Tamara Łempicka – największa polska malarka. Od matki słyszała: "Weź się do normalnej pracy"
Powieść "Ja, Tamara" to genialne obrazy i arcybarwne życie Tamary Łempickiej. Podróże do Włoch, Niemiec, Ameryki. Dramatyczne okoliczności wydostania się z bolszewickiej Rosji i trudne początki w Paryżu, gdzie Łempicka postanowiła zarabiać na życie jako malarka. Ku niezadowoleniu własnej matki.
Dzięki uprzejmości wyd. Zysk i S-ka publikujemy fragment książki "Ja, Tamara. Powieść o Tamarze Łempickiej" Grzegorza Musiała, która ukaże się 21 kwietnia.
WALKA O BYT
…zaczęła się na placu Wagram, gdzie na trzecim piętrze narożnej kamieniczki Adrienne znalazła dla nas trzypokojowe mieszkanie. Płatne 150 franków miesięcznie i dodatkowo pięćdziesiąt za palenie w piecach, co czynił pryszczaty, niegrzeczny chłopak od dozorczyni.
Pierwszym etapem walki było pokonywanie po kilka razy dziennie klatki schodowej, wijącej się aż pod dach i zwieńczonej brudnym świetlikiem. Rzucał on nieco światła w pionową czeluść owiniętą wężem balustrady i zakończoną na dole biało-czarną szachownicą sieni. Musiałam wspinać się tędy z torbą pełną bagietek, kalafiorów, ziemniaków, dźwiganych z nieodległych na szczęście od naszego domu piekarń i sklepików z warzywami. Spoza drzwi na kolejnych piętrach dobiegał mnie rano zapach kawy i kobiece śpiewy, a popołudniami wrzaski męskie, dziecięce, smród czosnku i duszonej w garnkach kapusty. Ta dzielnica, zgodnie z założeniem Haussmanna, miała być elegancka, ale na szczęście wielu ulic nie tknięto, dzięki czemu, tuż obok jaśniejących blichtrem bulwarów, żyło się nam tu o wiele skromniej i z proletariackim wdziękiem.
Na naszym trzecim piętrze ze schodów wchodziło się wprost do saloniku. W tej ciemnawej kiszce stał podłużny stół i komódka z niedomykającymi się drzwiczkami, dalej wąskie drzwi wychodziły na balkon, zastawiony starymi donicami. Rozpościerał się stąd widok na dachy przeciwległych kamienic, szczególnie piękne po deszczu, gdy błyszczały jak posmarowane oliwą, a nad nimi rozpinał się potężny namiot paryskiego nieba: o świcie bladoróżowy i skropiony żółtawymi plamami, a nocą jasnogranatowy, zbryzgany cekinami gwiazd, jak kupon jedwabiu. Utrillo mógłby to malować dzień i noc. W dole trąbiła i klekotała automobilami avenue de Wagram i wprost pod naszym oknem z piskiem zakręcał po szynach elektryczny tramwaj. Przez coś w rodzaju jadalni, będącej częścią kuchenki, wchodziło się do pokoju Kizette i Malwiny, mijając po drodze wychodek. Na końcu korytarzyka, minąwszy ukośny świetlik, wkraczało się do składziku, który przerobiłam na swoje królestwo. Było tu jasne światło, padające od pionowego okna wychodzącego na plac, bez problemu mieściła się też sztaluga i stół zawalony farbami, a nawet wąska leżanka, na której sypiałam, słowem: moja pierwsza pracownia.
Było dla mnie jasne, że będę zarabiać malowaniem. Co innego mogłabym robić? Nic nie umiałam, poza posługiwaniem się paroma językami, ale tę biegłość posiadało kilkadziesiąt tysięcy innych emigrantów z Rosji zaludniających teraz Paryż i, co gorsza, wciąż napływali nowi. Jednak w tej masie paplających obcymi językami posiadaczy herbów i tytułów upadłego Imperium umiejętność malowania miało już tylko parę tysięcy osób, w tym znikoma garstka kobiet. Zwiększało to moje szanse i pozostawało mi ufać, w czym utwierdzała mnie moja Adrienne, że ja, Tamara, jestem najlepsza z nich. Gdyby nie ta pewność, zatrudniłabym się wzorem innych pań jako modelka w domu mody, zamiast wydawać resztki pieniędzy na farby i marnować czas w Luwrze. Może po paru sezonach zostałabym żoną zakochanego we mnie teksańskiego hodowcy bydła lub, przy mniejszym szczęściu, fordanserką w jakiejś rosyjskiej restauracji, by uwieńczyć swą karierę jako malownicze zwłoki kolejnej topielicy, kołyszące się na falach Sekwany w wieńcu własnych włosów i co parę tygodni wyławiane tyczkami przez strażaków.
Największego przeciwnika miałam w swojej matce. Malwina nie ustawała w czynieniu mi wyrzutów, że ze Szwecji nie pojechałyśmy do Warszawy, i milczeniem zbywała moje argumenty, że przecież trwał wtedy najazd bolszewicki na Polskę, cudem zakończony, i to niedawno, polskim zwycięstwem w bitwie pod Warszawą. A zatem, uszedłszy z łap Czerezwyczajki, wpakowałybyśmy się w łapy tej samej bestii, która w swym marszu na Europę z armią Budionnego zdążyła po drodze wyrżnąć paręset tysięcy Polaków na wschód od Wisły, aż po Warszawę.
— Konstancin leży na zachód od Wisły, nic by się nam nie stało! — brzmiał jej argument. Szybko nas nużył spór polityczny i przechodziłyśmy na tematy praktyczne, ledwie jednak tknęłam tematu studiów malarskich, dzięki którym mogłabym zacząć zarabiać, Malwina znów zaczynała mnie besztać.
— Ty? Malarką? Ocknij się, dziewczyno! Pół tysiąca pań z Rosji mówi w Paryżu to samo! Do normalnej pracy się weź, Maurycy może zatrudnić cię w banku i wreszcie będziemy mieć stały dochód! Na jak długo starczy nam klejnotów? Paryż jest teraz pełen najlepszej biżuterii, jej ceny lecą na łeb…
Ten temat nieodmiennie wprawiał ją w rozpacz, siadała wtedy na krześle, zalewając się łzami i kryjąc w dłoniach twarz. Kizette patrzała na to szeroko otwartymi oczami i dziękowałam Bogu za tak spokojne dziecko, które nie dołącza swego wrzasku do krzyków dwóch walczących ze sobą kobiet. Za to w niedzielę żyłyśmy przykładnie: najpierw msza w jednym z moich ulubionych kościołów: u św. Franciszka Salezego na rue Ampère albo w bazylice św. Augustyna, którą szczególnie lubiłam za jej złoconą kopułkę, przypominającą mi petersburskie czasy. Czasem szłyśmy aż na Montmartre, do Sacré-Coeur, który jako budowla był dla mnie nie do przyjęcia, ale widok ze schodów miał prześwietny. Patrzałam na Paryż wciąż jeszcze oczami turystki i z trudem docierało do mnie, że to jest MOJE miasto, że ja tu MIESZKAM.
Z kościoła wracałyśmy spacerem, zahaczając o skwer, aby jeszcze chwilę posiedzieć, rzucając biszkopty wróbelkom na Batignolles albo już bliżej domu, pod drzewami bulwaru Pereire. Plac Wagram otwierał się przed nami ładnym, dobrze wyważonym okręgiem z odnowionymi narożnymi kamieniczkami, które strzegły rozchodzących się gwiaździście ulic. Na środku stał, otoczony ozdobną kratą, pomnik de Neuville’a i obecność malarza na wprost moich okien uważałam za dobrą wróżbę — mimo że nie przepadam za malarstwem batalistycznym, nawet w wydaniu ucznia Delacroix58. Dodać jednak muszę, że od dziecka kochałam jego akwaforty do powieści Verne’a, przypominające rysunki Gustawa Dorégo do Boskiej komedii. Oglądałam je w bibliotece wuja w Petersburgu, w luksusowym wydaniu Hetzela z przekładanymi cienkim pergaminem wizerunkami podwodnych monstrów i dzielnego kapitana Nemo, stojącego na grzbiecie swego Nautilusa i zapatrzonego w przestwór oceanu.
Na razie na wszystko jeszcze nam starczało, bo czynsz ze swego stypendium opłacała nam Adrienne — najlepsza studentka wydziału architektury, której wróżono wielką przyszłość.
— Dziś mała niespodzianka — tajemniczo powiedziała mi któregoś dnia, gdy już od paru miesięcy byłyśmy w Paryżu i pierwsze moje emocje zdążyły opaść.
— Nie pojedziemy do łaźni, ale gdzie indziej.
— Wykluczone. Łaźnia albo śmierć! — odparłam, kończąc dobieranie apaszki do paska i torebki, gdyż jak zwykle w sobotę rano wybierałyśmy się do kąpieli.
Brak ciepłej wody był zmorą tego mieszkania: musiałyśmy ją grzać w kotle i lać pół na pół z zimną do wstrętnej blaszanej badewanny, która zagracała pół łazienki. Nie miałyśmy siły grzać jej dla każdej z osobna, więc stała tak przez pół dnia, jedna woda dla nas trojga. Malwina, z racji wieku, bohatersko przyjmowała na siebie los ostatniej, ale ja i tak, po kąpieli Kizette, zdolna byłam już tylko chlapnąć kroplą wody tu i tam, obmyć sobie pachy i stopy. W innych dzielnicach Paryża było jeszcze gorzej: w ogóle nie było bieżącej wody, choćby zimnej, nie mówiąc o takich luksusach, jak łazienka przy mieszkaniu. Za to sobotnie ranki, gdy wyruszałyśmy metrem aż na Chapelle, do starej paryskiej łaźni Château-Landon, dawały okazję do wspominania naszych dawnych rozkoszy w ogromnej jak salon łazience u Stifterów.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z powieści o Tamarze Łempickiej "Ja, Tamara" Grzegorza Musiała, która ukaże się 21 kwietnia nakładem wyd. Zysk i S-ka.
Nota do czytelnika: Ta książka nie jest biografią ani monografią, ale powieścią historyczną, zainspirowaną faktami z życia wybitnej polskiej malarki Tamary Łempickiej. Dla celów artystycznych niektóre nazwiska, imiona własne, charaktery postaci, okoliczności i chronologia zdarzeń zostały zmienione.