A kto umarł, ten nie żyje. Tak mówią.
Kto tak twierdzi, nigdy nie stał naprzeciw szarżującego umarlaka.
Ten wyskoczył z mroku, sadząc wielkie susy w moją stronę. Był wielki jak byk, a w ręku trzymał miecz. Pordzewiała kolczuga okrywająca jego tułów pobrzękiwała w dusznej ciszy grobowca.
Obrzyn niemal sam wskoczył w moją dłoń. Bliźniacze lufy plunęły ogniem i ołowiem. Siła odrzutu wbiła mi kolbę w biceps, tak że z trudem utrzymałem broń w rękach.
Umrzyk grzmotnął o ziemię i przekoziołkował dwa razy, nim wyciągnął się jak długi. Zwykle dwa pociski z obrzyna wystarczają, by przerobić każdego na mączkę
kostną. Tyle że na umarlaka to za mało. Sztuką jest obalić stwora i dokończyć sprawę, póki ten nie dojdzie do siebie. Wetknąłem dwururkę w futerał umocowany na biodrze, dobywając jednocześnie jagathana, tkwiącego w pochwie zawieszonej ukośnie na plecach. W trzech susach dopadłem powalonego martwiaka i ciąłem od góry, celując tak, by odrąbać mu łeb.
Miecz miga w mym ręku jak błyskawica i... dzwoni metalicznie o klingę oręża potwora. Nie mam czasu na zdziwienie, umarlak przetacza się przez bok i znów stoi na nogach, gotów do walki.
Okrążam monstrum, depcząc buciorami porozrzucane objedzone ludzkie kości. Słyszałem pogłoski, że przez wiele miesięcy z polecenia królowej Theodory do katakumb wrzucano kalekie dzieci i skazańców. Dlatego umarlak jest tak wytrzymały, szybki i silny.
Ludzie nie potrafi ą poradzić sobie ze śmiercią bliskiej osoby i potem wynikają z tego same kłopoty. Choćby taki jak ten.
Ścierwojad nie kwapi się z ponownym atakiem, świadectwo, że pod hełmem miał coś więcej niż wysuszony mózg. Głęboko zapadnięte oczy wpatrują się we mnie bacznie, śledząc każde moje poruszenie. Czeka, aż wykonam fałszywy ruch. Wie, że będę chciał dobrać się do jego głowy.
Nie spuszczając wzroku z wycelowanego we mnie długiego miecza, wyprowadzam cios na szyję. Umarlak go paruje, a kontratak niemal rozcina mi skroń. Robię piruet i odskakuję, klnąc w myślach głupców, którzy pochowali króla wraz z mieczem i zbroją, nie sprawdziwszy wpierw, co go zabiło.
Nacieram drugi i trzeci raz, z podobnie marnym skutkiem. Zza połamanych zębów ścierwojada wydobywa się drwiący, hieni śmiech.
Chce mnie sprowokować i, na Najświętszą Panią! udaje mu się to. Skaczę nań, a moje ścięgna i mięśnie pracują jak naoliwione sprężyny. Monstrum próbuje odeprzeć atak, tyle że tym razem nie celuję w szyję. Jagathan śmiga w ciemności i trafi a w rękę trzymającą miecz. Ostra jak brzytwa klinga rozcina pordzewiałą kolczugę, odcinając dłoń, która zawisa bezwładnie na wysuszonym ścięgnie.
Oręż martwiaka uderza z wibrującym dźwiękiem o kamienne płyty w tym samym momencie, gdy ląduję na zgiętych nogach. Kończąc sekwencję, wbijam jagathan w kolano, ścinając potwora z nóg. Obrót, uwalniam miecz i jestem za jego plecami. Jest mój. Wystarczy tylko ciąć w odsłonięty, pokryty gąbczastą naroślą kark.
Zamiast tego solidnym kopniakiem posłałem ścierwo na brzuch. Opadłem całym ciężarem ciała, wbijając kolana pod łopatki mutanta, i zerwałem hełm z jego głowy. Czaszkę mężczyzny pokrywała gąbczasta narośl sięgająca uszu i nozdrzy. Najwięcej było jej na potylicy i w tyle głowy, gdzie tworzyła jakby olbrzymiego guza. Chwyciłem nóż i wbiłem go w nabrzmiałą, pulsującą hubę.
Ścierwojad zawył przejmująco nieludzkim głosem, spróbował strząsnąć mnie z siebie. Nie zważając na odczuwany wstręt, chwyciłem strąki włosów i trzy razy walnąłem twarzą umarlaka o ziemię, aż zwiotczał, co umożliwiło mi spokojne odpiłowanie pasożyta. Schowałem trofeum do torby, jako dowód dla królowej, że wykonałem robotę. Trzymając ostrze w pogotowiu, obróciłem truposza na plecy. Patrzył na mnie półprzytomnym wzrokiem człowieka, który zbyt długo zażywał opium. A jednak było w tym spojrzeniu coś ludzkiego; wdzięczność i jednocześnie świadomość, że nie mogę mu pomóc. Zabiłem pasożyta, lecz mózg został nieodwracalnie zniszczony.
Przez moment zobaczyłem go takim, jaki był, nim pogrzebano go w tych katakumbach: królem Mangup, opiekunem swego ludu. Nie zasłużył na to, co go spotkało,
ale to samo można powiedzieć o większości znanych mi ludzi.
– Zabij mnie – poprosił ledwie słyszalnym głosem. Nie musiał. Za to mi zapłacono.
Obciąłem mu głowę, odrąbałem dłoń i stopy; tak dla pewności. Gdy skończyłem, był martwy jak należy.
A kto umarł, ten nie żyje, tak było kiedyś, przed Zagładą.Teraz wszystko jest inaczej.
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. Witajcie w moim świecie.