Rozdział pierwszy ###Solidne brzdęknięcie Niektóre sprawy rozpoczynają się wcześniej niż inne.
Choćby letni deszczyk, który najwyraźniej się zapomniał i przybrał formę ulewy o sile zimowej burzy.
Panna Perspicacia Tyk siedziała pod osłoną, jaką mógł jej zapewnić niechlujny żywopłot, i badała wszechświat. Nie zauważała deszczu. Czarownice schną bardzo szybko.
Badanie wszechświata odbywało się za pomocą kilku gałązek związanych sznurkiem, kamienia z dziurką, jajka, jednej – również dziurawej – pończochy panny Tyk, szpilki, kawałka papieru i malutkiego ogryzka ołówka. W odróżnieniu od magów czarownice potrafią zadowolić się czymś niewielkim.
Poszczególne kawałki zostały ze sobą związane i połączone, aby powstało... urządzenie. Kiedy nim poruszała, zachowywało się dziwnie. Na przykład jeden z patyków wydawał się przechodzić przez jajko na wylot, nie zostawiając żadnego śladu.
– Tak – stwierdziła spokojnie, gdy deszcz spłynął z ronda jej kapelusza. – Z całą pewnością o to właśnie chodzi. Na ścianach świata pojawiła się zmarszczka. Bardzo niepokojące. Najprawdopodobniej jakiś inny świat usiłuje się z nami skontaktować. Co nigdy nie kończy się dobrze. Powinnam się wybrać w to miejsce. Ale... mój lewy łokieć mi mówi, już tam jest jakaś czarownica...
– W takim razie ona sobie poradzi – odezwał się cichy i na razie tajemniczy głosik z okolic jej stopy.
– Nie, to nie byłoby w porządku. Wokół tego miejsca jest mnóstwo pokładów kredy – odpowiedziała panna Tyk. – A to nieodpowiednie podłoże dla dobrej czarownicy. Odrobinę tylko lepsze od gliny. Żeby wychowała się dobra czarownica, trzeba mocnej skały. – Potrząsnęła głową, rozpryskując wokół krople deszczu. – Ale moim łokciom generalnie można wierzyć.
– Po co w takim razie o tym gadać? Jedźmy sprawdzić – podpowiedział głos. – I tak tu, gdzie jesteśmy, niespecjalnie nam się wiedzie.
To prawda. Niziny czarownicom nie służą. Panna Tyk zarabiała pensy, po części lecząc, a po części przepowiadając pecha**, i większość nocy przesypiała po stodołach. A nawet dwa razy wrzucono ją do stawu.
– Nie mogę się tam wpychać – odparła. – To terytorium innej czarownicy. Takie wścibianie nosa nigdy, ale to przenigdy się nie sprawdza. Choć z kolei... – zamilkła na chwilę. – Czarownice nie pojawiają się znikąd. Przyjrzyjmy się uważniej.
Wyciągnęła z kieszeni posklejany spodek i zanurzyła go w deszczówce, która zdążyła zebrać się w rondzie kapelusza. Z innej kieszeni wyjęła butelkę atramentu, który nalała na spodeczek, by woda zabarwiła się na czarno. Później wzięła go w dłonie i zasłaniając od deszczu, słuchała swych oczu. ###* * * Akwila Dokuczliwa leżała na brzegu rzeki i łaskotała pstrągi. Lubiła słuchać ich śmiechu. Unosił się w bąbelkach.
Kawałek dalej, w miejscu gdzie brzeg stawał się czymś w rodzaju kamienistej plaży, jej brat Bywart bawił się lepieniem, z całą pewnością stając się przy tym lepki.
Wydawało się, że do Bywarta lepi się wszystko. Umyty, osuszony i umieszczony na środku czystej podłogi, stawał się lepki już po pięciu minutach. Nie wiadomo od czego. Po prostu. Ale poza tym był dzieckiem mało kłopotliwym, jeśli nie liczyć tego, że jadał żaby.
Istniał niewielki obszar w mózgu Akwili, który nie był przekonany co do imienia Akwila. Miała dziewięć lat i czuła, że nie będzie jej łatwo żyć z tym imieniem. Ponadto właśnie w zeszłym tygodniu podjęła decyzję, że kiedy dorośnie, chce zostać czarownicą, i była całkiem pewna, że imię Akwila do tego planu nie pasuje. Ludzie będą się śmiać.
Pozostała i większa część umysłu Akwili zajęta była słowem „pomruk”. Było to słowo, które niewielu osobom przychodziłoby do głowy. Obracała je w myślach raz po raz, drapiąc pstrąga pod brodą.
„Pomruk” zgodnie ze słownikiem jej babci oznaczał „niski cichy dźwięk, coś na kształt szeptu lub mamrotania”. Akwili podobało się brzmienie tego słowa. Przywodziło jej na myśl tajemniczych ludzi w długich szatach, wymieniających za drzwiami ważne sekrety: mrumrumrumrumru.
Słownik przeczytała cały. Nikt jej nie powiedział, że nie powinna. Zastanawiając się nad tym, spostrzegła, że szczęśliwy pstrąg odpływa. Ale co innego przykuło jej uwagę – okrągły koszyk, nie większy od połówki orzecha kokosowego wymoszczonego czymś, co zatykało wszystkie dziury, dzięki czemu koszyk utrzymywał się na wodzie. W środku stał człowieczek wielkości około sześciu cali. Miał masę nieporządnych rudych włosów, z powtykanymi w nie piórkami, koralikami i wstążkami, oraz rudą brodę w takim samym nieporządku jak włosy. Całe ciało pokrywały mu błękitne tatuaże, poza miejscem zakrytym króciutką spódniczką.
Wymachiwał pięścią, wrzeszcząc:
– Na litość! Uciekaj stąd, ciutwiedźmo, czyś ty całkiem ogłuchła? Nadchodzą zielonogłowi!!!
Krzycząc, wyciągał linkę zwisającą z brzegu łódki i na powierzchni pojawiła się pomarańczowa głowa kolejnego ludzika, łapiącego powietrze.
– Znakomity czas na łowienie! – oświadczył pierwszy, wciągając go na łódkę. – Nadciągają zielone głowy.
– Na litość! – jęknął drugi, ociekający wodą. – Zjeżdżajmy stąd! Złapał ciuteńkie wiosło i machając nim, gwałtownie przyspieszył bieg kosza.
– Przepraszam! – krzyknęła Akwila. – Czy jesteście krasnoludkami? Nie usłyszała odpowiedzi. Okrągły stateczek zniknął w trzcinach. Najprawdopodobniej nie, uznała dziewczynka.
Wtedy, ku jej mrocznemu zadowoleniu, rozległ się pomruk. Nie było wiatru, ale liście na wyższych krzakach porastających brzeg rzeki zaczęły się trząść i szeleścić. Podobnie trzciny. Wcale się nie kładły, tylko jakby dygotały. Wszystko drgało, stawało się nieostre, tak jakby ktoś ujął świat w dłonie i nim potrząsnął. Powietrze syczało. Ludzie za zamkniętymi drzwiami szeptali...
Tuż przy brzegu woda zaczęła bąbelkować. Nie było tam wcale głęboko – Akwili woda sięgałaby do kolan, ale nagle wydało się, że jest ciemniejsza, bardziej zielona i... no, dużo głębsza...
Dziewczynka cofnęła się o kilka kroków tuż przed tym, jak długie chude ramiona wyprysnęły z wody i machając rozpaczliwie, dotarły do brzegu. Przez chwilę widziała chudą twarz z długimi ostrymi zębami, wielkie okrągłe oczy i strąki zielonych włosów przypominających wodorosty, po czym stworzenie zapadło się w głębinę.
Zanim jeszcze woda się nad nim zamknęła, Akwila już biegła brzegiem w stronę małej plaży, gdzie Bywart robił żabie babki. Złapała dzieciaka, w chwili gdy strumień baniek pojawił się na zakręcie. Woda jeszcze raz się spieniła, zielonowłosy potwór wyskoczył w górę, długie ramiona zarył w muł. Potem wrzasnął i znowu zapadł się pod wodę.
– Siusiu! – krzyczał chłopiec.
Akwila nie zwracała na niego najmniejszej uwagi. Zadumana przyglądała się rzece.
Wcale się nie boję, pomyślała. Jakie to dziwne. Powinnam być przerażona, a jestem tylko rozgniewana. Mogłabym czuć lęk jak czerwoną z gorąca kulę, ale gniew jej nie przepuszcza.
– Siusiu, siusiu! – skrzeczał Bywart.
– No to idź – bezmyślnie odpowiedziała Akwila. Na wodzie wciąż widać było zmarszczki.
Mówienie o tym komukolwiek nie miało sensu. Usłyszałaby tylko: „Ależ to dziecko ma wyobraźnię” – gdyby dorośli byli akurat w dobrym humorze, a w przeciwnym razie: „Nie zmyślaj”.
Wciąż wypełniał ją gniew. Jak w ogóle ten potwór śmiał pokazać się w rzece? Szczególnie taki... taki... śmieszny! Myślał sobie, że niby kim ona jest! ###* * * Oto Akwila wraca do domu. Zacznijmy od butów. Są duże i ciężkie, wiele razy reperowane przez jej ojca, przechodziły z jednej siostry na kolejną, zanim wreszcie dostały się jej. Musi wkładać kilka par skarpet, żeby z niej nie spadły. Są naprawdę duże. Czasami Akwila czuje się tak, jakby była tylko czymś, co wypełnia jej buty.
Następnie sukienka. Także należała wcześniej do kolejnych sióstr, które tyle razy wkładały ją i zdejmowały, a potem ich matka tyle razy ją cerowała, że chyba najwyższy czas, by odeszła w nicość. Ale Akwila ją lubiła. Sięgała jej do kostek i niezależnie jaki miała pierwotnie kolor, teraz stała się mlecznoniebieska, co całkiem przypadkowo kolorystycznie pasowało do motyli fruwających nad ścieżką.
Następnie twarz Akwili. Bladoróżowa, oczy brązowe i brązowe włosy. Nic specjalnego. Jej głowa mogła zwracać uwagę patrzącego – na przykład w spodek wypełniony czarną wodą – jako nieco zbyt duża w stosunku do reszty ciała, ale z tego się zazwyczaj wyrasta.
A gdyby popatrzyło się dalej i dalej, tam gdzie dróżka zamieniała się w wąską wstążeczkę, a Akwila i jej brat stawali się kropeczkami, wtedy można było przyjrzeć się całej krainie...
Mówiono o niej Kreda. Zielone wzgórza wygrzewały się w słonku. Stada owiec przesuwały się po murawie jak obłoczki po zielonym niebie. Tu i ówdzie owca pogoniona przez pasterskiego psa przebiegała niczym kometa.
A potem, gdy już masz oderwać wzrok, dostrzegasz długi zielony garb spoczywający jak wielki zielony wieloryb na świecie...
... otoczonym deszczówką w kolorze atramentu rozlanego na spodeczku. ###* * * Panna Tyk podniosła wzrok.
– To stworzonko na łódce to Fik Mik Figiel – powiedziała. – Najbardziej przerażający z całej krasnoludkowej bandy. Nawet trolle uciekają przez Wolnymi Ciutludźmi! I jeden z nich ją ostrzegł!
– W takim razie to z pewnością wiedźma, prawda? – zapytał głosik.
– W tym wieku? Niemożliwe! – wykrzyknęła panna Tyk. – I nie miała nikogo, kto by ją uczył. Na Kredzie nie ma żadnej czarownicy. Tam jest zbyt miękko. Ale jednak... nie zlękła się....
Deszcz ustał. Panna Tyk uniosła głowę, by spojrzeć na wznoszącą się ponad niskimi, jakby wyżętymi chmurami Kredę. Była oddalona o pięć mil.
– To dziecko wymaga opieki – stwierdziła. – Ale kreda jest zbyt miękka, by na takim gruncie wyrosła czarownica...