Cylinder to oznaka kasty, wskazująca na przynależność do elity, jakkolwiek byśmy się do niej odnosili. I jeżeli u wejścia do hotelu wita nas człowiek w cylindrze i z niskim ukłonem otwiera przed nami drzwi, znaczy to, iż zostaliśmy podniesieni na taki poziom socjalny, że nakłada to na nas poważne zobowiązania finansowe wobec ludzi, którym się tak w życiu nie powiodło.
Znajduje to odbicie również w menu. Usiadłszy przy stoliku, zagłębiłam się w drink list, próbując znaleźć swoją niszę wśród czterdziestodolarowych whisky i sześdziesięciodolarowych koniaków (i to za marne czterdzieści gramów!) Nazwy long drinków brzmiały jak rozdziały sensacyjnej powieści: Tequila Sunrise, Blue Lagoon, Sex on the Beach, Screwdriver, Bloody Mary, Malibu Sunset, Zombie. Gotowy scenariusz filmu.
Ale ja zamówiłam koktajl pod nazwą Rusty Nail – nie na cześć przyszłej randki, jak mógłby pomyśleć ktoś ze skłonnością do psychoanalizy, tylko z powodu tajemniczego Drambuie, które wchodziło w jego skład obok scotcha. W życiu codziennie trzeba poznawać coś nowego. Poza tym menu było w dwóch językach, a po rosyjsku ten koktajl nazywał się „Rasti Naił”. Ot, taki sympatyczny Naił, rośnie sobie gdzieś w Żmerynce, snuje wielkie plany i nawet nie podejrzewa, że na emigracji czeka go tylko jedno – zostanie zardzewiałym gwoździem... Albo taki scenariusz: historia Ruso-Amerykanina, który wyjechał w pogoni za blaskiem wielkiego marzenia, a trafił w Prozac. I czemu ja nie działam w biznesie filmowym?
W barze siedziały dwie moje koleżanki po fachu – była modelka Karina i transseksualistka Nelly, która przeniosła się tu z hotelu „Moskwa” po jego zamknięciu. Mimo że Nelly niedawno stuknęła pięćdziesiątka, prosperuje wręcz bardzo dobrze. Teraz też bajerowała jakiegoś wytwornego Skandynawa, a Karina samotnie dopalała już nie pierwszego papierosa, o czym świadczyły poplamione szminką niedopałki w popielniczce. Do dziś nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się dzieje – Nelly, pokraka z komsomolską przeszłością, nastukuje więcej szmalu niż młodziutkie dziewczyny o aparycji modelek. Przyczyny mogą być różne:
1) człowiek Zachodu, który z mlekiem matki wyssał ideały równouprawnienia kobiet, nie jest w stanie odtrącić kobiety z powodu jej wieku czy niedoskonałości urody, ponieważ widzi w niej przede wszystkim człowieka;
2) zaspokajanie potrzeb seksualnych przy pomocy fotomodelki oznacza dla myślącego człowieka Zachodu podporządkowanie się ideologii społeczeństwa konsumpcyjnego, a to jest niskie i podłe;
3) człowiek Zachodu stawia instynkt społeczny o tyle wyżej od biologicznego, że nawet w sprawie tak intymnej jak seks troszczy się przede wszystkim o najmniej konkurencyjnych uczestników gospodarki rynkowej;
4) człowiek Zachodu uważa, że z brzydulą rzecz wypadnie znacznie taniej, i po chwilach wstydliwej rozrywki zostanie mu więcej pieniędzy na raty za jaguara.
Tak jak mi polecił barman Serge, nawet nie patrzyłam w jego stronę. U nich w „Nationalu” wszyscy kablują na wszystkich, więc trzeba się zachowywać ostrożnie. Poza tym Serge w tej chwili mało mnie obchodził, bardziej interesował mnie klient.
W barze było dwóch ewentualnych kandydatów: podobny do czekoladowego zająca sikh w granatowym turbanie i mężczyzna średnich lat w garniturze z kamizelką i złotych okularach. Obaj siedzieli samotnie – ten w okularach pił kawę, obserwując przez szybę czworokąt podwórza, a sikh czytał „Financial Timesa”, kołysząc noskiem lakierowanego pantofla w takt gry pianisty, który po mistrzowsku przerabiał kulturalną spuściznę dziewiętnastego wieku na dźwiękową tapetę. Leciało Preludium deszczowe Chopina, to, które gra czarny charakter w filmie Moonraker w chwili pojawienia się Bonda. Uwielbiam tę muzykę. Ach, nie bez kozery Zofia Andriejewna Tołstoj, pisząca w ostatnich latach życia polemikę przeciw Sonacie Kreutzerowskiej, zamierzała zatytułować swą pracę Preludia Chopina...
Lepszy byłby ten w okularach, pomyślałam. Wyraźnie nie oszczędza na jaguara, bo już go ma. Dla takich cała frajda polega na tym, by wydać forsę, transakcja podnieca ich bardziej niż wszystko inne, do czego zresztą może nawet nie dojść, jeśli się faceta porządnie upije. Natomiast sikh to trudny orzech do zgryzienia.
Uśmiechnęłam się do okularnika, on odpowiedział uśmiechem. No, świetnie, pomyślałam, a tu nagle sikh złożył swoją finansową gazetę, wstał i podszedł do mojego stolika.
– Lisa? – zapytał.
Tak brzmiał mój dzisiejszy pseudonim.
– That’s right – odparłam radośnie.
Cóż było robić?
Usiadł naprzeciw mnie i natychmiast zaczął narzekać na miejscową kuchnię. Jego angielszczyzna była bardzo dobra, nie taka, jaką zwykle mówią przybysze z Indii – prawdziwa oksfordzka wymowa, która swą suchością przypomina nieco rosyjski akcent. Zamiast fucking, niby dobrze wychowany skaut, mówił freaking, co brzmiało bardzo śmiesznie, zwłaszcza że wstawiał to słowo w co drugie zdanie. Zapewne religia zabraniała mu używać wulgarnych słów, jest w sikhizmie taki zakaz. Z zawodu okazał się portfelowym inwestorem, i ledwie się powstrzymałam od pytania, gdzie ma portfel. Portfelowi inwestorzy nie lubią takich żartów. Wiem o tym, ponieważ co trzeci mój klient w „Nationalu” to właśnie portfelowy inwestor. Nie dlatego, że w „Nationalu” zatrzymuje się tak wielu portfelowych inwestorów, po prostu ja bardzo młodo wyglądam, a co drugi portfelowy inwestor jest pedofilem. Nie lubię ich, szczerze mówiąc. Taka niechęć zawodowa.
Zaczął od bardzo staroświeckich komplementów – że nie wierzy swojemu szczęściu i że jestem podobna do dziewczyny jego marzeń z błękitnych chłopięcych snów. Tak powiedzial. I jeszcze coś w tym rodzaju. Potem zażyczył sobie obejrzeć mój paszport – by się przekonać, czy jestem pełnoletnia. Do takich próśb przywykłam. Paszport miałam – zagraniczny i naturalnie fałszywy, na nazwisko Alisa Li. Sama to wymyśliłam – z jednej strony, popularne koreańskie nazwisko, pasujące do mojej azjatyckiej buzi. A z drugiej – jakby aluzja: „Tyś li Alisa?” Sikh przekartkował dokument bardzo uważnie – widocznie obawiał się o swoje dobre imię. Według paszportu, miałam dziewiętnaście lat.
– Napije się pani czegoś? – zapytał.
– Już zamówiłam – odparłam. – Zaraz przyniosą. Proszę mi powiedzieć, czy wszystkim dziewczynom mówi pan to samo – o błękitnym chłopięcym śnie?
– Nie, tylko pani. Nie mówiłem tego wcześniej żadnej dziewczynie.
– Jasne. Wobec tego ja panu też powiem coś, czego nie mówiłam żadnemu mężczyźnie. Jest pan podobny do kapitana Nemo.
– Z Dwudziestu tysięcy mil podmorskiej żeglugi?
Oho, pomyślałam, jaki oczytany portfelowy inwestor!
– Nie, z amerykańskiego filmu Stowarzyszenie wybitnych dżentelmenów. Był tam podobny do pana wybitny dżentelmen. Brodaty podwodny karateka w granatowym turbanie.
– Czy to film według Jules’a Verne’a?
Podano mi koktajl. Okazał się malutki – tylko sześćdziesiąt gramów.
– Nie, zebrano w nim wszystkich supermanów dziewiętnastego wieku – kapitana Nemo, niewidzialnego człowieka, Doriana Graya i tak dalej.
– Tak? Oryginalne.
– Wcale nieoryginalne. Gospodarka oparta na pośrednictwie rodzi kulturę, która woli sprzedawać obrazy stworzone przez innych zamiast tworzyć własne.
Usłyszałam to zdanie od pewnego lewicowego francuskiego krytyka filmowego, który naciął mnie na trzysta pięćdziesiąt euro. Nie chodzi o to, bym się z nim całkowicie zgadzała, po prostu za każdym razem, kiedy powtarzam te słowa w rozmowie z klientem, mam wrażenie, jakby krytyk odpracowywał kilka jednostek obrachunkowych. Ale sikha to przerosło.
– Przepraszam? – bąknąl nachmurzony.
– Krótko mówiąc, ta postać, ten kapitan Nemo, był do pana niezwykle podobny. Wąsy, broda... I na swojej łodzi podwodnej modlił się do bogini Kali.
– A zatem raczej nie mam z nim nic wspólnego. – Sikh uśmiechnął się. – Ja nie czczę bogini Kali. Jestem sikhem.
– Bardzo szanuję sikhizm – powiedziałam. – Myślę, że to jedna z najdoskonalszych religii na świecie.
– Wie pani, co to takiego?
– Tak, oczywiście.
– Pewnie pani słyszała, że sikhowie to tacy brodacze w turbanach? – spytał ze śmiechem.
– Nie fascynują mnie zewnętrzne atrybuty sikhizmu. Zachwyca mnie jego strona duchowa, zwłaszcza śmiałe przejście od zawierzenia żywym nauczycielom do zawierzenia księdze.
– Ale tak jest przecież w wielu innych religiach – zaoponował. – Po prostu my zamiast Koranu czy Biblii mamy Guru Granth Sahib.
– Ale nigdzie indziej wierni nie zwracają się do księgi jak do żywego mistrza. Poza tym nigdzie nie ma tak rewolucyjnej koncepcji Boga. Najbardziej zdumiewają mnie dwie cechy, które radykalnie odróżniają sikhizm od wszystkich pozostałych religii.
– Jakież to cechy?
– Po pierwsze, uznanie faktu, że Bóg stworzył ten świat bynajmniej nie dla jakichś wzniosłych celów, ale wyłącznie dla własnej rozrywki. Na coś takiego przed sikhami nie odważył się nikt. I, po drugie, znajdowanie Boga. W odróżnieniu od innych systemów, gdzie jest tylko poszukiwanie Boga.
– A cóz to jest poszukiwanie Boga i znajdowanie Boga?
– Pamięta pan tę przypowieść o egzekucji na placu, często przytaczaną w komentarzach do świętych tekstów sikhijskich? Pochodzi chyba od guru Nanaku, ale nie jestem całkowicie pewna.
Sikh wybałuszył brązowe oczy i w jednej chwili stał się podobny do raka.
– Proszę sobie wyobrazić plac targowy – ciągnęłam. – Pośrodku stoi otoczony tłumem szafot, na którym ścinają głowę zbrodniarzowi. Obraz dość zwyczajny w średniowiecznych Indiach. I w Rosji też. No więc, poszukiwanie Boga – to kiedy najlepsi przedstawiciele narodu, przerażeni widokiem krwi na toporze, zaczynają poszukiwać Boga i w rezultacie po stu latach i sześćdziesięciu milionach trupów uzyskują niewielki wzrost stopy kredytowej.
– O tak – powiedział sikh. – To ogromne osiągnięcie waszego kraju. Mam na myśli wzrost stóp kredytowych. A co to jest znajdowanie Boga?
– Kiedy Boga znajduje się wprost na placu targowym, jak to zrobili nauczyciele sikhów.
– I gdzież on jest?
– Bóg w tej przypowieści jest katem i skazańcem, ale nie tylko. Jest tłumem wokół szafotu, samym szafotem, toporem, kroplami krwi na toporze, placem targowym, niebem nad placem targowym i pyłem pod stopami. I, oczywiście, jest tą przypowieścią, a także – przede wszystkim – tym, kto teraz jej słucha...
Właściwie wątpię, czy taki przykład można nazwać aporemą, jako że nie ma w nim nierozwikłanej sprzeczności – chociaż może polega ona właśnie na tym, że Boga znajduje się wśród krwi i przerażenia. Ale sikh nie zaprotestował przeciw temu terminowi. Wytrzeszczył jeszcze bardziej oczy i zrobił się podobny nie do raka jako takiego, ale do raka, który wreszcie się domyślił, dlaczego dokoła stoją te ogromne kufle piwa. Podczas gdy on rozmyślał nad moimi słowami, spokojnie dopiłam koktajl – nadal nie wiedząc, co to jest Drambuie. Trzeba przyznać, że sikh wyglądał malowniczo – jak gdyby balansował na granicy objawienia i jakby wystarczył drobny impuls, by chwiejna równowaga jego umysłu wróciła do normy.
Tak też się stało. Kiedy tylko moja szklanka dotknęła stołu, opamiętał się. Wyjął z portfela kartę Diners Club Platinum z holograficznym Che Guevarą i zastukał w stolik, wzywając kelnera. Potem położył rękę na mojej dłoni i szepnął:
– Może byśmy już poszli do pokoju?