Mysi biznes
Nie wiem, skąd Saszka nabrał pewności, że teraz każdy może zostać biznesmenem. Podobno u nich w telewizji ciągle pokazują ludzi, którzy zarobili duże pieniądze. I wystarczy pomysł, a kasa sama się kręci.
Nie bardzo mu wierzyłam. U nas też pokazują biznesmenów, ale oni są w wieku mojego taty, a nie Saszki. Poza tym żaden pomysł nie przychodził mi do głowy. Saszce też nie, ale zaproponował, abyśmy w czwartek, kiedy mamy tylko trzy lekcje, poszli — za rabotoj. Nie wiedziałam, że trzeba za nią chodzić. Sądziłam, że wystarczy udać się do jakiegoś urzędu, banku czy szpitala. I albo przyjmą, albo nie.
Saszka mi wyjaśnił, że tak było kiedyś, a teraz obowiązuje nowe ekonomiczne myślenie. I skoro u nich już ono jest, to u nas na pewno także. Liczy się inicjatywa!
I zaczęliśmy chodzić „za pracą”. Niestety, na żadnym urzędzie ani sklepie nie było karteczki, że szukają pracowników. Wisiały tylko tabliczki z napisem: ,,wyszłam na chwilę” albo ,,dostawa towaru”. Saszka jednak nie rezygnował, ciągle mówił o własnej inicjatywie, którą powinniśmy się wykazać w nowych czasach. No to postanowiłam — z własnej inicjatywy, wejść do sklepu zoologicznego, by pooglądać zwierzątka i popatrzeć na ryby.
I wtedy Saszka krzyknął:
— No i my znaleźli!
Olśniło mnie. Chyba zgadłam — Saszka chce wypożyczyć małpę. Sama widziałam kiedyś pana z małpą na plaży w Mielnie. Można było sobie z nią zrobić zdjęcie, oczywiście za pieniądze. Ja bardzo chciałam mieć taką fotkę, ale tata się nie zgodził. Powiedział, że zwierzak może mieć dosyć pozowania i amatora takiego zdjęcia — ugryźć albo podrapać. A mama zrobiła fotografowi awanturę, że każe małpce pracować w taki upał i nie osłoni jej nawet głowy czapeczką. Fotograf zaczął wymownie pukać się w czoło, na co obrażona mama zagroziła, że zawiadomi Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami. W sklepie zoologicznym małpy nie było, tylko świnki morskie, króliki, papugi i ryby. Kiedy ja oglądałam akwaria, Saszka zapytał ekspedientkę, czy nie potrzebuje kogoś chętnego do czyszczenia klatek, wymiany wody, przeniesienia worków z karmą. I ku mojemu zdumieniu ekspedientka powiedziała:
— Zapraszam. Jeśli lubisz zwierzęta i potrafisz się nimi zajmować, skorzystam z twojej pomocy. Ale mogę ci dać najwyżej kilka złotych pod koniec tygodnia — postawiła sprawę jasno. Saszka się ucieszył i odtąd po lekcjach biegaliśmy do sklepu zoologicznego.
Praca wcale nie była lekka ani przyjemna. W końcu to sprzątanie klatek, a nie wąchanie wody toaletowej w perfumerii. Uznałam jednak, że na początek wcale nie jest najgorszym zajęciem. Któregoś dnia, żeby też się wykazać inicjatywą, zaproponowałam Saszce, byśmy kupili parkę białych myszy. Jak się rozmnożą, zaczniemy je sprzedawać i wtedy nasz zysk znacząco się powiększy. Zgodził się natychmiast.
Oczywiście nie mogliśmy powiedzieć o tym zamiarze rodzicom. Mama była przeciwnikiem trzymania kogokolwiek w klatce. Tata nieraz mówił, że biała mysz służy wyłącznie do celów naukowych i oddała wielkie zasługi ludzkości, a jej miejsce jest w laboratorium. Na szczęście w pokoju u Saszki myszy były bezpieczne, bo nikomu się nie chciało wchodzić na poddasze. Rosły więc sobie zdrowo i okazały się bardzo zabawne. Urządzaliśmy im tor przeszkód z rolek po papierze toaletowym, budowaliśmy kartonowe tunele. I czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków, czyli na mysie potomstwo.
Niestety, pewnego dnia jedna z myszy gdzieś przepadła. Przetrząsnęliśmy cały dom, i nic. Dosłownie — kamień w wodę. Mama przyglądała się podejrzliwie naszym poszukiwaniom, więc ja skłamałam, że szukam zeszytu od matmy, bo Saszka kłamać nie umie. Zapytała tylko, dlaczego akurat w szafce z butami? Nie znalazłam żadnego logicznego usprawiedliwienia, powiedziałam więc, że to z powodu ataku sklerozy w wieku dorastania, co mamę bardzo ubawiło.
— Nigdy o niczym takim nie słyszałam, ale to ciekawe — zastanawiała się przez chwilę.
W końcu trzeba było iść do szkoły, więc poszukiwania odłożyliśmy na późniejsze godziny. Mysz znalazła Sylwia, a tak naprawdę to mysz znalazła Sylwię, a dokładniej — jej lewy but. Podobno moja siostra zaczęła tak strasznie wrzeszczeć, że sąsiadka przybiegła sprawdzić, co się stało. Potem Sylwia dostała jeszcze jednego ataku histerii, bo przypomniała sobie, że jest uczulona na sierść.
Mama zamknęła przestraszonego gryzonia w słoiku i wypiła pół buteleczki kropli na uspokojenie, tak się bała o życie zwierzątka. Nie wiedziała, czy zabrać mysz w słoiku do pracy, czy poprosić o dzień urlopu. Wszystko oczywiście skrupiło się na nas. W krzyżowym ogniu pytań przyznaliśmy się do naszych biznesowych planów. Tata powiedział, że to bardzo oryginalny sposób na zdobycie finansów, tylko on nigdy nie słyszał, żeby ktoś dzięki myszom dorobił się pieniędzy.
Mimo wszystko pogratulował nam inicjatywy i nawet zaproponował cotygodniowe mycie samochodu za pieniądze. Saszka był absolutnie szczęśliwy. Mama także chciała nam dołożyć nieco grosza za codzienne mycie naczyń, ale ten pomysł spodobał nam się mniej. Zasugerowaliśmy, aby tym się zajęła Sylwia. Niech też trochę zarobi. Ona jednak, zamiast podziękować, pokazała wymownie umalowane paznokcie, posłała nam spojrzenie bazyliszka i zapowiedziała natychmiastowe wyprowadzenie się z domu, bo z czubkami, to znaczy z Saszką i ze mną, które czyhają na jej życie, nie zamierza dłużej mieszkać.
Zanieśliśmy myszy do sklepu zoologicznego. Okazało się, że na potomstwo i tak nie mogliśmy liczyć, bo to były dwie samice. Ja, po domowej awanturze i histeriach mojej siostry, postanowiłam zawiesić działania biznesowe. Szaszka nie zraził się naszym pierwszym niepowodzeniem ekonomiczno–hodowlanym. Zaczął myśleć o rozmnażaniu ryb, na które Sylwia na pewno nie jest uczulona.