– Wystrzel następną, nich cię diabli, wystrzel wszystkie naraz, jeśli będziesz musiał – krzyknął Laurence z wściekłością do biednego Callowaya, który nie wcale na zasłużył na tak ostre słowa. Wypuszczał race tak szybko, że całe ręce miał osmolone i poparzone. Ponieważ nie tracił czasu na wycieranie dłoni przed odpaleniem każdej z nich, w miejscach, gdzie proch przywarł do palców, skóra mu popękała i schodziła płatami, ukazując jasnoczerwone ciało.
Jeden z małych francuskich smoków znowu rzucił się do przodu i chlasnął pazurami w bok Temeraire’a, przecinając część prowizorycznej uprzęży transportowej. Pięciu uczepionych do niej ludzi poleciało z krzykiem w dół, gdzie natychmiast pochłonęła ich ciemność panująca poza obszarem rozjaśnionym przez blask latarni; długi sznur skręcony z jedwabnej, zrabowanej zasłony o pasiastym wzorze, rozwinął się łagodnie na wietrze i poleciał z łopotem za nimi. Wśród pruskich żołnierzy, wciąż kurczowo trzymających się uprzęży, dał się słyszeć głośny jęk, który przerodził się w gniewne mamrotanie po niemiecku.
Wszelkie uczucia wdzięczności, jakie ci żołnierze mogli żywić za uwolnienie z oblężonego Gdańska, dawno się rozwiały: trzy dni lotu w lodowatym deszczu, bez jedzenia oprócz tego, które zdołali upchnąć po kieszeniach w ostatnich chwilach gorączkowej krzątaniny przed odlotem, brak odpoczynku, bo przecież nie można nim nazwać tych kilku godzin, które spędzili na zimnym i bagnistym skrawku holenderskiego wybrzeża, a teraz ten francuski patrol nękający ich przez tę ciągnącą się bez końca noc. Ludzie tak przerażeni mogli w chwili paniki zrobić wszystko; wielu z nich wciąż miało swoje karabiny i szpady, a na grzbiecie i pod brzuchem Temeraire’a leciało ich ponad stu, czyli trzy razy więcej niż członków jego własnej załogi.
Laurence jeszcze raz omiótł niebo uzbrojonym w lunetę okiem, wypatrując mignięcia skrzydeł lub sygnału, który byłby odpowiedzią na ich race. Brzeg był już w zasięgu wzroku, noc spokojna: przez swoją lunetę widział blask świateł, którymi były usiane małe zatoczki ciągnące się wzdłuż szkockiego wybrzeża, a z dołu dobiegał coraz głośniejszy szum przyboju. Światła ich flar od dawna powinno być już widoczne w Edynburgu, a mimo to nie przybyły żadne posiłki. Nie pojawił się nawet żaden smok kurierski, żeby zbadać sytuację.
– Sir, to była ostatnia – powiedział Calloway i rozkaszlał się w chmurze szarego dymu, która niczym wieniec oplotła mu głowę. Raca z gwizdem poleciała w górę i rozbłysła bezgłośnie nad ich głowami, a jej jaskrawoniebieskie światło zmieniło mknące po niebie chmury w lśniący relief i odbiło się we wszystkich kierunkach od łusek smoków: Temeraire był cały czarny, ale w trupim blasku flary jarmarczne kolory pozostałych przeszły w różne odcienie szarości. Niebo było pełne ich skrzydeł: lecące na przedzie odwracały głowy, żeby spojrzeć do tyłu, i widać było, jak zwężają się błyszczące źrenice ich oczu; za nimi podążały inne. Wszystkie były obciążone ludźmi i nie mogły dorównać zwrotnością kilku małym francuskim smokom patrolowy, które śmigały między nimi.
Wszystko to było widoczne tylko przez chwilę w błysku wybuchu, po czym, tylko nieco opóźniony, rozległ się jego huk, i gasnąca raca odpłynęła w czerń. Laurence policzył do dziesięciu, potem to powtórzył, ale wciąż nie było żadnej odpowiedzi z wybrzeża.
Ośmielony niedawnym sukcesem francuski smok znowu zaatakował. Temeraire zamachnął się na niego i gdyby trafił, zmiótłby małego Poux-de-Ciela z nieba. Jednak z lęku, że przy okazji zrzuci kolejnych pasażerów, wyprowadził to uderzenie bardzo powoli i ich niewielki wróg uniknął ciosu ze wzgardliwą łatwością, po czym odleciał, żeby poczekać na następną okazję.
– Laurence – odezwał się Temeraire, rozglądając się dookoła – gdzie oni są? Victoriatus jest w Edynburgu; przynajmniej on powinien przybyć. W końcu pomogliśmy mu, kiedy był ranny. Nie to, żebym ja potrzebował pomocy przeciwko tym małym smokom – dodał i wyprostował gwałtownie szyję – ale niebyt wygodnie mi się walczy, z tymi wszystkimi ludźmi na grzbiecie.
Wyraźnie nadrabiał miną, gdyż w rzeczywistości wcale nie mogli się bronić, a Temeraire, na którego skierowana był większość ataków, krwawił już z wielu małych ran bokach, ran, których z uwagi na tłok panujący na jego grzbiecie załoga nie była w stanie zabandażować.
– Jedyne, co możemy teraz zrobić, to lecieć dalej w stronę wybrzeża – odparł Laurence z braku lepszej odpowiedzi. – Nie wyobrażam sobie, żeby ten patrol ścigał nas dalej nad lądem – dodał, ale z wahaniem, gdyż nie wyobrażał sobie do tej pory także tego, że francuski patrol może bezkarnie podlecieć tak blisko do wybrzeża; a nad tym, jak pod gradem bomb wysadzi na ziemię tysiąc wystraszonych i wyczerpanych ludzi, nie chciał się nawet zastanawiać.
– Staram się; żeby tylko one przestały walczyć – odparł znużonym głosem Temeraire i pomachał energiczniej skrzydłami. Miał na myśli Arkady’ego i jego zbieraninę górskich smoków, które rozwścieczone zaciekłymi atakami próbowały zawracać w powietrzu i ścigać nieuchwytnych przeciwników; w rezultacie tych ich nagłych zwrotów do morza spadło więcej nieszczęsnych pruskich żołnierzy niż wróg zdołałby zabić w normalnej walce. Ta ich niedbałość nie wynikała ze złej woli; dzikie smoki nie przywykły do ludzi. Znały ich tylko jako pasterzy zazdrośnie strzegących stad owiec i bydła, i swoich pasażerów uważały tylko za niewygodne brzemię. Niezależnie jednak od tego, czy robiły to złośliwie, czy też nie, ludzie i tak ginęli. Temeraire starając się temu zapobiegać, musiał zachowywać stałą czujność. Teraz też zawisł w powietrzu nad całą grupą, i na zmianę groźnie sycząc oraz przymilając się, popędzał resztę smoków, nakłaniając je do tego, żeby nie zwracały uwagi na zaczepki przeciwnika i leciały dalej.
– Nie, nie Gherni – krzyknął w pewnej chwili i rzucił się ku małej niebiesko-białej smoczycy, która wskoczyła na grzbiet bardzo zaskoczonego Chasseur-Vocifre’a: ledwie czterotonowego smoka kurierskiego, który nie był wstanie utrzymać nawet jej niewielkiego ciężaru i mimo rozpaczliwego machania skrzydłami, spadał do wody. Gherni zdążyła już wbić zęby w szyję przeciwnika i szarpała nią gwałtownie, podczas gdy uczepieni jej uprzęży pruscy żołnierze machali bezradnie nogami tuż nad głowami francuskiej załogi, a było ich tak wielu, że ani jeden strzał ze strony Francuzów nie mógł chybić.
Próbując oderwać ją od przeciwnika, Temeraire odsłonił się z lewej strony i Poux-de-Ciel szybko wykorzystał nadarzającą się okazję; tym razem odważył się zaatakować grzbiet większego smoka. Jego pazury uderzyły tak blisko, że kiedy znowu odleciał, Laurence, który zaciskał bezradnie dłoń na rękojeści pistoletu, zobaczył ślady krwi Temeraire’a lśniące czernią na krawędzi rany.
– Och, pozwólcie mi, puśćcie mnie! – krzyczała Iskierka szarpiąc się wściekle z rzemieniami, którymi była przywiązana do grzbietu Temeraire’a. Mała smoczyca rasy Kazilik już wkrótce miała być siłą, z którą się będzie należało liczyć; na razie jednak, ledwie miesiąc po wykluciu się z jaja, była jeszcze zbyt młoda i niedoświadczona, żeby stanowić poważne zagrożenie dla kogokolwiek z wyjątkiem siebie samej. Próbowali ją zabezpieczyć najlepiej, jak mogli, rzemieniami, łańcuchami, jak również nie szczędząc jej kazań, ale te ostatnie w całości ignorowała, a rzemienie i łańcuchy na niewiele się zdawały, gdyż mimo nieregularnych posiłków rosła tak szybko, że tylko w ciągu jednego dnia przybyło jej kolejne pięć stóp długości.
– Uspokoisz ty się wreszcie, na litość boską? – krzyknął zdesperowany Granby, który zawisł całym ciężarem na rzemieniu, próbując skłonić ją do pochylenia głowy. Allen i Harley, młodzi obserwatorzy zajmujący miejsca na barku Temeraire’a, musieli się odsunąć, żeby uniknąć kopnięcia przez Granby’ego, którym próbująca się uwolnić smoczyca rzucała w lewo i prawo. Laurence poluźnił swoje klamry i stanął na nogi, zapierając się piętami na fałdzie silnych mięśniu u podstawy szyi Temeraire’a. Chwycił Grabny’ego za pas uprzęży, gdy Iskierka znowu nim rzuciła, i zdołał go utrzymać, ale rzemień napiął się tak mocno jak struna skrzypiec.
– Ale ja go mogę zatrzymać! – upierała się smoczyca, wykręcając głowę w bok. Płomienie lizały jej szczęki, gdy raz za razem próbowała rzucić się na nieprzyjacielskiego smoka, ale Poux-de-Ciel, choć mały, wciąż był wiele razy od niej większy i zbyt doświadczony, by obawiać się tych małych ogniowych pokazów; syknął tylko szyderczo i machając do tyłu skrzydłami, ukazał jej jako cel swój pokryty cętkami brązowy brzuch.
– Och! – Rozwścieczona tym gestem obraźliwego lekceważenia Iskierka zwinęła się ciasno, a z cienkich wyrostków na jej wężowym ciele trysnęła para. Następnie potężnym szarpnięciem uwolniła się z części krępujących ją więzów i stanęła na tylnych łapach. Przy okazji tak gwałtownie wyrwała rzemienie z dłoni Laurence’a, że ten syknął z bólu i odruchowo przycisnął rękę do piersi. Granby poleciał w górę i zawisł bezradnie, trzymając się grubej obroży smoczycy, podczas gdy ona wypuściła z pyska strumień ognia: wąski, jasnożółty, tak gorący, że powietrze wokół niego zdawało się ustępować przed żarem. Na tle nocnego nieba wyglądał on jak sztandar jakichś piekielnych mocy.
Ale francuski smok sprytnie ustawił się pod silny wiatr ze wschodu, po czym złożył skrzydła i opadł w dół, a palące płomienie zostały zwiane z powrotem na bok Temeraire’a. Temeraire, który wciąż rugał Gherni i poganiał ją, żeby zajęła swoje miejsce w szyku, wydał okrzyk strachu, po czym szarpnął się gwałtownie, gdy na jego lśniącą czernią skórę spadł deszcz ognistych kropel, w niektórych miejscach niebezpiecznie blisko transportowej uprzęży z jedwabiu, płótna i sznurów.