Prolog
W blasku księżyca nad otwartym grobem stała kobieta. Ziemię u jej stóp przecinała błękitna krawędź długiego cienia wieży i grób wyglądał jak rozcięta szyja. Nagrobek pękł na dwoje; miejsce, gdzie leżeli zmarli, wskazywał tylko kawałek płyty.
Lampa w ręku kobiety była osłonięta od wiatru, a drobne rubiny zdobiące rękawy jej sukni lśniły i skrzyły się w świetle płomyka. Co pewien czas w powietrze wzlatywała łukiem ziemia wyrzucana łopatą z grobu. Kobieta pochyliła się i patrzyła, jak jej towarzysz przekopuje się do trumny.
W oddali zaturkotały na drodze jakieś zapóźnione powozy, lecz ich pasażerowie znajdowali się za daleko, by zobaczyć coś więcej niż nikły blask lampy, a kiedy rozległo się ostre uderzenie metalu o drewno, tylko kobieta wyczuwała duchy zmarłych zgromadzone wokół wykopu.
– Otwórz trumnę, Kalenie – powiedziała.
Mężczyzna ukląkł, by zgarnąć z wieka trumny resztki ziemi, a potem uniósł wzrok.
– Niech pani tego nie robi – rzekł. – Proszę spojrzeć.
Cofnął się i światło lampy sięgnęło dalej, do wypalonego głęboko w drewnie znaku. Był to idealny krąg o średnicy pokrywającej się niemal z szerokością trumny. W jego środku widniał duży płatek śniegu wypalony na grubość palca.
– To godło rodziny Wintersów – stwierdziła kobieta. – Otwórz trumnę.
Wahał się. W pobliżu znajdowali się zmarli – znak świadczył o tym, że trumnę chroni więcej, niż może dostrzec oko – lecz kobieta za długo czekała na tę chwilę, by teraz zawrócić z drogi.
– Nie mam czasu na zabobony – oznajmiła. – Zejdź mi z drogi! Ale już!
Mężczyzna wygramolił się na górę, a kobieta zeszła do grobu, brudząc sobie suknię trawą i mchem. Uniosła łopatę i uderzyła nią w sam środek godła, uwalniając niewidoczną energię, która rozlała się po ziemi, zjeżyła Kalenowi włoski na karku i zmusiła zgromadzone wokół nich duchy do odwrotu.
Kalen stał pochylony nad grobem i patrzył, jak pod uderzeniami jego pani pęka z trzaskiem wieko trumny. Za same rubiny naszyte na rękawy jej sukni można by kupić dziesięć zaprzęgów koni, lecz ona nie zważała, że brudzi je ziemią. Rzuciła się na kolana i sięgnęła w głąb mrocznej pustki, zawadzając o połamane drewno i zrywając nitki przytrzymujące rubiny. Grób był stary, w trumnie znajdowały się pożółkłe kości i – leżąca tu od ponad stu lat – niewielka czarna skrzynka sporządzona z sękatego drewna i zamknięta na srebrną klamrę.
– Daj mi swój sztylet – rozkazała kobieta.
Podważona ostrzem, klamra pękła. Pokrywka przy podnoszeniu zatrzeszczała i się rozpadła, ukazując oprawną w skórę niewielką książkę.
Kobieta chwyciła ją drapieżnym ruchem i przyjrzała się uważnie krawędziom pozbawionych koloru kartek. Książka była niewielka, lecz kartki miała ciasno ułożone i była grubości pięści. W środku znajdował się bardzo stary dokument, zawierający po wielekroć ignorowane ostrzeżenie. Teraz miało zostać zignorowane po raz kolejny.
Kalen wyciągnął rękę, by pomóc swej pani wyjść z grobu. Przebiegła dokument zachłannym wzrokiem:
Ścieżki „Wintercraftu” nie są przeznaczone dla nierozważnych, aroganckich czy niemądrych.
Trzymasz w dłoniach księgę wskazówek, które, jeśli za nimi podążyć, pozwolą nieustraszonemu umysłowi wyjść poza granice tego świata i bez ograniczeń wkroczyć między tajemnice innego.
Przechowuj ją w bezpiecznym miejscu. Zachowaj w tajemnicy. I uważnie stosuj się do jej słów. Ta droga jest bardziej niebezpieczna, niż możesz sobie wyobrazić.
Kobieta się uśmiechnęła. Znalazła książkę po wielu latach poszukiwań. Otworzyła ją na pierwszej stronie, gdzie wyraźnie widocznym czarnym atramentem wypisano kolejne ostrzeżenie.
Wy, którzy pragniecie ujrzeć mrok,
bądźcie gotowi za to zapłacić.
Skinęła głową, jakby książka na głos wypowiedziała te dziesięć słów; była gotowa zapłacić każdą cenę.
Kalen rozejrzał się czujnie dookoła, a kobieta powiodła palcami po tytule książki, lśniącym srebrnymi literami w blasku księżyca.
WINTERCRAFT
– To dopiero początek – powiedziała.
Dzień targowy
Miasto Morvane nie było niepokojone przez dziesięć lat. Jego mieszkańcy żyli bezpiecznie za wysokimi murami, gdy sąsiednie miasta kolejno ginęły. Państwo Albion prowadziło wojnę, lecz większość ludzi nigdy nie widziała wroga u bram. Jedyne znane im zagrożenie pochodziło z ich własnego kraju; jego źródłem była Wysoka Rada mająca siedzibę w odległej stolicy, Fume, oraz strażnicy wysyłani do miast po każdego, kto był zdolny do noszenia broni.
Strażnicy przybywali bez ostrzeżenia. Gdy brakło żołnierzy, do zajęcia ich miejsca w walce byli zmuszani zwykli ludzie, a kto się buntował, ponosił śmierć z rąk kata. W czasie pięćdziesięciu lat trwania wojny ludzkie żniwa w Morvane przeprowadzono dwa razy. Dzieci dorastały, słuchając opowieści o swoich zaginionych rodzicach, ludzie budowali kryjówki i wykopywali podziemne korytarze do ucieczki przed strażnikami, a wiele budynków stało pustych, ponieważ mieszkańcy stopniowo opuszczali miasto, przeprowadzali się do dalekich wiosek.
Kiedy strażnicy przybyli ostatnim razem, Kate Winters miała pięć lat. Owego dnia wszystko się zmieniło. Wtedy zabrano jej rodziców, a ona poznała, co to znaczy mieć wroga.
Od tamtego dnia dorastała u stryja, Artemisa Wintersa, który mieszkał i pracował w księgarni przy placu targowym Morvane. Morvane było jednym z ostatnich kilku wielkich miast okręgów północnych, liczącym od muru do muru niemal pięć kilometrów i podzielonym na dzielnice przez cztery kamienne łuki pozostałe z dawnych wieków, sprzed czasów strażników i wojny. Plac targowy znajdował się w centrum miasta, lecz zamiast handlowania zwykłymi towarami spotykanymi na targowiskach oraz przedmiotami luksusowymi i osobliwościami, kupcy sprzedawali tylko to, co sami wyhodowali, uszyli lub wytworzyli – podstawowe produkty potrzebne mieszkańcom Morvane do życia.
Książki nie stanowiły już jednej z głównych potrzeb Morvane, ale ponieważ księgarnia Artemisa i Kate – która przechodziła w rodzinie Wintersów z pokolenia na pokolenie – była jedyną ocalałą w mieście, nadal jakoś prosperowała. Wszystkie książki, jakie oferowali do sprzedaży, miały przedtem już co najmniej jednego właściciela, były podniszczone, z okładkami popękanymi i wytartymi. Naprawiali je i sprzedawali z niewielkim zyskiem. Taki handel dawał dość srebra, by wieść wygodne życie i móc płacić skromną pensję trzeciemu członkowi personelu, który w czasie potrzebnym Kate na naprawę jednej książki umiał naprawić dwie.
Na wypadek gdyby strażnicy kiedykolwiek powrócili do Morvane, Artemis nauczył Kate ostrożności i czujności. Trzymali pod ladą sztylet i ryglowali wszystkie okna, nawet w ciągu dnia. Artemis powiedział kiedyś, że to może im ocalić życie.
Reszta mieszczan zaczęła lekceważyć zagrożenie, woląc żyć w udawanym bezpieczeństwie niż w strachu. Nie sprawdzali już dróg ucieczki ani nie trzymali nocą pod drzwiami osiodłanych koni. Wkrótce jedynie dwoje właścicieli zakurzonej księgarni żywiło jakiekolwiek podejrzenia. Morvane zaczęło oddychać swobodnie. Życie mieszczan toczyło się dalej. Tak więc w dniu, kiedy strażnicy rzeczywiście powrócili, byli na to gotowi tylko Wintersowie.
*
Kate obudziło o świcie delikatne pukanie do drzwi jej sypialni. Mruknęła coś i naciągnęła koc na głowę.
– Obudziłaś się, Kate?
– Nie.
– Śniadanie gotowe.
– Zaraz wyjdę.
Artemis Winters był wielkim zwolennikiem wczesnego wstawania. Kate miała całkiem odmienne zdanie. Zazwyczaj starała się zyskać jeszcze kilka minut snu, dopóki stryj nie przyszedł obudzić jej ponownie, ale przypomniała sobie, jaki to dzień, i zmusiła się, by usiąść. Z kuchni dobiegało podzwanianie naczyń, a przez szparę pod drzwiami przeniknął zapach gorącej owsianki. Kate wsunęła stopy w kapcie i podeszła do lustra.
To był dzień targowy – ostatni przed Nocą Dusz, i w księgarni można się było spodziewać o wiele więcej klientów niż zwykle. Noc Dusz była największym świętem w Albionie. Wszyscy wtedy pięknie się ubierali, wspominano zmarłych i wyprawiano na ulicach przyjęcia na cześć przodków. Od kilku tygodni na plac targowy przybywały skrzynie sztucznych ogni, przeznaczonych do wystrzelenia o północy, kiedy na ulice wyjdą duchy zmarłych i przemówią do żyjących. Tak naprawdę Kate w to nie wierzyła.
Dla większości ludzi Noc Dusz oznaczała tylko ładne ubranie się, planowanie przyjęć i wymianę prezentów. Był to czas świętowania, ucztowania i picia. Toast na cześć zmarłych stanowił tylko jeden z dawnych zwyczajów ukryty wśród nowych. O wiele ważniejsze było dawanie prezentów. W ten najgorętszy okres roku księgarnię trzeba otworzyć wcześnie, by jak najlepiej go wykorzystać.
Kate splotła ciemne włosy w warkocz i spojrzała na swoje odbicie. Miała duże kocie oczy, mały nos i bladą cerę – codziennie spędzała w księgarni wiele godzin. Artemis twierdził, że jest podobna do matki. Kate uważała, że bardziej jest podobna do chudego kota. Uniosła dłoń do szyi, do srebrnego łańcuszka. Wisiał na nim owalny kamień szlachetny, idealnie pasujący do jej lśniących błękitnych oczu, ujęty w delikatną oprawę z drogocennego kruszcu. Kiedyś matka Kate nosiła ten naszyjnik i prócz księgarni stanowił on jedyną po niej pamiątkę.
Kate przymknęła zaspane oczy, chcąc powstrzymać łzy. Minęło już dziesięć lat, ale Noc Dusz zawsze sprowadzała złe wspomnienia. Kate pozwoliła im zagościć w myślach, a potem potarła kciukiem kamień, który zalśnił nieco jaśniej.
– Kate? – ponownie rozległ się z korytarza głos Artemisa.
– Idę.
– Ubierz się. Szybko.
Kate odwróciła się od lustra. Wciągnęła na siebie ubranie, wygrzebała buty z bałaganu pod łóżkiem i powłócząc sennie nogami, poszła do kuchni, prowadzona węchem.
– Dowiedziałem się czegoś nowego – rzekł Artemis, nalewając do kubka bratanicy parujące mleko z garnka.
Miał zmarszczone czoło; na stole leżał otwarty list z czarną woskową pieczęcią, jaką Kate widywała już wiele razy.
Opadła na swoje krzesło i usiłowała się obudzić.
– Jak wiesz, od pewnego czasu strażnicy nie zabrali nikogo z północnych okręgów – rzekł Artemis. – Skontaktowałem się z kilkoma znajomymi na południu i okazuje się, że w całym Albionie panuje taki sam spokój.
– To dobrze, prawda? – zapytała Kate, z rezygnacją podejmując kolejną poranną rozmowę o strażnikach.
– Nie wiem. Wedle moich ostatnich wiadomości żołnierze z kontynentu usiłowali wylądować na południowym wybrzeżu i wojska Albionu spaliły ognistymi strzałami wszystkie ich statki, zanim jeszcze dotarły do brzegu. Możliwe, że choć raz wojna przybrała korzystny obrót. Albo strażnicy otrzymali nowe rozkazy.
– Nie sądzę, by na długo zostawili ludzi w spokoju – odrzekła Kate z pełnymi ustami. – Co jeszcze powiedzieli twoi znajomi?
– Kazali nam zachować ostrożność – odparł Artemis. – Skoro strażnicy nie mają żadnego schematu działania, nikt nie wie, dokąd się udadzą następnym razem. Morvane dobrze się wiedzie. Jest tu więcej mieszkańców niż w pobliskich miasteczkach. W oczach Wysokiej Rady moglibyśmy pozwolić sobie na stratę kilkuset osób. Całkiem możliwe, że ludzkie żniwa powinny były się tu odbyć już dawno temu.
– Uważasz, że wrócą – powiedziała Kate z powagą.
– Uważam, że powinniśmy być gotowi. – Artemis odsunął swoją miskę i wstał. – Dziś nie otworzymy księgarni. Posłałem Edgarowi wiadomość, by nie przychodził do pracy. Spakuj rzeczy na kilka dni.
– Wyjeżdżamy z Morvane?
– Na krótko.
– Ale jeśli przybywają strażnicy, musimy ostrzec ludzi. Musimy im powiedzieć! Nie możemy tak po prostu wyjechać!
– Owszem, możemy – rzekł Artemis. – Nam dwojgu może się udać niepostrzeżenie wydostać się za bramy miasta. Większa liczba osób z pewnością zostanie zatrzymana.
– A co z Edgarem? Niech pojedzie z nami. Jedna osoba więcej nie…
– Nie. Nie zabierzemy nawet Edgara. Nie możemy podjąć tego ryzyka. Musisz mi zaufać, Kate. Wyjeżdżamy dzisiaj.
Kate nigdy nie widziała Artemisa tak zmartwionego, jak tego ranka. Szybko spakowała torbę i zniosła ją na dół, do księgarni. Wyjrzała przez okno na plac targowy. Nad oszronionymi ulicami Morvane zaczęło się wznosić słońce; kupcy już ustawili stragany i z czerwonymi policzkami, kuląc się z zimna, witali pierwszych klientów. Dwóch chętnych do kupienia książek spróbowało otworzyć drzwi księgarni i Kate schowała się za zasłoną, nie chcąc wyjaśniać, dlaczego nie może ich wpuścić.
– Dobry pomysł – stwierdził Artemis, taszcząc ze schodów torbę podróżną. – Najgorsze, co mogłoby nas spotkać, to usiłujący się wedrzeć do środka klienci. Wymkniemy się z miasta pieszo i ruszymy jedną ze starych dróg wiodących na zachód. Nikt nas tam nie rozpozna. Dojdziemy do następnego miasteczka, znajdziemy jakieś dobre miejsce na nocleg i po kilku dniach… Cóż… Nawet się nie obejrzysz, jak wrócimy.
– To najlepszy w roku dzień do handlowania – powiedziała Kate, która nie pamiętała, by stryj kiedykolwiek wziął sobie wolne, nie mówiąc już o zamknięciu sklepu. – Dlaczego musimy opuścić miasto dzisiaj?
Artemis włożył płaszcz i rękawiczki i wyjął spod kontuaru sztylet.
– Są na tym świecie rzeczy o wiele ważniejsze od pieniędzy – rzekł.
Łup! Coś uderzyło w okno.
Kate się odwróciła.
– Co to było?
– Nieważne – odparł stryj. – Musimy iść.
Kate podniosła swoją torbę, a Artemis otworzył drzwi. Kiedy wyszli na plac, niemal nadepnęła na coś niewielkiego i czarnego, leżącego na bruku.
– To ptak. – Podniosła zwiotczałe ciałko. – Musiał wpaść na okno.
Artemis spojrzał w niebo.
– Myślałam, że kosy już nie zakładają gniazd w Albionie – ciągnęła Kate. – Nigdy przedtem nie widziałam kosa w mieście.
– Wracaj do środka, Kate.
– Co? Dlaczego?
Zanim Artemis zdążył odpowiedzieć, obok jego głowy przeleciał jak strzała drugi ptak, z trzaskiem uderzył w szybę drzwi księgarni. I nie był sam.
Kate podniosła wzrok i ujrzała krążące nad placem olbrzymie stado kosów. Były ich setki, po kilka naraz pikowały w dół. Ludzie zaczęli w popłochu szukać schronienia; znikali w wejściach do domów, a stado zawracało i atakowało. Artemis chwycił Kate za rękę i wciągnął ją z powrotem do sklepu.
– Spóźniliśmy się – powiedział.
Łup, łup!
– Co się dzieje?
– To nalot! Do środka! Nie wpuść ich do księgarni.
– Co to jest… Aaa!
Kate uchyliła się przed kosem. Jego oczy lśniły nienaturalnym blaskiem. Artemis zatrzasnął drzwi i zasunął rygiel, nie zwracając uwagi na krzyk przerażenia Kate, kiedy od szyby odbił się kłębek czarnych piór i spadł na ziemię.
– Zejdź do piwnicy – polecił Artemis, ciskając ich torby w mroczny kąt na tyłach księgarni. – Wszystko będzie dobrze.
Łup, łup!
– Co chcesz zrobić?
– Nie wiem. Zostań na dole.
Stuk, stuk, stuk!
Ktoś załomotał pięścią we frontowe drzwi.
– Nikomu nic się nie stało?
Na dworze stał młody mężczyzna i nie zważając na oszalałe ptaki, przyciskał nos do szyby.
– Edgar! – wrzasnęła Kate. – Tam jest Edgar!
Chłopak pomachał do niej przez drzwi.
– Przeklęte ptaki! – krzyknął głosem stłumionym przez szkło.
– Musimy go wpuścić!
– Nie. Zejdź do piwnicy – powtórzył Artemis.
– Nie możemy go tak zostawić na zewnątrz!
Edgar pisnął, bo jeden z ptaków spadł mu na głowę i zaplątał się pazurkami we włosy. Chłopak chwycił kosa, wyszarpnął go i przycisnął mu skrzydełka do boków, żeby nie uciekł.
– Spokojnie! – powiedział do niego.
Ptak dziobnął swoje odbicie w szybie, wyswobodził jedno skrzydło i zaczął nim energicznie machać. Edgar pośliznął się na oblodzonym bruku, upadł na plecy. Ptak oswobodził drugie skrzydło i uderzył nim chłopaka w twarz.
Kate nie zamierzała bezczynnie patrzeć, jak jej przyjaciel miota się na ziemi. Wsunęła martwego kosa do kieszeni płaszcza, przecisnęła się obok stryja i nie zważając na jego krzyki, otworzyła drzwi.
– Wejdź, Edgarze!
– Uważaj! – zawołał Artemis.
Ptak mocno zamachał skrzydłami i Edgar wypuścił go z rąk. Kos przefrunął przed twarzą dziewczyny i dołączył do stada krążącego w powietrzu. Kate pomogła Edgarowi wstać, wciągnęła go do księgarni.
– No, czegoś takiego nie ogląda się codziennie – powiedział i wyciągnął przed siebie ręce. Na mankiecie płaszcza widniała lepka zielona plama. – Wytarłem mu to z dzioba – rzekł. – Krwijad. Bardzo trujący. Gdybym był ptakiem, wolałbym tego nie tykać. – Ostrożnie powąchał maź. – I jest świeży.
– To dzieło strażników – stwierdził Artemis. – Oboje zejdźcie do piwnicy.
– Oszalałeś? – Edgar zdjął płaszcz i posłał go kopniakiem pod ścianę. – Jeśli w pobliżu są strażnicy, musimy uciekać. Ukrywanie się na nic się nie zda.
– Widziałeś ich? – zapytała Kate.
– Nie, ale przecież nie będą podchodzić i życzliwie zagadywać ludzi, prawda? Hola, co robisz?
Artemis popychał Edgara z Kate w stronę piwnicy. Gdy wszyscy troje stłoczyli się na prowadzących w dół schodach, Artemis zamknął drzwi na klucz, po czym zapalił w ciemności wyjętą z kieszeni zapałkę i przytknął ją do knota. Wtedy ich oczom ukazało się podziemne pomieszczenie wypełnione półkami, książkami i dziesiątkami skrzyń.
– Na sam dół – polecił Artemis.
Kate i Edgar zeszli za nim do piwnicy i zatrzymali się, nasłuchując głuchego stukotu, z jakim ptaki uderzały w szyby księgarni.
– Te kosy zostały tu wysłane na próbę – powiedział szeptem. – Nie możemy ich wpuścić do środka. Nie możemy nawet na nie patrzeć. Rozumiecie?
– Na jaką próbę? – zapytała Kate.
– Chciałaś wiedzieć, co jeszcze przekazali mi znajomi? W ciągu ostatnich kilku lat zdarzało się dokładnie to samo. Na sześć dni przed przyjściem strażników w sześciu miastach na południu doszło do nalotów. Wygląda na to, że Wysoka Rada nie zadowala się już zbieraniem byle kogo. Jej członkom jest potrzebny określony rodzaj ludzi. Chyba szukają Utalentowanych.
Artemis bardzo się starał zachować spokój, lecz drżały mu ręce, a jego strach był zaraźliwy.
Kate delikatnie wyjęła z kieszeni martwego kosa. O Utalentowanych wiedziała niewiele, głównie z plotek. Byli uzdrowicielami lub jasnowidzami, przekonanymi, że umieją porozumiewać się ze zmarłymi. Zwykle żyli w ukryciu, a jeśli ktoś zaczynał ich podejrzewać o nadzwyczajne zdolności, znikali i nikt o nich więcej nie słyszał.
– Te ptaki zostały wyhodowane w tym celu – rzekł Artemis. – Strażnicy od lat używają tej samej metody. Ilekroć chcą znaleźć Utalentowanych, zatruwają setki kosów i wypuszczają je na wolność. Ptaki zdychają, ale zostają uzdrowione dotykiem Utalentowanego. Nikt nie wie, jak to się dzieje. Strażnicy muszą tylko znaleźć jakiegoś żywego kosa i poszukać w pobliżu osoby, która go uzdrowiła. Większość Utalentowanych zna tę pułapkę, lecz zawsze jest ktoś, kto jeszcze nie wie, że ma takie zdolności. Te osoby znajdują się w prawdziwym niebezpieczeństwie.
Kate poczuła drgnienie w dłoni. Czyżby to sobie wyobraziła? Czy ptak się poruszył?
– Jeżeli są tu jacyś strażnicy, do wieczora niewiele zostanie z tego miasta – powiedział Artemis. – Nalot to tylko początek. Przykro mi, Kate. Powinienem był cię stąd zabrać wcześniej.
Dziewczyna zobaczyła, że ptak porusza nóżką.
– Chyba mamy większy problem – stwierdziła, patrząc z niedowierzaniem, jak martwy kos nagle zamrugał, zatrzepotał skrzydłem i z trudem wstał. Zachwiał się, a potem wzbił w powietrze i zręcznie wylądował na jednej z półek.
– Ten ptak… – odezwał się Edgar. – On był tylko oszołomiony, prawda?
– Nie – odparł Artemis. – Miał przetrącony kark.
– To niemożliwe. Jak mógłby tam polecieć z przetrąconym karkiem?
Lampa w dłoni Artemisa drżała.
– Kate, osiągnęłaś odpowiedni wiek. I podobno kiedy się to dzieje, dzieje się nagle. Często w chwili napięcia.
– Nie. – Kate patrzyła na swoje dłonie, jakby już nie należały do niej. – To… to nie mogło się stać dzięki mnie.
– Czy Kate zrobiła coś temu ptakowi? – Edgar rozejrzał się z niemądrą miną, jakby wszyscy oprócz niego poszaleli. – Wydaje mi się zupełnie żwawy.
Artemis opuścił lampę, przez co jego oczodoły zrobiły się bardzo ciemne.
– To wszystko zmienia – rzekł. – Myślę… myślę, że ona właśnie przywróciła mu życie.