Automatyczny dezynfektor przemierzał korytarz oddziału reanimacji cztery razy na dobę. Wyglądał jak duży tłok bez dna: jeździł w tę i z powrotem, bezsensownie i uparcie usiłując sprężyć powietrze w czworokątnym cylindrze korytarza. Najeżdżał na mnie już dziewięć razy. Teraz przystanął, cierpliwie czekając, aż przejdę przezeń jak tresowany tygrys przez płonącą obręcz. Skierował się na koniec pomieszczenia, pod okno, gdzie szczególnie starannie oczyszczał ściany i podłogę z naniesionych przeze mnie bakterii. Za każdym razem gdy przygotowywałem się do skoku przez obręcz, tryskał mgłą jakiegoś preparatu, dzięki czemu chyba już po drugim razie cały tchnąłem specyficznym szpitalnym zapachem świeżości i choroby. Cholernej czystości. Po każdej dezynfekcji szedłem do łazienki, by przynajmniej z twarzy i dłoni zmyć osad dezopary. Gdy dziewiąty raz wróciłem z sanitariatu i oparłem się o ścianę przy oknie, dobiegł mnie szept: - Pst! Proszę pana!
Pielęgniarka stała w głębi korytarza, trzymając dłoń na klamce, drugą ręką przywoływała mnie, jakby sam szept nie wystarczał. Szybko przemierzyłem dzielący mnie od niej odcinek. Zasłoniła piersią drzwi i zatrzymała mnie gestem otwartej dłoni.
– Odzyskał przytomność – powiedziała wolno i wyraźnie jakby w obawie, że słabo znam amerykański i mogę ją opacznie zrozumieć. – Żadnych rozmów! Może go zabić głośniejszy dźwięk. Tylko dlatego pana wpuszczamy, że on ciągle pana wzywa i denerwuje się. Proszę go uspokoić i od razu wyjść.
– Dobrze, siostro. Przyrzekam.
Wpatrywała się we mnie kilkanaście sekund, szukając w moim spojrzeniu pretekstu, który pozwoliłby jej wycofać się z zezwolenia na wizytę. Bardzo, najbardziej w świecie pragnęła zakazać mi widzenia z Yayotem, ale nie miała szczęścia. Odsunęła się, okraszając ten ruch zgrzytem zaciskanych zębów. Trąciłem końcami palców klamkę i gdy drzwi wsunęły się w ścianę, wszedłem do pokoju. Trzy długie, ciche kroki przeniosły mnie do łóżka, na którym w plątaninie różnej grubości przewodów i rurek leżał Yayot. Oplatało go to wszystko szczelnie niczym kilka warstw sieci narzuconej na ciało. Widoczne było tylko jedno oko, prawe. Po chwili, gdy zaczął mówić, ujawniła się mała szczelinka w miejscu ust. Powieka na krótko odsłoniła gałkę oczną, mętną i z krwawymi zaciekami. Szept był niesłyszalny. Pochyliłem się. Yayot coś mówił, lecz zrozumiałem, a raczej domyśliłem się, o co chodzi, dopiero po piątym chyba wysłuchaniu tej samej sekwencji dźwięków. Spróbowałem nadać swej twarzy dziarski wyraz i wyprostowałem się. Uśmiech
kosztował mnie tyle energii co wypchnięcie ciężarówki z błotnistego dołu, ale udało mi się na krótko przykleić go do twarzy.
– Dobrze, Yay. Będę uważał, na pewno. Nie przejmuj się mną i szybko wracaj do roboty, nie stać mnie na fundowanie pracownikom wylegiwania się tutaj.
Skracaj pobyt do minimum. No! – Kiwnąłem energicznie głową i poszerzyłem uśmiech. – Na razie! Starałem się nie śpieszyć, specjalnie zrobiłem aż cztery wolne kroki i jeszcze w progu pomachałem dłonią. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, biegiem ruszyłem do najbliższej toalety.
Woda była za ciepła, choć spłynęło jej kilkadziesiąt litrów na moją twarz i głowę; lustro, pozornie gładkie i czyste, wciąż odbijało obcą, rozfalowaną twarz, a przynajmniej twarz, jakiej nie chciałbym prezentować – szarą, ozdobioną jak tani tort dwoma rodzynkami rozbieganych, wytrzeszczonych oczu. W stulonych dłoniach nie udało się utrzymać więcej niż kilkadziesiąt kropli wody. Długo piłem. Zużyłem rolki ręcznika. Skutek był taki, jakiego oczekiwałem, czyli żaden. Na końcu korytarza znalazłem drzwi z napisem: Walter C. Olheiser. Dotknąłem klamki. Wstał na mój widok, gestem wskazał fotel. Sam po chwili wahania podszedł do zestawu kaset na całej ścianie pokoju i wyjął z wnętrza jednej butelkę bourbona. Bez zbędnych pytań nalał mi pół szklanki i ciurknął sobie. W jego porcji nie utopiłaby się nawet sparaliżowana mucha. Podał mi szklankę i usiadł w drugim fotelu. Przytrzymałem pierwszy łyk na języku, aż poczułem smak alkoholu.
Trwało to długo, ale następne łyki były już szybsze. – Posłucha pan pana Radera? – zapytał.
– Co?
– Mamy podgląd do separatki. Zrozumiałem, że prosił, aby pan wycofał się z tej sprawy.
– Jest pan pewien? – zabełtałem whisky.
– Jestem. Zresztą jego stan jednoznacznie wskazuje, że macie do czynienia ze zwierzętami, bestiami. Nawet zwykły oglądacz kryminałów zrozumie, że nadepnęliście komuś na odcisk. – Wychylił się w moją stronę i starał się mówić bardzo przekonująco.
– Rzadko oglądam kryminały. – Zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się ostrożnie. Pochwaliłem siebie za przezorność: podrażnione dziesiątkami wypalonych przez noc papierosów gardło syknęło i zapiekło. Doktor Walter C. Olheiser nie zrozumiał mnie albo udał, że nie zrozumiał, bo wstał i przyniósł jakąś tekturkę. Usiadł ponownie, kładąc kartonik na stoliku. Patrzyłem w ścianę.
– Panie Yeates – nie ustawał – Rader ma oderwane prawe ucho, wybite lewe oko, złamaną żuchwę po prawej, złamane lewe ramię, prawe przedramię, wyłamane palce lewej dłoni. Dalej... – nabrał powietrza do płuc – ...odbitą prawą nerkę, zmiażdżone lewe jądro i prawe kolano, złamaną lewą goleń i pogruchotane prawe śródstopie. Niech pan popatrzy – podsunął mi kartonik.
Oderwałem wzrok od ściany. Sylwetka mężczyzny narysowana czarną kreską na białym papierze była upstrzona czerwonymi znaczkami. Gdyby poprowadzić od góry ku dołowi linię łączącą te znaczki, utworzyłaby nieregularną spiralę. Mężczyzna na kartoniku nie miał rysów twarzy Yayota, ale to był on. Zatrzęsła mi się głowa, jakby puściły jakieś przeguby albo kręgi szyjne nagle się obluzowały.
– Zaserwowali Raderowi gigantyczną porcję środków znieczulających – powiedział.
Pomyślałem, że część tej porcji przydałaby się teraz i mnie. Walter C. Olheiser był pewnie kiepskim lekarzem, skoro tego nie zauważył. Musiałem postukać palcem w szklankę, by zrozumiał, czego mi trzeba. Westchnął i przyniósł butelkę. Zaoszczędził trochę, pomijając siebie, lecz do mojej nalał szczodrze.
– Tylko dlatego jeszcze żyje – podsumował i zawiesił głos.
Wlałem do ust połowę porcji.
– Będzie żył? – zapytałem, patrząc przed siebie.
– Być może. Jeśli przetrzyma te dawki leków, osłabienie spowodowane upływem krwi i parę innych rzeczy. Wie pan, mam już długą praktykę, rzadko angażuję się uczuciowo w leczenie jakiegoś pacjenta, muszę mieć dystans, ale tak jak współczuję Raderowi...
– Sięgnął bez pytania do mojej paczki i zapalił również. Przez chwilę szamotał się wewnętrznie, w końcu profesjonalne podejście do dyżuru zwyciężyło i nie nalał sobie już ani kropli. – Obiecuję, że zrobię wszystko, co tylko będzie możliwe... – zakończył zdanie wzruszeniem ramion.
Złamałem papierosa w popielniczce i starannie go zgasiłem. Uścisnęliśmy sobie dłonie bez słowa. Dopiero pod drzwiami przypomniałem sobie coś, o co chciałem zapytać. W tej samej chwili Olheiser zawołał:
– Panie Yeates! Może przyda się panu ta karteczka, która... – odchrząknął – ...była przypięta do penisa Ra-dera.
Sięgnął do stosu papierów na biurku i zrobił dwa kroki z wyciągniętą dłonią. Mały karteluszek był poplamiony krwią. Wziąłem świstek do ręki i przeleciałem wzrokiem kilka wierszy, kombinację łacińskich nazw, skrótów i cyferek. Zwykła czcionka z małej kieszonkowej drukareczki, jakich miliony noszą w kieszeniach rodacy. Olheiser zakręcił palcem w powietrzu, odwróciłem kartonik. Tu tekst był bardziej dla mnie zrozumiały: „Mamy całe wagony takich specyfików. Ale zawsze może zabraknąć”. Trzymając kartkę za rożek, na którym nie było krwi, wsunąłem ją do kieszeni i skinieniem podziękowałem lekarzowi.
– To są te dawki, które w niego wpompowali – powiedział jeszcze. – Od fachowca do fachowca. – I dodał: – Proszę dzwonić.
Kiwnąłem głową i wyszedłem.
W recepcji na dole opłaciłem podłączenie mojego komputera do sieci szpitalnej i otworzyłem rachunek za leczenie Yayota.
Na ulicy długo przypominałem sobie, gdzie zostawiłem samochód. Na szczęście był blisko. Silnik posłusznie zaskoczył, gdy tylko dotknąłem dekonsora, włączyłem się do ruchu i bez pośpiechu pojechałem do domu. Zostawiłem wóz przed garażem i odebrawszy po drodze z kasety towarowej zakupy sprzed trzech dni, wylądowałem w końcu w mieszkaniu. Wstawiłem torby do kuchni i nie rozbierając się, zalogowałem się na serwerze szpitala. Od tej chwili miałem być na bieżąco informowany o każdej zmianie stanu Yayota. Upakowałem zakupy w lodówce, zaparzyłem pół wiadra kawy, na koniec połknąłem podwójny zestaw neuroplegów.
Zdążyłem wypić ćwierć butelki kukurydzianki i rozegrać z kompem jedną całą i prawie połowę drugiej partii gaoin, kiedy komp przerwał grę, by przekazać sygnał ze szpitala. Nie ruszyłem się z miejsca i nie zapoznałem ze szczegółami walki o życie Yayota Radera. Dowiedziałem się tylko, że dwadzieścia sześć minut trwała akcja reanimacyjna, a więc doktor Walter C. Olheiser dotrzymał słowa. Potem komputer szpitalny przekazał standardowy komunikat zredagowany w oszczędnym, lecz nie suchym tonie. A jeszcze później mój komp drobniutkimi literkami poinformował mnie, że dokonał przelewu na konto szpitala. Doktor Olheiser nie odezwał się. Tak więc przejście Yayota na tamten świat załatwiły – jakby między sobą – dwa komputery.