Trochę mnie poniosło,
przepraszam...
Lisek Chytrusek (wiek XX)
Derek powrócił do rodzinnej wsi i znów uporczywie zaczął opatrywać się w telewizor. Nikt nie domyślał się nawet, że jego służba wojskowa miała tak niecodzienny przebieg. Od nowa zaczęto z niepokojem obserwować zagrodę Gudłajów i czekano ta — co było już tradycją wsi — kolejne niebezpieczeństwa.Mile się jednak rozczarowano, gdyż młody Gudłaj całkowicie poświęcił swój czas usprawnianiu gospodarstwa. Przez ponad dziesięć lat w okolicy panował względny spokój. Tylko zagroda Gudłajów zmieniała się nie do poznania. Wypełniając zalecenia telewizyjnych rolników, Derek rozwinął swe zainteresowania inżynieryjne do nie spotykanych w świecie rozmiarów. W miejscu dawnych zabudowań gospodarczych stanęła żelbetonowa budowla, do której nie prowadziły żadne drzwi. Pod murem ziemia się rozsuwała i to umożliwiało wchodzenie i wychodzenie. Także sprzęt zmechanizowany mieścił się w tym tunelu znakomicie.
Dom Gudłajów nazywano w okolicy twierdzą. Kiedy z Otwocka przybyli urzędnicy państwowi i oskarżyli Derka o brak pozwolenia na wybudowanie takiego gmachu, wówczas zaproszono ich na pole i pokazano podorywkę. Nie była to jednak zwyczajna podorywka. Na polu ukazały się trzy gąsienicowe traktory, które ciągnęły za sobą dziewięćdziesięcioskibowy pług. Prowadzący je Derek, ojciec i matka pędzili przed siebie jak szaleni i po kilku minutach trzy hektary były zaorane. Potem pod muru zagrody wyjechał ciągnik z pięcioma przyczepami, i tuż za nim następny z doczepioną katapultą. Urządzenie to — zrobione na wzór starożytny — miało wielkość dwóch kombajnów. Gudłajowie wykonali parę czynności przygotowaczych i zaczęli siew z katapulty. Wysypywali ziarno z przyczep na platformę urządzenia, naciągali korbką sprężyny wyrzutni i wziąwszy dokładny namiar odblokowywali zaczepy. Pięć razy tak miotali ziarnem i zaorane uprzednio hektary zostały obsiane. Urzędnicy nie czekali dłużej — wsiedli do małego fiata i szybko odjechali.
Podobno zgłosili się natychmiast do lekarza, podejrzewając delirium.
Wszystko u Gudłajów stało się monolityczne. Krowy miały u nich wielkość słoni afrykańskich, świnie nosorożców, a gęsi, kaczki i kury przypominały strusie australijskie; tylko wierny pies, Burek, którego Derek znalazł w rowie i odchował, nie chciał rosnąć.
Prawdziwe szaleństwo zaczęło się jednak później, gdy płody zasiane przez Derka urosły. Na przeszło dziesięciu hektarach zamiast normalnego żyta i warzyw widniała prawie jurajska dżungla — kłosy dochodziły do czterdziestu metrów wysokości, a dynie, pomidory, kapusta i marchewki miały średnicę miejskiego pawilonu handlowego. Bocian, który przyleciał jak co roku osiedlić się na kominie Gudłajów,. po prostu zemdlał z wrażenia. Matka musiała go cucić amoniakiem i przepraszać za niespodziankę.
Wszystko byłoby może w porządku, gdyby nie młode małżeństwa w powiecie, które zaczęły zjeżdżać do wioski ze swoim kredytowym dorobkiem i dłubać sobie w dyniach mieszkania. Namiętnie wracano też do prehistorycznych obyczajów. Mężczyźni zapuszczali się z drewnianymi maczugami w tę knieję, chodzili odziani w skóry upolowanych myszy, a na głowach nosili skrzydła zestrzelonych z łuku ważek i motyli.
Wiadomość szybko doszła do województwa i wyżej, toteż jeden z ambasadorów krajów Trzeciego Świata przybył tu z wizytą. Oczywiście była ona nie zapowiedziana. Wyrośnięty Murzyn podjechał do obrzeża falującego żyta, wyszedł z błyszczącego pontiaka i zapatrzył się na zielony gąszcz. Rychło też krew przodków zaczęła w nim grać, bo zrzucił z siebie paryski garnitur, kiwnął na kolegów we wnętrzu pojazdu i skoczył między grube pnie. Tamci wyjęli pastę do zębów, także pozbyli się ubrań i z zadowoleniem przystąpili do malowania się w barwy wojenne. Któryś z nich wrzucił zapałkę do baku pontiaka i po kilku minutach samochodu nie było. Za to „skansen” wzbogacił się o nowe organizmy. Już po dwu dniach rozległy się gdzieś w głębi dźwięki tam-tamów nawołujące do podjęcia zarzuconych przed wiekami obrzędów.
Derek był zachwycony rozwojem sytuacji, nie przeszkadzało mu, że nie zbierze corocznych plonów i nie wywiąże się z ustawowych kontraktacji. Obejrzał właśnie w telewizji serial o leśnym człowieku, Tarzanie, i przystąpił do akcji. Pożegnał rodziców, założył stare, przetarte slipy i zniknął w przydomowej dżungli.
Sprawa nabrała międzynarodowego rozgłosu. Ambasady krajów Trzeciego Świata coraz bardziej pustoszały, niektóre nawet zamknięto. Wiele państw wystąpiło ze skargami do władz polskich i oskarżono Polaków — co było w modzie — o celowe usuwanie ludzi. Prasa zastanawiała się, dlaczego murzyńscy ambasadorowie mieliby być niewygodni dla polskich władz, ale nie znajdowano żadnej rozsądnej odpowiedzi. Skoro jednak dżungla była faktem — plemiona murzyńskie łączyły się lub prowadziły sporadyczne utarczki, biali osadnicy mieszkali w dyniowych osiedlach, a Tarzan wył po nocach wśród lian i paproci — postanowiono zbadać sprawę na miejscu. Okazją do tego było też wystąpienie komun i organizacji murzyńskich w Stanach Zjednoczonych, które prosiły kompetentne polskie władze o azyl i możliwość osiedlenia się w Gudłajowej dżungli. Najbardziej naciskał Harlem.
Ponieważ teren należał do Gudłajów, władze przesyłały wszystkie noty na ich ręce. Wyraźnie dawano światu do zrozumienia, że własności prywatnej nie jest w stanie naruszyć żaden urząd. Stary Gudłaj nauczył się w tym czasie świetnie czytać, a niekiedy rozumimurzyńskich rodzin, które przysięgały nie naruszyć równowagi biologicznej na ich hektarach, jak te deklarowały swoje wstąpienie do wskazanych im szczepów. Rodzina Gudłajów zaczęła więc borykać się z problemem murzyńskim. Wówczas to stary Gudłaj zwrócił się oficjalnie do władz o pomoc. Nie odmówiono mu.
Przyjechał do wsi antyrasista Mściwój Kunta Kinte, przedstawiciel MSZ, i zamknąwszy się w piwnicy ze starymi Gudłajami, rozpoczął naradę. Trwała ona prawie dwa tygodnie — dzień i noc.ał nawet język angielski. Matka natomiast najlepiej się czuła oglądając zdjęcia zabiedzonych — A co robi syn? — rozpoczął wnikliwie przybysz.
— Jest Tarzanem — odpowiedzieli zgodnie Gudłajowie.
— Ile ma lat ten Tarzan, co?
— Teraz idzie mu trzydziesty piąty.
— A Murzynów lubi? — nalegał tamten. Starzy popatrzyli na siebie i ostrożnie odrzekli:
— Pewnie lubi, skoro tylu ich tam ma. Ale Derek jest normalny i wcale ich nie wykorzystuje. Ot, szczepy chłopaczyna zakłada...
Antyrasiście Kunta Kinte nie bardzo podobało się spojrzenie rodziców Tarzana, bo warknął:
— Mówicie, że szczepy zakłada. A pozwolenie ma?
— Parne, toż tam strach wejść — zaoponował stary Gudłaj. — Tam teraz tylko w bębny walą i tańczą.
— A syn tańczy?
— Jakże to? Tarzan po drzewach skakał, a nie tańczył — wyjaśnił ojciec. — On jak małpa żyje. Matka mu co miesiąc podkłada slipy na próg. My go już prawie rok nie widzieli.
Rozmawiając w ten sposób niewiele zdołali ustalić. W końcu oddali decyzję w ręce Kunta Kinte i z westchnieniem go pożegnali. Działacz ten nie zwlekał długo. Przeczytał w „Kobiecie i Życiu”, że niejaki Frank Coppola z Hollywood będzie kręcił film wojenny w dżungli i poszukuje odpowiedniego terenu. Zadzwonił więc do reżysera i za okrągłą sumkę pozwolił tamtemu zrealizować niezwykłe przedsięwzięcie.
Pewnego wieczora nad wsią pojawiły się trzy eskadry promów kosmicznych „Columbia”, które ustawiły się bezpośrednio nad dżunglą Derka i zaczęły wysuwać z kadłubów rozłożyste łopaty. Wbiły się one lekko w ziemię i po chwili dziesięć hektarów prawie jurajskiej przyrody leciało już do Ameryki Łacińskiej. Od tamtej pory pole Gudłajów położone było w depresji.
Derek uratował się tylko przypadkiem — akurat tego wieczora przyszedł odebrać nowe slipy. Widział wyraźnie, co się stało. Przysiągł sobie, że był to jego ostatni wyczyn inżynieryjny na tak wysokim poziomie. Postanowił też zniszczyć swój dorobek w gospodarstwie i powrócić do dawnych zwyczajów. Po trzech miesiącach nie było już śladu twierdzy, a w słońcu prażyła się staropolska rudera, swojska i przyjazna okolicy.
Gudłajowie nigdy nie żałowali tego powrotu do źródeł, a gdy po paru latach wyświetlono w remizie film Czas Apokalipsy i zobaczyli, co Coppola zrobił z tamtą dżunglą, utwierdzili się w tym ostatecznie.
— Bydle i bezbożnik — oceniła matka, a Derek tylko charknął przez ramię i poszedł po staremu wyszczać się na drogę.