sita, kiedy ostrożnie rozprowadzałam je szpachelką. Ziarniste podglebie było miłą niespodzianką. Sądząc po wierzchniej warstwie, można by się spodziewać zmarzliny na całej głębokości wykopu. Jednak dwa ostatnie tygodnie nieoczekiwanie dobrej pogody w Quebecu sprawiły, że śnieg stopniał i ziemia rozmarzła.

Zawsze miałam szczęście. Chociaż kolejny podmuch arktycznego powietrza szybko przegonił to muśnięcie wiosny, gleba wciąż jeszcze była miękka, więc z łatwością dało się kopać. Dobrze. Ostatniej nocy temperatura spadła do -13°C. Niedobrze. Chociaż grunt nie zdążył jeszcze ponownie zamarznąć, powietrze było lodowate. Moje palce skostniały i ledwo je zginałam. Kopaliśmy drugi rów. Na sicie wciąż nic oprócz kamieni i fragmentów skały. Na tej głębokości nie spodziewałam się wielu ciekawych znalezisk, jednak nigdy nic nie wiadomo. Dotąd nie zdarzały mi się ekshumacje bez niespodzianek.

Zwróciłam się do mężczyzny w czarnej kurtce i wełnianej czapce na głowie. Miał na sobie skórzane buty wiązane do kolan, z których wystawały dwie pary wywiniętych na zewnątrz skarpet. Jego twarz była czerwona niczym barszcz.

d1lcimm

– Jeszcze tylko kilka centymetrów – lekko skinęłam dłonią. Ostrożnie. Ostrożnie. Mężczyzna przytaknął i wbił łopatę w płytki rów, stękając przy tym jak Monika Seles 1 przy pierwszym serwisie.

– Un pouce á la fois! – krzyknęłam, chwytając za łopatę. Centymetr po centymetrze! – Chcemy to odsłonić warstwa po warstwie – powtórzyłam wolno i dobitnie po francusku.

Mężczyzna wyraźnie nie podzielał mojego zaangażowania. Być może ze względu na monotonię zadania, a może przyczyna jego lekceważenia tkwiła w tym, że odkopywaliśmy zwłoki. Jedno jest pewne, Pan Barszczyk chciał mieć tę robotę jak najszybciej z głowy.

– Spróbuj jeszcze raz, Guy, proszę – usłyszałam męski głos za moimi plecami.

d1lcimm

– Tak, ojcze – wymamrotał. Guy powrócił do kopania. Mimo zniechęcenia wybierał ziemię tak delikatnie, jak mu pokazałam i rzucał ją na sito. Spojrzałam na wykop, wypatrując, czy nie zbliżamy się do grobu.

Ślęczeliśmy nad tym od wielu godzin, wyczuwałam napięcie rosnące za moimi plecami. Zakonnice kołysały się coraz szybciej. Zerknęłam w stronę czekających. Chciałam dodać im otuchy, ale nawet moje usta były tak zmarznięte, że nie zdołałam wykrztusić ani słowa. Sześć par oczu spojrzało na mnie pełnym niepokoju wzrokiem. Twarze były ściągnięte z powodu zimna. Przed każdą z nich pojawiały się i rozpływały obłoczki pary. Sześć uśmiechów w moją stronę. Czułam, że w głębi serca gorąco się modlą.

Półtorej godziny później byliśmy około dwa metry niżej. Ten wykop, tak jak i poprzedni, był pusty. Byłam pewna, że odmroziłam sobie wszystkie palce. Guy miał ochotę wkroczyć z koparką. Czas na przerwę.

d1lcimm

– Ojcze, myślę, że powinniśmy jeszcze raz przejrzeć księgi.

Zawahał się. Po chwili:

– Tak. Oczywiście, oczywiście. Wszystkim nam dobrze zrobią kawa i kanapki. Ksiądz ruszył w kierunku drewnianych drzwi na drugim końcu opuszczonego kościoła, a za nim, z oczami wbitymi w nierówną podłogę, podążyły zakonnice. Białe kwefy opadały na plecy, układając się w identyczne łuki. Siostry ubrane były w czarne, wełniane płaszcze. Pingwiny. Skąd to jest? Z Blues Brothers.

d1lcimm

Wyłączyłam przenośne reflektory i ruszyłam za nimi, patrząc zdumiona na fragmenty kości wystające z ziemi. Świetnie. Przekopaliśmy jedyne pozbawione szczątek miejsce w całym kościele. Ojciec Ménard pchnął jedno skrzydło drzwi i wyszliśmy gęsiego na zewnątrz. Nasze oczy potrzebowały chwili, żeby się przyzwyczaić do światła. Ołowiane niebo zdawało się trzymać w uścisku wieżyczki wszystkich budynków zakonu. Od strony Gór Wawrzyńca wiał przenikliwy wiatr, kołnierze i kwefy łopotały. Nasza mała procesja, zginając się po wpływem podmuchów, przeszła do sąsiedniego budynku, zbudowanego z takiego samego szarego kamienia jak kościół, ale mniejszego. Wspięliśmy się po schodkach na rzeźbiony drewniany ganek i bocznymi drzwiami weszliśmy do środka. Powietrze wewnątrz było ciepłe i suche, miła odmiana po przejmującym zimnie. Poczułam zapach herbaty, naftaliny i smażonego jedzenia.

Kobiety bez słowa zdjęły buty, jedna po drugiej uśmiechnęły się do mnie i zniknęły za drzwiami po prawej stronie, podczas gdy do holu weszła, powłócząc nogami, drobniutka zakonnica w ogromnym swetrze narciarskim. Brązowy renifer przebiegł jej po piersi i zniknął pod kwefem. Zamrugała do mnie zza grubych szkieł i wyciągnęła rękę po moją kurtkę. Zawahałam się. Nie miałam pewności, czy pod ciężarem mojego wierzchniego okrycia zakonnica nie straci równowagi i nie upadnie. Siostra jednak zdecydowanie skinęłagłową i ponagliła mnie gestem. Zdjęłam więc kurtkę, czapkę, rękawiczki i podałam jej.

Była najstarszą żyjącą osobą, jaką kiedykolwiek widziałam. Ruszyłam za ojcem Ménardem długim, słabo oświetlonym korytarzem do niewielkiego gabinetu. Powietrze wypełniał zapach starego papieru i kleju biurowego. Nad biurkiem wisiał krzyż. Był tak olbrzymi, że zastanawiałam się jak go tu wniesiono. Ciemna dębowa boazeria ciągnęła się prawie do samego sufitu. Z góry spoglądały na nas posągi. Ich twarze były posępne jak ta patrząca z krzyża.

d1lcimm

Ojciec Ménard zajął jedno z dwóch stojących przy biurku drewnianych krzeseł i wskazał mi drugie. Zaszeleściła sutanna. Zastukały paciorki. Przez moment poczułam się, jakbym cofnęła się do lat szkolnych u św. Barnaby. Byłam w gabinecie ojca. Kolejny raz w tarapatach.

Przestań Brennan. Jesteś po czterdziestce, jesteś profesjonalistką. Antropologiem sądowym. Ci ludzie wezwali cię, ponieważ potrzebują twojej ekspertyzy.

Ksiądz wziął z biurka oprawioną w skórę księgę, otworzył ją na stronie zaznaczonej zieloną zakładką i położył między nami. Wziął głęboki oddech, zacisnął wargi i wypuścił powietrze nosem. Znałam tę mapę. Siatka podzielonych na prostokątne pola rzędów, niektóre zapisane cyframi, inne nazwiskami. Poprzedniego dnia spędziliśmy ładnych parę godzin, ślęcząc nad tym zapisem, porównując opisy i historie nagrobków wraz z ich umiejscowieniem. W końcu ustaliliśmy ich dokładne położenie. Siostra Elisabeth Nicolet powinna być pochowana w drugim rzędzie od północnej ściany kościoła, w trzecim polu, licząc od zachodniego krańca. Zaraz obok Matki Aurčlie. Jednak jej szczątki nie znajdowały się w przypisanym miejscu podobnie jak kości Aurčlie.

d1lcimm

Wskazałam na mogiłę w tym samym kwadrancie, kilka rzędów niżej po prawej stronie.

– OK. Tu powinien być Raphael i... Agathe, Véronique, Clément, Marthe, Eléonore. To są pochówki z lat 40. XIX wieku, tak?

– C`est ça.

Przesunęłam palec na pole odpowiadające południowo-zachodniemu narożnikowi kościoła.

– A to są najnowsze mogiły. Znalezione ślady zgadzają się z waszym rejestrem.

– Tak. Te były ostatnie, tuż przed tym jak kościół został opuszczony.

– Zamknięto go w 1914 roku.

– W tysiąc dziewięćset czternastym. Tak, 1914. – Ojciec Ménard miał dziwny zwyczaj powtarzania wyrazów i zwrotów.

– Elisabeth zmarła w 1888?

– C`est ça, 1888. Mčre Aurélie w 1894.

To nie miało sensu. Tam powinny być ślady mogił.

Wiedzieliśmy, że zachowały się tu elementy wskazujące na pochówki z 1840 roku. Testy przeprowadzone w tej części kościoła wykazały obecność fragmentów drewna i kawałków żelaznych części trumny. W niezłych warunkach panujących wewnątrz kościoła, przy takim rodzaju gleby, szkielety powinny zachować się w dobrym stanie. Gdzie zatem były Elisabeth i Aurélie? Stara zakonnica, szurając nogami, wniosła tacę z kawą i kanapkami. Gorąca kawa zaparowała jej okulary, więc poruszała się krótkimi, nerwowymi krokami, nie odrywając stóp od ziemi. Ojciec Ménard podniósł się, żeby wziąć tacę.

– Merci, siostro Bernardo. To bardzo miło z twojej strony. Bardzo miło.

Zakonnica skinęła głową i nie przecierając zaparowanych szkieł, wyszła z pokoju. Patrzyłam na nią, popijając kawę. Jej ramiona były mniej więcej takie jak mój nadgarstek.

– Ile lat ma siostra Bernarda? – zapytałam, sięgając po kanapkę. Sałatka z łososia, przywiędła sałata.

– Nie mamy pewności. Była już w zakonie, kiedy zacząłem przychodzić tu jako dziecko, przed wojną. To znaczy przed II Wojną Światową. Potem wyjechała na misję zagraniczną. Przez długi czas była w Japonii, potem w Kamerunie. Przypuszczamy, że jest po dziewięćdziesiątce.

– Wypił łyk kawy.

Siorbacz.

– Urodziła się w niewielkiej miejscowości Saguenay, twierdzi, że wstąpiła do zakonu w wieku dwunastu lat. – Siorbnięcie. – Dwunastu. Wiejskie rejestry w prowincji Quebec nie były w tych latach zbyt dokładne. Niezbyt dokładne.

Ugryzłam kęs kanapki, oplotłam kubek palcami. Przyjemne ciepło.

– Są jeszcze jakieś inne papiery, ojcze? Stare listy, dokumenty, coś, czego jeszcze nie przestudiowaliśmy? – Poruszyłam palcami u stóp. Brak czucia.

Wskazał na zasypane papierami biurko i wzruszył ramionami.

– To wszystko, co dała mi siostra Julienne. To ona zajmuje się archiwum w zakonie.

– Wiem.

Od dawna rozmawiałyśmy i korespondowałyśmy ze sobą. To właśnie ona pierwsza opowiedziała mi o całym przedsięwzięciu. Zapaliłam się do niego od samego początku. Ta sprawa znacznie różniła się od mojej codziennej pracy lekarza sądowego badającego niedawno zmarłych, którzy trafili do koronera. Archidiecezja chciała, żebym ekshumowała i zbadała szczątki świętej. Tak naprawdę nie była świętą. Elisabeth Nicolet miała zostać beatyfikowana. Miałam za zadanie znaleźć jej mogiłę i potwierdzić, że znajdowały się tam jej kości. Uznanie świętości należało już do Watykanu.

Siostra Julienne zapewniała mnie, że dokumenty są dokładne. Wszystkie groby w starym kościele były skatalogowane i naniesione na mapę. Ostatni pogrzeb odbył się w 1911 roku. Po pożarze w 1914 roku kościół zamknięto. W zamian wybudowano większy i nigdy potem nie korzystano już ze starego budynku. Teren zamknięty. Dokładna dokumentacja. Bułka z masłem. Gdzie więc była Elisabeth Nicolet?

– Nie zaszkodzi zapytać. Być może jest coś jeszcze, czego siostra Julienne księdzu nie przekazała, bo uznała to za nieistotne.

Chciał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.

– Jestem pewien, że przekazała mi wszystko, ale zapytam. Siostra Julienne spędziła mnóstwo czasu, badając tę sprawę. Mnóstwo czasu.

Odprowadziłam go wzrokiem do drzwi, zjadłam rogalika, potem następnego. Podkuliłam nogi i zaczęłam masować palce. Dobrze. Czucie wracało. Popijając kawę, sięgnęłam po list leżący na biurku.Czytałam go już wcześniej. 4 sierpnia 1885. W Montrealu szalała ospa. Elisabeth Nicolet pisała do biskupa Eduarda Fabre, prosząc o szczepionki dla zdrowych parafian i miejsca w szpitalu miejskim dla zarażonych. Pismo było wyraźne, francuski przestarzały. Władze zakonu Notre Dame de l`Immaculée Conception milczały. Zamyśliłam się. Wspominałam inne ekshumacje. Policjant z St. Gabriel. Na cmentarzu trumny znajdowały się na trzech poziomach. W końcu udało nam się odnaleźć Monsieur Beaupré, cztery groby dalej niż stało w rejestrze, na dole, a nie na górze. Potem pomyślałam o mężczyźnie z Winston-Salem, którego nie było w jego trumnie. Leżała w niej kobieta w długiej kwiecistej sukni. To podwójnie skomplikowało sprawę. Gdzie był zmarły? I kto leżał w jego trumnie? Rodzinie nigdy nie udało się ponownie pogrzebać dziadka w Polsce,
a kiedy odjeżdżałam, prawnicy szykowali się do wojny.

Z oddali dobiegło bicie dzwonu, a zaraz potem szuranie nóg na korytarzu. Stara zakonnica zmierzała w moim kierunku.

– Serviettes! – wrzasnęła. Podskoczyłam, oblewając rękaw kawą. Jak tak donośny głos mógł wydobywać się z tak wątłego ciała?

– Merci – sięgnęłam po chusteczkę.

Zignorowała mój ruch, podeszła bliżej i zaczęła czyścić mój rękaw. W prawym uchu miała niewielki aparat słuchowy. Czułam jej oddech i dostrzegłam cienkie białe włoski okalające jej brodę. Pachniała wełną i wodą różaną.

– No, voilŕ. Upierz to, jak dotrzesz do domu. Zimną wodą.

– Tak, siostro – odparłam odruchowo. Jej wzrok padł na list, który trzymałam w ręce. Na szczęście nie był poplamiony kawą. Pochyliła się nisko.

– Elisabeth Nicolet była wspaniałą kobietą. Prawdziwa służebnica Pana. Uosobienie czystości i skromności – Puree. Austérité. Jej francuski brzmiał tak, jak brzmiałby czytany list Elisabeth.

– Tak, siostro. – Znów miałam dziewięć lat.

– Zostanie świętą.

– Tak, siostro. Próbujemy odnaleźć jej kości, żeby je odpowiednio zabezpieczyć. – Nie byłam pewna, co znaczy odpowiednie zabezpieczenie zwłok świętej, ale brzmiało dobrze.

Wyjęłam mapę i pokazałam jej.

– To jest stary kościół. – Odnalazłam rząd przy północnej ścianie i wskazałam prostokąt. – To jej mogiła.

Stara zakonnica analizowała mapę przez dłuższy czas, trzymając kartkę zaledwie kilka milimetrów od twarzy.

– Tam jej nie ma – zagrzmiała.

– Słucham?

– Tam jej nie ma. – Postukała zgrubiałym palcem w prostokąt. – To nie to miejsce. W tym momencie powrócił ojciec Ménard. Towarzyszyła mu wysoka zakonnica o czarnych krzaczastych brwiach łączących się w jedną linię nad nosem. Ksiądz przedstawił ją jako siostrę Julienne, a ta podniosła splecione dłonie i uśmiechnęła się.

Nie trzeba było powtarzać, co powiedziała siostra Bernarda. Bez wątpienia słyszeli jej słowa już w korytarzu. Pewnie usłyszeliby ją i w Ottawie.

– To nie jest to miejsce. Szukacie nie tam gdzie trzeba – powtórzyła.

– Co masz na myśli? – spytała siostra Julienne.

– Szukają w złym miejscu – powtórzyła. – Tam jej nie ma. Ojciec Ménard i ja wymieniliśmy szybkie spojrzenia.

– Gdzie ona jest, siostro? – spytałam.

Ponownie pochyliła się nad mapą i postukała palcem w południowo-wschodni róg kościoła.

– Jest tu. Razem z Mčre Aurélie.

– Ale siostro...

– Przenieśli je. Zmienili trumny na nowe i zakopali pod ołtarzem. Tutaj.

Ponownie wskazała na południowo-wschodni róg.

– Kiedy? – zapytaliśmy jednocześnie.

Siostra Bernarda zamknęła oczy. Stare pomarszczone usta poruszały się bezgłośnie. Zakonnica liczyła. – W tysiąc dziewięćset jedenastym. W tym roku przybyłam tu odbyć nowicjat. Pamiętam to, bo kilka lat później kościół spalił się i został zamknięty. Moim zadaniem było składanie kwiatów na ołtarzu, pod którym pochowano obie siostry. Nie lubiłam tego. Bałam się chodzić sama, ale zdałam się na łaskę Pana.

– Co stało się z ołtarzem?

– Przenieśli go gdzieś w latach trzydziestych. Teraz jest w nowym kościele, w kaplicy Świętego Dzieciątka. – Złożyła chusteczkę i zaczęła sprzątać kubki po kawie. – Kiedyś była tam tablica upamiętniająca ich groby, ale została zdjęta. Teraz nikt tam nie zagląda. Tablice usunięto wiele lat temu. Wymieniłam spojrzenia z ojcem Ménard. Wzruszył lekko ramionami.

– Siostro – zaczęłam – mogłabyś nam pokazać grób Elisabeth?

– Bien sűr.

– Teraz?

– Dlaczego nie? – Zabrzęczały kubki.

– Mniejsza z naczyniami siostro – powiedział ojciec Ménard. – Proszę, załóż płaszcz i buty, i chodźmy tam.

Dziesięć minut później byliśmy wszyscy z powrotem w starym kościele. Pogoda wcale się nie poprawiła, przeciwnie, było zimniej i bardziej wilgotno niż nad ranem. Wiatr nadal zawodził. Gałęzie stukały w okna. Siostra Bernarda szła ostrożnie po nierównej podłodze kościoła podtrzymywana przez ojca Ménard i mnie.

Mimo grubego ubrania wydawała się krucha i lekka jak piórko.

Za nami podążała grupka zaciekawionych zakonnic oraz siostra Julienne z kartką i długopisem w pogotowiu. Guy trzymał się z tyłu. Siostra Bernarda stanęła przed wnęką w południowowschodnim rogu. Na kwef założyła dodatkowo zrobioną na drutach jaskrawozieloną czapkę wiązaną pod szyją. Wodziliśmy za nią wzrokiem, gdy szukała znaków, próbując ustalić miejsce. Wszystkie oczy skupiły się na jedynej barwnej plamie w ponurym wnętrzu kościoła.

Dałam znak Guyowi, żeby ponownie ustawił światło. Siostra Bernarda nie zwracała na nic uwagi. Po jakimś czasie odsunęła się od ściany. Spojrzała w lewo, w prawo, znowu w lewo. W górę. W dół. Jeszcze raz sprawdziłaswoje położenie, po czym obcasem narysowała linię w ziemi. A raczej próbowała narysować.

– Jest tutaj. – Jej donośny głos odbił się echem od kamiennych ścian.

– Jest siostra pewna?

– Jest tutaj. – Siostrze Bernardzie nie brakowało pewności siebie. Wszyscy spojrzeliśmy na zaznaczone przez nią miejsce.

– Leżą w małych trumnach. Zostały z nich tylko kości, więc zmieściły się do małych trumien. – Rozłożyła swoje drobne ramiona, pokazując ich wielkość. Dłoń jej zadrżała. Guy oświetlił miejsce pod stopami siostry Bernardy.

Ojciec Ménard podziękował sędziwej zakonnicy i poprosił dwie siostry, żeby pomogły jej wrócić do klasztoru. Patrzyłam, jak odchodzą. Pomiędzy nimi siostra Bernarda wyglądała jak mała, drobna dziewczynka, a jej płaszcz prawie dotykał brudnej ziemi.

Poprosiłam Guya, żeby przyniósł drugi reflektor. Potem przeniosłam sondę, umieściłam jej końcówkę w miejscu wskazanym przez siostrę Bernardę i nacisnęłam uchwyt. Ani drgnęła. To miejsce nie było tak rozmarznięte jak poprzednie. Używałam sondy, żeby nie uszkodzić niczego pod ziemią, niestety jej zaokrąglona końcówka nie mogła przebić się przez częściowo zamarzniętą wierzchnią warstwę. Spróbowałam ponownie, tym razem mocniej.

Spokojnie, Brennan. Nie będą zadowoleni, jeśli roztrzaskasz szybkę w trumnie albo podziurawisz siostrzyczce czaszkę.

Zdjęłam rękawice, uchwyciłam palcami drążek i pchnęłam jeszcze raz. Tym razem przebiłam się przez powierzchnię i poczułam, jak sonda wchodzi w podglebie.

Niespiesznie zaczęłam badać ziemię. Miałam zamknięte oczy, próbowałam wyczuć najdrobniejsze różnice w strukturze. Mniejszy opór mógł oznaczać, że szczątki uległy rozkładowi. Większy wskazywałby na obecność kości czy przedmiotu. Nic. Wyjęłam sondę i powtórzyłam badanie. Podczas trzeciej próby poczułam opór. Wycofałam sondę i pchnęłam piętnaście centymetrów po prawej. Znów opór. Tuż pod powierzchnią było coś twardego. Dałam znak księdzu i siostrom, że coś znalazłam i poprosiłam Guya o sito. Odłożyłam sondę i płaską łopatką zaczęłam powoli wybierać ziemię. Centymetr po centymetrze odgarniałam kolejne warstwy ziemi i rzucałam je na sito, patrząc to na wykop, to na sito. W ciągu pół godziny znalazłam to, czego szukałam. Kilka ostatnich szufelek było ciemniejszych od brunatnej ziemi na sicie.

Zamieniłam łopatkę na szpachelkę i pochyliwszy się nad wykopem zaczęłam oczyszczać dno, usuwając pojedyncze drobiny ziemi i wyrównując powierzchnię.

Prawie natychmiast ujrzałam czarny, owalny kształt. Plama miała około metr długości. Szerokości mogłam się jedynie domyślać, ponieważ przedmiot był częściowo ukryty pod niewybraną jeszcze ziemią.

– Tutaj coś jest – powiedziałam, prostując się. Z ust leciała mi para.

Zakonnice i ksiądz zbliżyli się i zajrzeli w głąb wykopu. Końcem szpachelki obrysowałam owal. W tym momencie do gromady dołączyły zakonnice, które eskortowały siostrę Bernardę.

– To może być grób, chociaż wygląda na dość mały.

Wkopałam się trochę za bardzo na lewo, więc będę musiała usunąć tę część. – Wskazałam na miejsce, w którym przykucnęłam. – Zacznę kopać naokoło grobu i stopniowo będę się poruszać w dół i do środka. W ten sposób z czasem będziemy mogli ustalić boczny zarys mogiły.

Poza tym, tak jest lepiej dla kręgosłupa. Zewnętrzny rów ułatwi nam, jeśli to będzie konieczne, wydobyć trumnę bokiem.

– Co to za plama? – spytała zakonnica z buźką niewinną jak u młodej harcerki.

– Podczas rozkładu substancji o dużej zawartości składników organicznych ziemia ciemnieje. Być może to przez drewnianą trumnę czy kwiatki, które wraz z nią pochowano. – Nie miałam ochoty wyjaśniać procesu rozkładu. – Ciemniejsza ziemia prawie zawsze oznacza mogiłę.

Dwie z zakonnic przeżegnały się.

– Czy to Elizabeth czy Mere Aurélie? – zapytała starsza z nich. Jej dolna powieka zadrgała. Podniosłam ręce w geście mówiącym: „nie mam zielonego pojęcia”. Założyłam rękawice i zaczęłam wybierać ziemię po prawej stronie plamy, poszerzając wykop tak, aby odsłonić owalny kształt i półmetrowy pas ziemi po prawej. Znów jedynymi dźwiękami było kopanie i przesiewanie.

Nagle...

– Czy to coś ważnego? – zapytała najwyższa z zakonnic, wskazując na sito.Podniosłam się, żeby sprawdzić, ciesząc się, że mogę się wyprostować. Zakonnica wskazywała mały, brunatny przedmiot.

– Jak chol... Rzeczywiście, siostro. Wygląda na kawałek trumny.

Wyjęłam plik papierowych toreb. Na jednej z nich zapisałam datę, miejsce i inne ważne informacje, położyłam ją na sicie, a resztę na ziemi. Całkowicie straciłam czucie w palcach.

– Drogie panie, zabieramy się do pracy. Siostro Julienne, będzie siostra zapisywała wszystko, co znajdziemy.

Proszę opisywać torebki i odnotowywać każdy detal w księdze, tak jak ustaliłyśmy. Jesteśmy – spojrzałam w głąb wykopu – mniej więcej na poziomie pół metra od powierzchni. Siostro Marguerite, mogłaby siostra robić zdjęcia?

Siostra Marguerite przytaknęła i uniosła aparat. Po tylu godzinach przyglądania się z ochotą zabrały się do pracy. Ja kopałam, a siostry Drgająca Powieka i Harcerka przesiewały. Odkopywałyśmy coraz więcej kawałków i wkrótce spod poplamionej ziemi zaczął się wyłaniać zarys trumny. Drewno. Mocno przegniłe. Niedobrze.

Trzymając gołymi rękami szpachelkę, kopałam dalej, w nadziei, że to trumna. Choć było poniżej zera i całkowicie straciłam czucie w palcach rąk i nóg, zrobiło mi się gorąco. Proszę, niech to będzie ona, pomyślałam. No i kto się teraz modlił?

W miarę jak posuwałam się w górę, odkrywając coraz więcej drewna, przedmiot robił się coraz szerszy. Powoli wyłaniał się sześciokątny kształt. Kształt trumny. Z trudem powstrzymałam się, żeby nie wykrzyknąć: „Alleluja!”. Usprawiedliwione, ale mało profesjonalne, stwierdziłam.

Garść po garści odgarniałam ziemię, aż wreszcie górna część przedmiotu stała się w pełni widoczna. Była to mała trumna. Kopałam od podstawy w górę. Odłożyłam szpachelkę i wzięłam pędzelek. Moje oczy napotkały wzrok jednej z przesiewających sióstr. Uśmiechnęłam się. Ona również. Jej prawa powieka zadrgała.

Przesuwałam pędzlem po drewnianej powierzchni w tę i z powrotem, odmiatając pokrywającą ją od dziesiątków lat ziemię. Reszta przestała pracować i patrzyła. Stopniowo na wieku trumny zaczął pojawiać się wystający przedmiot. Tuż nad najszerszym punktem. Dokładnie tam, gdzie powinna znajdować się tabliczka. Poczułam kołatanie serca.

Oczyściłam to miejsce i moim oczom ukazał się owalny, metalowy przedmiot z małą obwódką. Delikatnie przetarłam szczoteczką jego powierzchnię. Pojawiły się litery.

– Czy może mi siostra podać latarkę? Jest w moim plecaku.

Znów cała grupka nachyliła się nad wykopem. Pingwiny u wodopoju. Poświeciłam na tabliczkę. „Elisabeth Nicolet – 1846-1888. Femme contemplative”.

– Mamy ją – powiedziałam do siebie.

– Alleluja! – wykrzyknęła siostra Harcerka. I po kościelnej etykiecie.

Przez następne dwie godziny ekshumowaliśmy szczątki Elisabeth. Zakonnice i ojciec Ménard rzucili się w wir pracy jak studenci podczas pierwszego wykopu. Wokół mnie wirowały habity i sutanna, przesiewano ziemię, napełniano, opisywano i układano torebki, a wszystko to utrwalano na zdjęciach. Guy też pomagał, choć nadal niechętnie. To była najdziwniejsza ekipa, jaką kiedykolwiek kierowałam. Wyciągnięcie trumny nie było łatwe. Chociaż była mała, drewno było mocno spróchniałe, a wnętrze trumny wypełnione ziemią, co znacznie zwiększało jej wagę.

Wykopanie bocznego rowu było dobrym pomysłem, chociaż pomyliłam się, obliczając jego wielkość. Musieliśmy go poszerzyć o pół metra, żeby móc wsunąć pod trumnę płytę. W końcu, przy pomocy plecionej polipropylenowej liny, udało nam się wyciągnąć całość na powierzchnię.

O wpół do szóstej piliśmy już kawę w refektarzu.

Wyczerpani, rozgrzewaliśmy twarze i palce. Elisabeth Nicolet i jej trumna wraz z moimi narzędziami leżały zamknięte w furgonetce należącej do archidiecezji. Jutro Guy zawiezie szczątki do Laboratorium Medycyny Sądowej w Montrealu, gdzie pracuję jako antropolog sądowy prowincji Quebec. Ponieważ tak odległe zgony nie są uznawane za przypadki podlegające badaniu, należy uzyskać pozwolenie z Biura Koronera. Będę miała dwa tygodnie na zbadanie kości.

Odstawiłam filiżankę i pożegnałam się. Siostry ponownie podziękowały mi. Uśmiechały się, mimo iż na ich twarzach rysowały się już napięcie i niepokój związane z wynikami moich badań. Były mistrzyniami uśmiechu.

Ojciec Ménard odprowadził mnie do samochodu. Zrobiło się ciemno i prószył lekki śnieg. Płatki paliły moje policzki.

Ksiądz ponownie zapytał, czy nie wolałabym przenocować w klasztorze. Za jego plecami, w świetle lampki na ganku, iskrzył się opadający śnieg. Odmówiłam. Jeszcze kilka ostatnich wskazówek dotyczących drogi i wyruszyłam.

Dwadzieścia minut jazdy jednopasmówką i zaczęłam żałować swojej decyzji. Płatki śniegu, które wcześniej unosiły się leniwie przed reflektorami wozu, zaczęły ukośnie zacinać, tworząc jednolitą zasłonę. Zarówno jezdnia, jak i przydrożne drzewa były pokryte białą powłoką, która z minuty na minutę stawała się coraz grubsza. Obiema rękami trzymałam kurczowo kierownicę, dłonie pociły się w rękawiczkach. Zwolniłam do sześćdziesięciu. Pięćdziesiąt pięć. Co kilka minut sprawdzałam hamulce. Chociaż już od lat pomieszkiwałam z przerwami w Quebecu, nigdy nie przywykłam do zimowych warunków jazdy. Mam się za twardą, ale za kółkiem w zimie zamieniam się w Księżniczkę Tchórzliwe Serce. Nadal reaguję na zamiecie śnieżne w typowo południowym stylu. O jejku! Śnieg. W takim razie zostajemy w domu. Rdzenni mieszkańcy Quebecu mają ze mnie niezły ubaw.

Ratuje mnie strach. Odgania zmęczenie. Mimo wyczerpania, pozostawałam czujna: zaciśnięte zęby, wyciągnięta szyja, napięte mięśnie. Wschodnia droga powiatowa była trochę lepsza od bocznych, ale niewiele. Z Lac Memphrémagog do Montrealu jedzie się zwykle dwie godziny. Mnie ta podróż zajęła prawie cztery.

Tuż po dziesiątej znalazłam się w ciemnym mieszkaniu, wykończona, ale zadowolona, że dotarłam do domuw Quebecu. Ponad dwa miesiące spędziłam w Północnej Karolinie. Bienvenue. Zaczęłam już myśleć po francusku.

Włączyłam ogrzewanie i zajrzałam do lodówki. Niewesoło. Wciągnęłam burrito odgrzane w mikrofali i popiłam ciepłym piwem korzennym. Niezbyt wyrafinowany posiłek, ale sycący.

Bagaż, który podrzuciłam we wtorek wieczorem, stał nadal w sypialni. Nawet nie myślałam o rozpakowywaniu. Jutro. Opadłam na łóżko z zamiarem przespania co najmniej dziewięciu godzin. Po niecałych czterech obudził mnie telefon.

– Oui, yes? – wymamrotałam, nie wiedząc, w jakim języku powinnam odpowiedzieć.

– Temperance. Tu Pierre LaManche. Przepraszam, że niepokoję cię o tak nieludzkiej porze.

Milczałam. W ciągu siedmiu lat wspólnej pracy, szef nigdy nie zadzwonił do mnie o trzeciej nad ranem. – Mam nadzieję, że w Lac Memphrémagog wszystko poszło dobrze – odchrząknął. – Właśnie miałem telefon z biura koronera. Pali się dom w St. Jovite. Strażacy jeszcze nie opanowali ognia. Śledczy do spraw podpaleń będą tam z samego rana i koroner chce, żebyśmy im towarzyszyli – kolejne chrząknięcie. – Sąsiad mówi, że mieszkańcy są w środku. Ich auta stoją na podjeździe.

– Do czego jestem ci potrzebna? – zapytałam po angielsku.

– Podobno wszystko stoi w płomieniach. Jeśli znajdziemy ciała, to z pewnością mocno spalone. Być może tylko zwęglone kości i zęby. To może być trudne badanie.

Cholera. Tylko nie jutro.

– O której?

– Przyjadę po ciebie o szóstej rano.

– OK.

– Temperance. Może być ciężko. Tam były dzieci.

Nastawiłam budzik na piątą trzydzieści.

Bienvenue.

Rozdział 2,/b> Całe dorosłe życie spędziłam na Południu. Dla mnie nie może być za gorąco. Uwielbiam plażę, letnie sukienki, wentylatory sufitowe, zapach wilgotnych włosów dzieci, brzęczenie owadów na okiennej siatce. A mimo to wszystkie wakacje i przerwy w nauczaniu spędzam w Quebecu. W roku akademickim często latam z Charlotte w Karolinie Północnej, gdzie wykładam antropologię na uniwersytecie, do laboratorium medycyny sądowej w Montrealu. To jakieś dwadzieścia tysięcy kilometrów na północ. Jeśli jest środek zimy, często zanim wysiądę z samolotu przeprowadzam ze sobą rozmowę. Będzie zimno, powtarzam sobie. Będzie bardzo zimno. Jednak gdy odpowiednio się ubierzesz, będziesz gotowa. Tak. Będę gotowa. Nigdy nie jestem. Zawsze jestem tak samo zdziwiona, gdy opuszczając terminal biorę ten pierwszy, oszałamiający mroźny wdech. Dziesiątego marca o godzinie szóstej rano termometr na ganku wskazywał -17°C. Nałożyłam na siebie dosłownie wszystko, co tylko się dało. Ciepłą bieliznę,dżinsy, dwa swetry, pionierki i
wełniane skarpety. Buty wyłożyłam specjalnymi wkładkami ocieplającymi, jakie astronauci noszą na Plutonie. Ten sam prowokujący zestaw co wczoraj. Pewnie będzie mi równie ciepło. Kiedy LaManche zatrąbił, zapięłam kurtkę, naciągnęłam rękawice i czapkę narciarską i wybiegłam z korytarza. Mimo że nie byłam zachwycona wyjazdem, nie chciałam żeby czekał. Poza tym, było mi bardzo gorąco. Spodziewałam się ciemnego sedana, ale pomachał do mnie z czegoś, co można by nazwać funkcjonalnym wozem sportowym. Napęd na cztery koła, wściekła czerwień, paski wyścigowe. – Niezły wózek – powiedziałam, wdrapując się do środka. – Merci – wskazał na środkową półkę. Stały na niej dwa kubki z kawą i torba pączków z Dunkin` Donuts. Dzięki. Wybrałam ten z nadzieniem jabłkowym. W drodze do St. Jovite LaManche zrelacjonował mi bieg wypadków – powiedział niewiele ponadto, co usłyszałam o trzeciej nad ranem. Para sąsiadów z naprzeciwka widziała jak o dziewiątej wieczorem lokatorzy wchodzili do domu. Potem sami wyszli odwiedzić znajomych i
dość długo tam zabawili. Wracając około drugiej, najpierw z oddali ujrzeli łunę, a zaraz potem strzelające płomienie. Innej sąsiadce wydawało się, że słyszała po północy huki, nie była jednak pewna i poszła spać. Okolica jest odludna. Ochotnicza straż pożarna przybyła o drugiej trzydzieści i zobaczywszy, co się dzieje, wezwała posiłki. Dwie brygady ponad trzy godziny gasiły płomienie. LaManche ponownie rozmawiał z koroneremo piątej czterdzieści pięć. Było już wiadomo, że zginęły dwie osoby, spodziewano się kolejnych ofiar. W niektórych pomieszczeniach było jeszcze zbyt gorąco albo zbyt niebezpiecznie, żeby rozpocząć poszukiwania. Podejrzewano podpalenie. Słońce jeszcze nie wstało. Jechaliśmy na północ, w stronę Gór Wawrzyńca. LaManche mówił niewiele. Odpowiadało mi to, ponieważ nie należę do rannych ptaszków. Niestety, mój szef jest maniakiem muzycznym i puszczał kasetę za kasetą. Klasyka, pop, nawet country, wszystko w lekkich aranżacjach. Być może to miało uspokajać tak jak otępiająca muzyka płynąca z
głośników w windach i poczekalniach. Działało mi jednak na nerwy. – Ile jeszcze do St. Jovite? – Sięgnęłam po czekoladkę w polewie miodowej. – Jakieś dwie godziny. St. Jovite leży około 25 kilometrów od Mont Tremblant. Byłaś tam kiedyś na nartach? – Miał na sobie zieloną kurtkę do kolan z kapturem obszytym futerkiem. Z boku, widziałam jedynie czubek jego nosa. – Aha. Pięknie. Prawie tam zamarzłam. Był to mój pierwszy wyjazd na narty w Quebec, a ubrana byłam jak na jazdę w Góry Błękitne. Wiatr na szczycie był tak lodowaty, że mógłby zamrozić ciekły wodór. – Jak poszło w Lac Memphrémagog? – Oczywiście, grób był nie tam, gdzie przewidywaliśmy. Okazało się, że siostrę ekshumowano i zakopano ponownie w 1911 roku. Dziwne, że nigdzie nie było o tym wzmianki. – Bardzo dziwne, pomyślałam, biorącłyk chłodnej kawy. Utwór instrumentalny Springsteena. Born in the USA. Próbowałam się wyłączyć. – W końcu ją znaleźliśmy. Dziś szczątki trafią do laboratorium. – Pechowo wyszło z tym pożarem. Wiem, że liczyłaś na wolny
tydzień, żeby móc się skoncentrować na tej ekshumacji. Zimy w Quebecu nie są zbyt gorącym okresem dla antropologów sądowych. Temperatura rzadko wzrasta powyżej zera. Rzeki i jeziora pokrywają się lodem, ziemia robi się twarda jak skała, a wszystko przykrywa gruba warstwa śniegu. Znikają owady, większość padlinożerców szuka schronienia pod ziemią. Zwłoki się nie rozkładają. Z rzeki Świętego Wawrzyńca nie wyciąga się topielców. Ludzie zaszywają się w domach. Myśliwi, turyści i amatorzy pikników nie włóczą się po polach i lasach, więc niektóre zwłoki sprzed zimy odkrywa się dopiero podczas wiosennej odwilży. Liczba przydzielanych mi spraw, bezimiennych wymagających identyfikacji, maleje między listopadem a kwietniem. Wyjątkiem są pożary domów. W zimne miesiące jest ich więcej. Większość spalonych ciał trafia do odontologa i jest identyfikowana na podstawie kart dentystycznych. Najczęściej znamy adres i dane osoby, więc dla porównania możemy wyszukać jej akta przedśmiertne. Moja pomoc jest potrzebna, kiedy w grę
wchodzą zwęglone szczątki osób, których tożsamości nie znamy. Przydaję się również w przypadkach, gdy wydobycie zwłok nastręcza problemów. LaManche miał rację. Liczyłam na luźniejszy tydzień i nie byłam zadowolona z podróży do St. Jovite. – Może nie przydam się na miejscu. – Orkiestra zaczęła I`m Sitting on Top of the World. – Pewnie znajdą akta rodziny. – Pewnie tak. Podróż do St. Jovite zajęła nam mniej niż dwie godziny. Poranne słońce zalewało miasto i okolice chłodnymi kolorami świtu. Skręciliśmy w lewo, w wijącą się boczną drogę. Chwilę potem minęły nas dwie lawety pędzące w przeciwnym kierunku. Na jednej jechała zdezelowana szara honda, na drugiej czerwony plymouth voyager. – Zabierają samochody na parking policyjny – powiedział LaManche. Patrzyłam jak wozy znikają w bocznym lusterku. Na tylnym siedzeniu jednego z samochodów dostrzegłam dziecięce foteliki, a na zderzaku żółtą naklejkę z uśmiechniętą buźką. Wyobraziłam sobie dziecko z wystawionym językiem i rączkami w uszach, strojące przez szybę miny.
Być może całkowicie zwęglone zwłoki tego dziecka leżały w jednym z pokoi spalonego domu. Kilka minut później byliśmy na miejscu. Policyjne radiowozy, wozy strażackie i transmisyjne, karetki, a także nieoznakowane auta stały zaparkowane wzdłuż drogi aż do długiego żwirowego podjazdu. Część reporterów stała w grupkach, rozmawiając i ustawiając sprzęt. Inni wyczekiwali wiadomości, ogrzewając się w samochodach. Dzięki mrozowi i wczesnej porze, było zadziwiająco mało gapiów. Przejeżdżający od czasu do czasu samochód zawracał, żeby pasażerowie mogli się lepiej przyjrzeć tragedii. Gapie na kółkach. Z czasem będzie ich przybywać. LaManche włączył migacz i skręcił na podjazd, gdzie zatrzymał nas policjant. Miał na sobie oliwkową kurtkę z czarnym futrzanym kołnierzem, ciemnooliwkowy szalik, oliwkowy kapelusz i zawiązane u góry nauszniki. Nos i uszy miał koloru piwonii. Kiedy się odzywał, z jego ust wydobywały się kłęby pary. Chciałam powiedzieć, żeby zakrył uszy, ale poczułam się jak matka pouczająca synka i nie
zrobiłam tego. Jest dużym chłopcem. Poradzi sobie, jak mu uszy odpadną. LaManche wylegitymował się i policjant gestem dłoni wskazał nam miejsce za policyjnym radiowozem, na którym dużymi czarnymi literami było napisane: SECTION D`IDENTITÉ JUDICIAIRE. Zespół z zakładu medycyny sądowej był już na miejscu. Chłopcy z wydziału podpaleń pewnie też, pomyślałam. LaManche i ja naciągnęliśmy czapki i rękawice i wysiedliśmy. Niebo było teraz lazurowe, słońce odbijające się od śniegu oślepiało. Mroźne powietrze sprawiało, że widoczność była doskonała. Samochody, domy, drzewa i słupy wysokiego napięcia rzucały cienie na przykrytą śniegiem ziemię; ich kontury były wyraźne jak na czułym filmie. Rozejrzałam się. Zwęglone szczątki domu, nietknięty pożarem garaż i mały budynek gospodarczy na podjeździe – wszystko było w tandetnym, alpejskim stylu. Ślady butów układały się w trójkąt łączący wszystkie trzy budynki. Resztki domu okalały sosny, których gałęzie uginały się pod ciężarem śniegu, a końce pochylały ku ziemi.
Dostrzegłam wiewiórkę biegnącą po konarze i chowająca się w bezpiecznym pniu drzewa. W ślad za nią płaty śniegu spadały kaskadą, dziurawiąc białe podłoże. Spadzisty dach z czerwonej dachówki częściowo ocalał, ale był osmolony i pokryty lodem. Część zewnętrzna, która nie spłonęła, miała kolor beżowy. Okna wionęły pustką, szyby popękały, turkusowa obwódka częściowo się spaliła, a częściowo pokryła sadzą. Lewa strona domu była kompletnie spalona, tył w dużym stopniu zniszczony. W miejscu łączenia dachu i ścian belki były pociemniałe. Smugi dymu nadal unosiły się gdzieś z tyłu domu. Fasada była mniej zniszczona. Na całej jej długości ciągnął się drewniany ganek, z górnych okien zwisały małe balkony. Zarówno ganek, jak i balkony były wykonane z pali zaokrąglonych u góry z wyciętymi w równomiernych odstępach serduszkami. Całość była pomalowana na różowo. Spojrzałam za siebie. Po drugiej stronie ulicy stał podobny dom w alpejskim stylu, ale wykończony na czerwono-niebiesko. Przed nim z założonymi rękami i dłońmi
wetkniętymi pod pachy stali mężczyzna i kobieta. Patrzyli w milczeniu, mrużąc oczy w oślepiającym blasku porannego słońca. Ich ponure twarze wyglądały spod identycznych pomarańczowych czapek łowieckich. Sąsiedzi, którzy powiadomili o pożarze. Spojrzałam na ulicę. W zasięgu wzroku nie było więcej domów. Ktokolwiek utrzymywał, że słyszał stłumiony hałas, musiał mieć naprawdę świetny słuch. Ruszyłam z LaManchem w stronę domu. Mijaliśmy dziesiątki kolorowych strażaków w żółtych ubraniach, czerwonych kaskach, niebieskich pasach i czarnych gumiakach. Niektórzy mieli butle tlenowe przypięte na plecach. Większość zbierała swój sprzęt. Podeszliśmy do umundurowanego policjanta na ganku. Jak ten przy podjeździe, był z Sûreté du Québec, prawdopodobnie z posterunku w St. Jovite lub pobliskiego miasteczka. Jurysdykcja SQ Policji Prowincji Quebec obejmuje cały obszar poza wyspą Montreal i kilkoma miastami, które mają własne jednostki policyjne. St. Jovite jest na to zbyt małe, więc komendant straży pożarnej czy też sąsiad
wezwał SQ. Ci natomiast zawiadomili śledczych z wydziału podpaleń z naszego laboratorium. Section dIncendie et Explosif. Zastanawiałam się, kto zdecydował się wezwać koronera. Ile ofiar znajdziemy? W jakim stanie? Nie najlepszym, tego byłam pewna. Serce zaczęło mi szybciej bić. LaManche ponownie pokazał odznakę. – Un instant, Docteur, sil sous plaît – powiedział policjant, podnosząc dłoń w rękawiczce. Zawołał jednego ze strażaków, powiedział coś i pokazał na głowę. Po chwili dostaliśmy kaski i maski. Kaski założyliśmy, a maski zawiesiliśmy na ramionach. – Attention! – krzyknął policjant, wskazując na dom i odsunął się, żeby nas przepuścić. Pewnie, że będę uważać. Drzwi wejściowe były otwarte na oścież. Kiedy przekroczyliśmy próg, gdzie nie dochodziły promienie słońca, temperatura spadła o dziesięć stopni Celsjusza. Powietrze w środku było wilgotne. Miało zapach spalonego drewna i mokrego tynku. Ciemna breja pokrywała wszystkie powierzchnie. Na wprost wznosiły się schody prowadzące na górę, po bokach
ujrzeliśmy coś, co zapewne było jadalnią i pokojem wypoczynkowym. Z tyłu widać było pozostałości kuchni. Nieraz byłam na miejscu pożaru, ale rzadko widywałam tak zniszczone domy. Wszędzie walały się zwęglone deski. Wyglądały jak potrzaskany o wał nadmorski wrak statku. Były na meblach, przy schodach, oparte o ściany i drzwi. Na podłodze leżały spalone resztki sprzętów domowych i powykrzywiane rury. Okienne ramy, poręcze schodów, deski – wszystko było pokryte zamarzniętą czarną powłoką. W domu roiło się od ludzi w kaskach – rozmawiali, robili pomiary, zdjęcia, filmowali, zbierali dowody, gryzmolili coś w notatnikach. Rozpoznałam dwóch ekspertów do spraw podpaleń z naszego laboratorium. Trzymali taśmę mierniczą. Jeden kucał w wyznaczonym miejscu, a drugi przesuwał się co kilka kroków, zapisując dane. LaManche dostrzegł kogoś z biura koronera i zaczął przeciskać się do przodu. Podążyłam za nim, manewrując między powykrzywianymi metalowymi półkami, rozbitym szkłem i czymś, co przypominało splątany, czerwony
śpiwór wypełniony gruzem. Koroner był bardzo otyły i czerwony na twarzy. Kiedy nas zobaczył, wyprostował się nieznacznie, wypuścił z ust obłoczek pary, wydął dolną wargę i jednopalczastą rękawiczką wskazał otaczające nas pobojowisko. – Mamy więc dwa ciała, Monsieur Hubert? LaManche i Hubert stanowili całkowite przeciwieństwo. Wysoki i smukły patolog o pociągłej twarzy i okrąglutki koroner. Huberta widziałam horyzontalnie, LaManche`a wertykalnie. Hubert przytaknął i na jego szyi pojawił się potrójny podbródek. – Na piętrze. – Ktoś jeszcze? – Na razie nie, ale nie skończyli jeszcze przeszukiwać dolnego poziomu. Z tyłu domu ogień był o wiele większy. Prawdopodobnie rozprzestrzenił się z pomieszczenia przy kuchni. Ta część spłonęła całkowicie, a podłoga zapadła się do piwnicy. – Widziałeś zwłoki? – Jeszcze nie. Czekam, aż pozwolą mi wejść na górę. Komendant straży pożarnej chce mieć pewność, że jest tam bezpiecznie. Podzielałam jego zdanie. Staliśmy w milczeniu, patrząc na ten bałagan. Czas płynął. Zginałam i
prostowałam palce u rąk i stóp, żeby nie zgrabiały. W końcu trzech strażaków zeszło na dół. W kaskach i maskach wyglądali, jakby szukali broni chemicznej. – W porządku – powiedział ostatni strażak, odpinając i zdejmując maskę. – Możecie wejść na górę. Tylko patrzcie pod nogi i nie zdejmujcie kasków. Cały ten cholerny sufit grozi zawaleniem, ale podłoga wygląda w porządku – ruszył w stronę drzwi, ale po chwili przystanął i odwrócił się do nas. – Są w pokoju po lewej. Hubert, LaManche i ja zaczęliśmy się wspinać po schodach. Pod naszymi stopami chrzęściły kawałki szkła i gruz. Mój żołądek zaczął się zaciskać, brakowało mi powietrza w płucach. Chociaż to mój zawód, nigdy nie przywykłam do widoku śmierci. Na górze były drzwi na lewo i na prawo, na wprost zaś łazienka. Wszystko, choć mocno osmolone, w porównaniu z dołem, wydawało się być w dobrym stanie. Przez drzwi po lewej zobaczyłam krzesło, półkę na książki i kawałek łóżka. Na nim spoczywała para nóg. LaManche i ja weszliśmy do pokoju po lewej, Hubert poszedł
sprawdzić ten po prawej. Tylna ściana była częściowo spalona, miejscami zza kwiecistej tapety prześwitywały kantówki. Belki były czarne jak węgiel, ich powierzchnia chropowata i poorana jak skóra krokodyla. Chłopcy z podpaleniówki mówili na to „krokodyla skórka”. Pod stopami leżały zwęglone i zamarznięte resztki, wszystko było pokryte sadzą. LaManche rozejrzał się powoli i wyjął z kieszeni malutki dyktafon. Nagrał datę, czas i miejsce, a potem zaczął opisywać ofiary. Ciała leżały w najdalszym rogu pokoju, na dwóch połączonych na kształt litery L łóżkach. Między nimi stał mały stolik. Co dziwne, obie osoby wyglądały na w pełni ubrane, ale ogień zatarł wszelkie ślady pozwalające ustalić, co miały na sobie i jakiej były płci. Ofiara pod tylną ścianą była w tenisówkach, ta z boku leżała bez butów. Zauważyłam, że jedna ze sportowych skarpetek była zsunięta i odsłaniała okopconą kostkę. Góra skarpetki wisiała bezwładnie na palcach. Obie ofiary były dorosłe. Jedna wydawała się mocnej budowy. – Ofiara numer jeden...
– ciągnął LaManche. Zmusiłam się, żeby przyjrzeć się jej dokładniej. Przedramiona pierwszej ofiary były uniesione i zgięte, jakby gotowe do walki. Pozycja jak u pięściarza. Ogień, za słaby, żeby strawić całe ciało, wspiął się po tylnej ścianie, wytwarzając wystarczającą ilość ciepła, żeby spiec górne kończyny i spowodować skurcz mięśni. Poniżej łokci ręce były chude jak patyki. Płaty przypalonej tkanki oblepiały kości. Z rąk zostały zwęglone kikuty. Twarz przypominała mumię Ramzesa. Usta się spaliły, odsłaniając sczerniałe, popękane szkliwo zębów. Na jednym z siekaczy zauważyłam złotą koronkę. Nos był spalony i zmiażdżony, nozdrza skierowane do góry niczym pyszczek nietoperza. Wyraźnie jak w podręczniku do anatomii widziałam poszczególne włókna mięśni okalające oczodoły i biegnące po kościach policzkowych oraz żuchwie. W każdym z oczodołów leżała wyschnięta gałka oczna. Włosy spłonęły. Górna część głowy też. Ofiara numer dwa była w lepszym stanie. Miejscami skóra była spalona i popękana, ale w większości
tylko osmolona. Drobne białe linie rozchodziły się promieniście od kącików oczu. Wnętrze i płatki uszu były blade. Jedno ramię leżało płasko, drugie było podniesione, jakby sięgało w kierunku towarzysza śmierci. Wyciągnięte palce wyglądały jak kościste, spalone szpony. Ponury, monotonny głos LaManche`a nadal opisywał pokój i jego martwych lokatorów. Słuchałam jednym uchem, odczuwając ulgę, że moja pomoc nie będzie potrzebna. A może będzie? Tu miały być też dzieci. Ale gdzie? Przez otwarte okno widziałam promienie słońca, sosny i skrzący się bielą śnieg. Za oknem życie toczyło się dalej. Z zamyślenia wyrwała mnie cisza. LaManche przestał dyktować i zmienił wełniane rękawice na gumowe. Zaczął badać ofiarę numer dwa. Podnosił powieki, zaglądał do nosa i ust. Potem przewrócił ciało twarzą do ściany i podwinął koszulę. Zewnętrzna warstwa skóry pękła, jej brzegi zwinęły się. Złuszczony naskórek był przezroczysty jak delikatna błona wewnątrz jajka. Pod spodem tkanka była jaskrawoczerwona z białymi plamkami w
miejscach, gdzie stykała się ze zmiętym prześcieradłem. LaManche przycisnął palcem mięsień i na szkarłatnym ciele pojawiła się biała plamka. Gdy LaManche przewracał ciało na wznak, dołączył do nas Hubert. Oboje spojrzeliśmy na niego pytająco. – Czysto. Patrzyliśmy wyczekująco. – Są tam dwa małe łóżeczka. To pewnie pokój dzieci. Sąsiedzi mówili, że była ich dwójka. – Oddychał ciężko. – Dwóch bliźniaków. Tam ich nie ma. Hubert wyjął chusteczkę i wytarł spierzchnięte wargi. Pot i arktyczne powietrze to zła kombinacja. – A tutaj? – To wymaga oczywiście pełnej sekcji – odpowiedział przybity LaManche – ale w oparciu o wstępne oględziny uważam, że tych dwoje żyło, kiedy wybuchł pożar. Przynajmniej ta osoba. Wskazał na ofiarę numer dwa. – Potrzebuję jeszcze około pół godziny, potem możesz ich zabrać. Hubert skinął głową i wyszedł powiadomić ekipę przewozową. LaManche przeszedł do pierwszych zwłok, potem wrócił do drugich. Obserwowałam go w ciszy, chuchając w opatulone rękawiczkami dłonie. Wreszcie skończył. Nie
musiałam pytać. – Dym – powiedział. – Wokół nozdrzy, wewnątrz nosa i w drogach oddechowych. – Spojrzał na mnie. – Jeszcze oddychali, gdy wybuchł pożar. – Tak. Coś jeszcze? – Zasinienie. Ostra czerwień. To wskazuje na tlenek węgla we krwi. – A poza tym? – Bladość przy ucisku. Nie widać plam opadowych. Zbielenie pojawia się w kilka godzin po ich wystąpieniu. – Zgadza się. – Spojrzał na zegarek. – Jest dopiero po ósmej. Ta ofiara mogła jeszcze żyć o trzeciej czy czwartej nad ranem. – Zdjął gumowe rękawice. – Mogła, ale ekipa strażacka dotarła tu o drugiej trzydzieści, tak więc zgon musiał nastąpić wcześniej. Czas pojawienia się plam opadowych bywa różny. Co jeszcze? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Z dołu dobiegły hałasy, a potem głośny tupot. W drzwiach pojawił się strażak. Miał wypieki na twarzy i ciężko dyszał. – Estidecolistabernac! Przeszukałam mój zasób francuskich wyrażeń – nic. Spojrzałam na LaManche`a. Zanim zdążył mi przetłumaczyć, mężczyzna kontynuował. – Czy jest tu pan Brennan? – zwrócił się do
LaManchea. Poczułam, jak przewracają mi się wnętrzności. – W piwnicy mamy kolejne zwłoki. Potrzebujemy tego gościa. – Nazywam się Tempe Brennan. Zmierzył mnie wzrokiem; hełm pod pachą, głowa przechylona. Potem wytarł nos w rękaw i ponownie zwrócił się do LaManchea. – Możecie tam zejść, jak tylko komendant wam pozwoli. I lepiej weźcie łyżkę. Niewiele z nich zostało.

d1lcimm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1lcimm

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj