Każde dziecko w Shan Vaola słyszało o mieszkańcach Krzywej Alei, jakkolwiek mało kto tam chadzał.
Przed laty ulica ta nazywała się inaczej i stały przy niej wille zamożnych obywateli, otoczone ogrodami z widokiem na wodę. Potem miasto nawiedziła zaraza, która najbardziej rozsrożyła się w dzielnicach położonych nad rzeką; wiele posesji straciło wówczas właścicieli, a nieliczni, którzy w porę wyjechali, lękali się wracać. Następnej wiosny wezbrana woda przelała się przez wały, których nie było komu naprawić, zalała ogrody i podmyła fundamenty części opustoszałych domów. Rada miasta straciła zainteresowanie ruderami, do których nikt nie chciał się zbliżać ze strachu przed morowym powietrzem. Nikomu więc nie wadziło, kiedy rozgościli się tam odmieńcy, do tej pory skazani na koczowanie poza miejskimi murami. Z zarazy mogli sobie kpić, bo ludzkie choroby się ich nie imały. Wokół zrujnowanych willi wyrosły szałasy i lepianki, a teren ogrodzono częstokołem. I tak Krzywa Aleja stała się królestwem potworków. Odmieńcy żyli tu spokojnie w swoich żałosnych domostwach; niektórzy utrzymywali się z żebraniny, ale
większość trudniła się rzemiosłem albo różnymi podłymi pracami, jak czyszczenie rynsztoków albo opróżnianie wychodków. Dopóki nie łamali prawa, nikt ich nie nękał ani nie prześladował.
Po przejściu przez bramę w częstokole Brune wyraźnie oprzytomniał. Rozglądał się z zainteresowaniem i nieco niepewnie. W świetle dnia Krzywa Aleja straszyła ruderami o wyłamanych okiennicach i dziurawych dachach. Na zarośniętych pokrzywami podwórkach piętrzyły się rupiecie – widocznie część rodzin zarabiała tu na życie w podobny sposób, co familia Sinego. Tu i tam spacerowały kury, w śmierdzącej gnojówką kałuży wylegiwało się kilka świń. Przed domami bawiły się dzieci wyglądające jak potomstwo demonów. Zdeformowane twarze, skóra pokryta sierścią, piórami bądź łuską, zniekształcone albo brakujące kończyny.
Jedna z na wpół zrujnowanych willi z daleka rzucała się w oczy, obwieszona była bowiem kolorowymi szmatami i pękami zielska.
– Tam mieszka starosta – wyjaśnił Znajda. – No, taki starosta dla picu, znaczy się. Jak są jakie kłopoty z władzami, starosta musi iść i gadać w imieniu wszystkich, ale powtarza tylko to, co wcześniej ustaliła starszyzna. Sprytny układ, uważasz. Na starostę zawsze się wybiera kogoś głupszego, a mocnego w gębie. Ci mądrzejsi nie lubią się zadawać z obcymi, a z Elitą w szczególności.
Podeszła do nich odmianka o złotych oczach i skórze pokrytej drobniutkimi, migoczącymi w słońcu łuskami.
– Kogo nam tu przyprowadziłeś, mały śmieciarski braciszku? – spytała z kpiącym uśmiechem, ale bez wrogości.
– On jest z familii Sinego, jak ja – wyjaśnił pospiesznie chłopak. – Choruje. Musimy się zobaczyć z Gorczycą.
– Znasz drogę?
– Nie...
– Chodźcie za mną.
Zaprowadziła ich do lepianki stojącej na zboczu wzgórza, w pewnym oddaleniu od innych domów. Na przyzbie siedziała staruszka o nienaturalnie wielkiej, wybrzuszonej na ciemieniu głowie, i łuskała groch. Nad jej ramieniem sterczał garb, a wątłe dłonie miały po sześć palców.
– Oczekiwałam was – odezwała się niskim, chrapliwym głosem, na dźwięk którego Znajda wzdrygnął się lękliwie. – Wchodźcie, wchodźcie. Dziękuję, dziecko – zwróciła się do złotookiej.
Obaj musieli się schylić, żeby przejść przez drzwi. W chacie Gorczycy panował półmrok, bo błony w okienku przepuszczały niewiele światła. Dym z rozpalonego wprost na polepie ogniska unosił się leniwie, uchodząc przez szpary w strzesze. Pod powałą wisiały pęki ziół, a z kociołka zawieszonego nad żarem dobiegał bulgot.
Gorczyca gestem poleciła, żeby usiedli przy ogniu. Sama zajęła miejsce naprzeciwko. Wyjęła zza pazuchy flakonik, odkorkowała go i wytrząsnęła do kociołka kilka kropel. Rozszedł się intensywny aromat, jakby zamorskich przypraw. Znajda kichnął raz i drugi. Sędziwa odmianka w ogóle nie zwróciła na niego uwagi.
– Wiedziałam, że się zjawisz – przemówiła, wpatrując się w przeciętą szramami twarz Brune’a, jakby chciała przewiercić go wzrokiem na wylot. – Czy masz czym zapłacić?
– Ja zapłacę – odezwał się Znajda. Położył na polepie miedziaki, które dała mu Pyszczek. – Proszę. Więcej nie mamy.
– To wystarczy. – Gorczyca zgarnęła pieniądze. Nadal wpatrywała się w Brune’a. – Czego ode mnie oczekujesz, wężu? Nie przywrócę ci wspomnień i nie uwolnię cię od tego, co jest ci przeznaczone.
Brune nic nie odrzekł, przygarbił się tylko. Otulił się ciaśniej złachmanioną kurtką, chociaż w chacie było ciepło, wręcz duszno.
– Czy możesz go uleczyć z szaleństwa? – spytał błagalnym tonem Znajda.
– Czy mogę? – Wiedźma bez pośpiechu posmarowała sobie olejkiem skronie. – On pyta, czy mogę cię uleczyć, wężu. No cóż, to zależy, o którą chorobę wam chodzi.
Zaśmiała się; brzmiało to jak szelest suchych liści. Potem nieoczekiwanie wyciągnęła rękę. Brune drgnął, kiedy dotknęła jego szram, ale nie próbował się odsunąć.
– To musiało boleć, o tak... Gdy zadano te rany, straciłeś też imię, a wraz z nim pamięć. Osłabiono w ten sposób twój umysł.
Dołożyła do ognia, po czym wsypała do kociołka garść proszku. Zasyczało, a gotująca się ciecz zaczęła fosforyzować zielonkawo. Znajda obserwował to zafascynowany, zapominając o strachu.
Gorczyca uklękła naprzeciwko Brune’a i spojrzała mu przenikliwie w oczy.
– Imię, które nosisz, ukradłeś. Wiem to, bo jestem wiedźmą. Zastąpiłeś nim utracony kawałek siebie, by uleczyć swoje ludzkie ja. Ale twoja wężowa natura też potrzebuje imienia. Imienia, które da jej kształt, a tobie siłę. Które będzie twoją tarczą i maską.
Ogień łakomie pożerał suche drewno. Kociołek bulgotał.
– Jestem odmianką, więc mogę ci ofiarować tylko imię odmieńca. Ale wpierw muszę zajrzeć w twoje myśli, dowiedzieć się o tobie troszkę więcej. Nie bój się.
Przyłożyła ręce do skroni Brune’a. W następnej chwili jęknęła i skuliła się jak uderzona.
Znajda zamarł. Przez mgnienie oka słyszał i czuł to samo, co usłyszała i poczuła Gorczyca.
Czerń, nieprzenikniona, bezdenna otchłań. Przeraźliwe zimno. Smród padliny, grobu.
I krzyk... Przerażony, rozpaczliwy krzyk kogoś miotającego się w ciemności, w której nie widać nic.
– Skąd tu przybyłeś?... – szepnęła drżącym głosem wiedźma. Brune tylko patrzył na nią z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
Otrząsnąwszy się, palcem umoczonym w olejku nakreśliła na jego czole jakiś symbol.
– Przyjmij mój dar. Przyjmij nowe imię.