Świat bez kobiet?
"Ty chyba jesteś wojującą feministką" - to zdanie usłyszałam po raz pierwszy, mając 17 lat, podczas imprezy towarzyskiej gdzieś na warszawskim Ursynowie. Toczyliśmy właśnie zażartą dyskusję o tym, jak zamierzamy zbawić świat (czyli obalić komunę) oraz co w tym zbawionym świecie (czyli demokracji) zamierzamy robić. Był rok 1987, o Okrągłym Stole nikomu się jeszcze nie śniło, my jednak wiedzieliśmy, że czerwone imperium zła musi w końcu runąć. Ktoś miał ulotki, ktoś przyniósł gazetkę, ktoś inny - tanie wino. Dobrze jest być po stronie dobra, kiedy ma się kilkanaście lat, wspaniałych przyjaciół i czarną (zdobyczną!) bluzkę z Hofflandu. I może dlatego, że było mi tak dobrze, zagalopowałam się trochę w swojej wizji równości, wolności i samorealizacji po komunizmie. Zdziwiło mnie słowo na "f". Nie znałam żadnych feministek, zwłaszcza wojujących, ale sama nazwa miała w sobie coś groteskowego. Nie pasowała do mnie. Sugerowała pretensje do całego świata, zwłaszcza do mężczyzn, a ja chłopców lubiłam, i to bardzo.
Szczerze mówiąc, wydawali mi się ciekawsi od moich rówieśnic. Mieli wyraziste poglądy, popisywali się, wciąż o coś spierali. No i tak jak ja chcieli zbawić świat. Więc za co taka obelga? Upokorzenie pokryłam milczeniem. A może żartem? Nie pamiętam. Wspomnienie wróciło po latach, kiedy w kobiecym gronie snułyśmy opowieści o "tym pierwszym razie": jedną z nas nazwano feministką jeszcze w dzieciństwie, kiedy odmówiła prania skarpetek swoim braciom, inną, gdy w podstawówce marzyła o grze w piłkę nożną, jeszcze inną, gdy zwierzyła się matce, że nie zamierza zakładać rodziny, dopóki nie skończy studiów. Straszne słowo na "f" pojawiało się jak znak "stop" - ostrzeżenie dla grzecznych dziewczynek, że posunęły się o krok za daleko.
Rok później wyjechałam na studia do Stanów. Oprócz klasyków filozofii i literatury angielskiej czytywałam napisy na ławkach oraz na ścianach damskich ubikacji. Prowadzone tam debaty często przybierały formę dialogów. Na przykład: - Czy feminizm umarł? - A czy nowym prezydentem USA będzie kobieta? Albo: - Czy mogę być feministką i się malować? - Możesz, złotko, możesz, rzecz w tym, że nie musisz! Albo: - Co feministki mają do zaoferowania mężczyznom? - A co abolicjoniści dali białym? Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych amerykański feminizm przeżywał kryzys, był jednak żywym prądem kultury, zarówno akademickiej, jak i popularnej, tej, w której uczestniczy się poza biblioteką. Słowo na "f" nie stanowiło obelgi. Oznaczało uczestnictwo w nieustających dyskusjach: o miejscu kobiet w polityce, literaturze, sztuce; o pornografii, mediach, reklamie, uprzedzeniach rasowych, granicach między flirtem a przemocą, o stosunku do własnego ciała. Kiedy otarłam się o amerykański feminizm, zniknęło już
ekstatyczne poczucie wspólnoty kobiet ponad podziałami klasowymi czy etnicznymi, owa fascynacja "siostrzeństwem", która dwie dekady wcześniej towarzyszyła drugiej fali ruchu kobiecego. Feminizmów było wiele, niemal tyle co feministek. I tak jak ich matki w latach sześćdziesiątych zwykły mówić "nie jestem feministką, ale...", tak moje koleżanki ze studiów często mawiały "jestem feministką, ale...", po czym następował katalog uściśleń, rozróżnień i wątpliwości. W Amherst ukazywały się dwa pisemka feministyczne, które zażarcie ze sobą dyskutowały, organizowano debaty, wieczorki poetyckie, kobiece wyprawy do lasu i biegi na przełaj. Działała też kawiarenka "Głodna Jaszczurka", prowadzona przez kilka feministek, znana z najbardziej czekoladowych ciastek na Wschodnim Wybrzeżu.
Jak się zostaje feministką? Każda opowieść jest inna, a moja nie ma wyraźnego początku. Nikt mnie nie "indoktrynował", nie odczułam też "terroru politycznej poprawności", o którym tyle się w Polsce słyszy. Po prostu znalazłam się w kulturze, przez którą dwadzieścia lat wcześniej przetoczyła się fala ruchu kobiecego, zostawiając w potocznej świadomości trwały ślad, odsłaniając absurd wielu "odwiecznych prawd" o tym, co męskie, a co kobiece. Być może feminizm dopadł mnie podczas jakiejś studenckiej imprezy, gdy zagalopowałam się w dyskusji i nikt nie miał mi tego za złe. Mogło się to też stać podczas zajęć, kiedy zdziwiło mnie moje własne zdziwienie, że jest coś takiego jak "historia kobiet". Bo "moment feministyczny" to często spotkanie z własnymi uprzedzeniami. Pamiętam dziwną ulgę, że o "literaturze kobiecej" można mówić poważnie i mądrze, bez zgryźliwych uwag. Stopniowe "zarażenie" trwało niecały rok - w kwietniu 1989 roku znalazłam się w Waszyngtonie, w półmilionowym tłumie kobiet i mężczyzn
protestujących przeciw próbom ograniczenia prawa do aborcji. Czułam, że uczestniczę w czymś ważnym, ale nie wiedziałam, że są to narodziny nowej fali ruchu kobiecego. Nie miałam też pojęcia, że za kilka miesięcy, wkrótce po obaleniu "imperium zła", prawo do aborcji zostanie zakwestionowane w Polsce, a mój własny podział na "nas" i "onych" paskudnie się skomplikuje. Nieco później, pracując w bibliotece uniwersyteckiej, trafiłam przypadkiem na Własny pokój Virginii Woolf, a w nim na taki fragment:
Od wielu wieków kobiety służą mężczyznom za zwierciadła, posiadające tę magiczną i bardzo użyteczną moc, że odbijają postać męską w co najmniej dwukrotnym powiększeniu. (...) Wyjaśnia to, przynajmniej częściowo, dlaczego kobiety są mężczyznom tak bardzo niezbędne. (1)
Esej Woolf powstał w Anglii w 1929 roku, był jednak niepokojąco aktualny. Uwagi o zwierciadle przypomniały mi atmosferę moich licealnych przyjaźni: ci chłopcy istotnie byli wspaniali, ale ich wspaniałość wymagała wzmocnienia, odbicia w oczach dziewczyn. Z podziwem, wstrzymując oddech, słuchałyśmy ich błyskotliwych wywodów, wierząc, że zbawianie świata to męskie zajęcie. Byłam w roli lustra naprawdę znakomita, pragnęłam jednak innej wersji spełnienia. Czy trzeba było aż przelecieć nad Atlantykiem, żeby to zobaczyć?
Wróciłam po sześciu latach, gnana tęsknotą za swojskością i poczuciem, że coś mi umyka, że spóźniam się na polską wolność i polski kapitalizm. Po pierwszych chwilach euforii - prawdziwe gazety! prawdziwe pieniądze! prawdziwe wybory! - wytęskniona polska swojskość wydała mi się dziwnie obca i nieco groteskowa. Zdumiewał mnie konformizm mojego pokolenia (pokolenia buntowników!), który ateistom kazał brać śluby kościelne i wysyłać dzieci na religię. Z niedowierzaniem obserwowałam wczesne małżeństwa moich przyjaciółek, które odgrywały teraz rolę lustra z pełną dorosłości powagą, udając na przykład, że zarabiają mniej niż ich mężowie, kiedy w rzeczywistości utrzymywały rodzinę. Nie rozumiałam nagłych zmian w zachowaniu i tonie głosu kobiet, które rozmawiały ze sobą swobodnie aż do chwili, gdy do pokoju wchodził mężczyzna. Dziwiły mnie dowcipy o blondynkach i powaga, z jaką inteligentni skądinąd ludzie powoływali się na stereotypy o "naturalnej różnicy płci". Przede wszystkim jednak rzucało mi się w oczy coś,
czego nikt zdawał się nie dostrzegać - że ta młoda polska demokracja jest światem bez kobiet. I proszę - Czytelniczko i Czytelniku - nie przywołujcie teraz listy Suchocka-Labuda-Smereczyńska-Waniek-Sierakowska-i-jeszcze-dwie-czy-trzy kobiety, bo sam fakt, że potrafimy je tak szybko wymienić, wskazuje, że jest ich mało. Poza tym nie chodzi mi tylko o (nie)obecność kobiet w świecie władzy, lecz o to, jaką wagę w polskim życiu publicznym przypisuje się kwestii kobiecej. Odpowiedź brzmi - niemal żadnej. Podobnie jak kobiecych czasopism i babskich pogaduszek, problemów kobiet jako grupy społecznej po prostu z założenia nie traktuje się w Polsce serio. Nie ma publicznej debaty o dyskryminacji i skutkach ustawy antyaborcyjnej; na hasło "parytet" politycy i dziennikarze sypią jak z rękawa głupimi dowcipami. Panuje powszechne przekonanie, że na wolnym "rynku idei" nie było i nie ma na ten temat popytu.
Spojrzenie feministyczne zawsze jest spojrzeniem obcego, spojrzeniem cudzoziemca w krainie patriarchatu. Pisząc zebrane w tej książce teksty, starałam się zachować obcość podwójną: z perspektywy gościa opisywać feminizm amerykański, a do polskiej rzeczywistości podchodzić nieco z boku, jak ktoś, kto wraca po kilku latach i chociaż jest już u siebie, to nie może się do końca zadomowić. Patrząc na własną kulturę z takiej właśnie perspektywy, można dostrzec brak, usłyszeć to, co przemilczane. Polski tradycjonalizm sprawia, że braku kobiet nie widać, a nieważność kwestii kobiecej staje się oczywistością. Sądzę, że feminizm jest w polskim języku publicznym potrzebny - nie jako odpowiedź, lecz jako język, w którym pewne pytania w ogóle da się postawić, jako perspektywa, z której widać kobiety.
Rebecca West napisała kiedyś: Ja sama nigdy dobrze nie wiedziałam, czym jest feminizm. Wiedziałam tylko, że ludzie nazywali mnie feministką wtedy, gdy wyrażałam uczucia, które odróżniały mnie od ścierki do podłogi. (2) Lubię tę definicję za jej przewrotną arogancję i zgodę na własną złość, jednak bardziej odpowiada mi ta, którą w książce Backlash zapisała Susan Faludi: Feminizm domaga się od świata, aby wreszcie uznał, że kobiety nie są elementem dekoracyjnym, cennymi naczyniami ani też członkami jakiejś "grupy specjalnych interesów". Kobiety to połowa (a obecnie nawet więcej niż połowa) ludzkości, i nie mniej niż drugiej połowie należą im się prawa i życiowe szanse. (...) Cele feminizmu są proste: żąda on, by kobiety nie musiały "wybierać" między sprawiedliwością w sferze publicznej a szczęściem osobistym. Żąda dla kobiety prawa do samookreślenia, by to, kim mamy być, nie było nam wciąż na nowo narzucane przez kulturę i przez mężczyzn. (3)
Tylko tyle i aż tyle. Współczesny feminizm odróżnia od wcześniejszych jego etapów poczucie oczywistości praw kobiet. Sufrażystki wyjaśniały zawile, że prawo głosu dla kobiet nie zagrozi w niczym mężczyznom, a matkom i żonom nie przeszkodzi w odgrywaniu "kobiecych ról". Feministki z lat siedemdziesiątych miały poczucie, że oto odbywa się przełom w kulturze, który te role unicestwi, były pełne oburzenia, nadziei, euforii. Dzisiejsze feministki oraz tak zwane postfeministki witają przejawy seksizmu - w życiu publicznym i prywatnym - z ironią i zdziwieniem, jako absurd, pozostałość z dawno minionej epoki. Może trochę za wcześnie uznałyśmy przełom za dokonany, a prawa kobiet za coś, co nam się po prostu należy? W ciągu ostatnich kilku lat przekonałam się, że to poczucie oczywistości jest przedwczesne, zwłaszcza w Polsce.
Książkę tę dedykuję moim studentkom - Sabinie, Kasi, Dominice, Ewie, Gośce, Agnieszce, Joannie, Iwonie, Miśce i wielu innym - z Ośrodka Studiów Amerykańskich, Gender Studies i anglistyki. Nauczyłam się od Was więcej, niż sądzicie. Słuchałam waszych opowieści o tym, jak się w Polsce szuka pierwszej pracy, jak się rodzi, jak słucha dowcipów o blondynkach. Nie jest Wam łatwo. Próbujecie określać własne cele, gdzieś między zasadami wolnego rynku (trzeba się przebić, trzeba się ścigać) a wymaganiami tradycyjnej kultury, która powiada, że do dwudziestego piątego roku życia "normalna kobieta" musi urodzić dziecko, że dla rodziny trzeba poświęcić własne ambicje i plany. Nosicie w sobie obiegowe mądrości o kobiecej naturze, a jednocześnie potraficie z nich drwić; macie całą masę zasad "co wolno kobiecie", a zarazem poczucie, że Wam wolno wszystko i że zajdziecie w życiu wysoko. Im dalej w las, tym bardziej dostrzegacie, że obietnice polskiej demokracji dotyczą Was jakby mniej niż Waszych kolegów. Widząc to, czujecie
się we własnym kraju obco i nieswojo. Jest to, jak sądzę, obcość pokoleniowa - zdziwienie nowoczesnej kobiety, dla której opowieści prawicowych polityków o "szczególnej roli Matki Polki" brzmią jak rytualne modły egzotycznego plemienia. Dzięki rozmowom z Wami przekonałam się jednak, że "świat bez kobiet", który staram się tu pokazać, nie jest jedyną polską rzeczywistością. On musi zniknąć, bo Wasze pokolenie na ten stan rzeczy po prostu się nie zgodzi. To fakt, że do słowa na "f" podchodzicie z wielką ostrożnością, a jednak, podobnie jak Wasze rówieśnice na Zachodzie, uważacie, że równość Wam się po prostu należy. I macie rację.
podziękowania
Bernardowi Osser - za wsparcie, konfitury i tytuł. Bożenie Umińskiej za życzliwą lekturę i masę pomysłów; Beacie Stasińskiej za wiarę, że skończę; Beacie Frankowskiej za sensowne poprawki; Shanie Penn, Kindze Dunin, Kasi Bratkowskiej i Kazi Szczuce - za inspirację. I jeszcze wszystkim uczestniczkom i uczestnikom "manif"- za wiarę, że warto.
1 V. Woolf, Własny pokój, tłum. A. Graff, Sic!, Warszawa 1997, s. 54.
2 Cytuję za M. Humm, Słownik teorii feminizmu, tłum. B. Umińska i J. Mikos, Semper, Warszawa 1993, s. 60.
3 S. Faludi, Backlash. The Undeclared War against Women, Vintage, London 1992, s. 18.
Prawdziwy Mężczyzna w świecie kobiet
Przekonanie, że kobiety nie powinny się mieszać do polityki i że poważne traktowanie ich problemów szkodzi demokracji, nie jest, według mnie, tak nowe, jak to sugeruje Peggy Watson. W naszej kulturze politycznej poprzedziło ono przełom demokratyczny niemal o dekadę, stanowiło jeden z zasadniczych wątków etosu opozycji antykomunistycznej. Ten zaś wywodzi się z etosu powstańczego i jest głęboko zanurzony w myśleniu romantycznym.
Pozostańmy jednak w obecnym stuleciu: interesuje mnie epoka tak zwanego realnego socjalizmu i nasze obecne o niej wyobrażenia. Okres "komuny" często bywa opisywany jako wstydliwa przerwa w życiu polskiego społeczeństwa. Ten wstyd ma głęboki związek z płcią, w naszej zbiorowej pamięci bowiem PRL to czas upodlenia, udomowienia, symbolicznej kastracji polskich mężczyzn. Nie przypadkiem czytelną dla wszystkich alegorią tego okresu stał się film Juliusza Machulskiego Seksmisja. Bo wedle naszej narodowej opowieści było tak: Dawno, dawno temu mieliśmy dzielnego wojownika, ojca rodziny, rycerza, słowem, Prawdziwego Mężczyznę. A potem stała się rzecz straszna. Komuna - ta wiedźma! ta dziwka! - wysłała go na emigrację wewnętrzną, z Prawdziwego Mężczyzny robiąc działkowicza, majsterkowicza, pantoflarza. Zamknięto go w paranoicznym "babskim świecie", gdzie "zrób to sam" oznaczało "zrób szafki do kuchni". Owszem, ten nowy, skundlony, wykastrowany Mężczyzna mógł działać politycznie, ale to oznaczało służalczość,
karierowiczostwo, konformizm, upodlenie ostateczne. A Kobieta? Kobieta - powiada narodowa baśń - walczyła o byt. O zakupach mówiło się jak o "polowaniu", choć nadal pozostawały one w gestii kobiet. Nie chodziło bowiem o to, by zakupy stały się domeną mężczyzn, lecz o to, by zasygnalizować, że realny socjalizm jest sytuacją "nienormalną", światem, który stoi na głowie. Światem, w którym - o zgrozo! - polują kobiety.
W społeczeństwie głęboko patriarchalnym, a takim właśnie nasze społeczeństwo było i pozostaje, opowieść o zamianie ról płci jest najklarowniejszą metaforą chaosu: właśnie dlatego naszą narodową opowieść o absurdzie systemu komunistycznego najpełniej wyraziła opowieść o Seksmisji. Ta wizja polskiego społeczeństwa za komuny przewija się także w opracowaniach prasowych i naukowych. Mit o władzy kobiet za PRL-u zagnieździł się w naszej mentalności jako prawda oczywista, a film, który dał mu wyraz, stał się dziełem kultowym, oglądanym rytualnie.
Jeśli komuna zrobiła z polskiego mężczyzny "babę", to za sprawą "Solidarności" mógł się on na powrót przeobrazić w mężczyznę. Tak, to były Męskie Sprawy, Męskie Rozmowy. Aby dać wyraz tym nastrojom, na murze strajkującej Stoczni Gdańskiej wymalowano napis: Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę. Hasło to nikogo wówczas nie oburzało, przeciwnie, mogło wzruszać jako przejaw robotniczego folkloru, a zarazem nawiązanie do języka walk narodowowyzwoleńczych. Oto mężczyźni znów "walczą o Polskę". Kobiety znowu płaczą, robią kanapki, posyłają do walki kolejnych synów. Za to, jak powiedziała poseł Sikorska-Trela, z dumą mówi się o nas Matki Polki dla podkreślenia naszej doniosłej roli w życiu zarówno rodzinnym, jak i narodowym kraju. W wydanej ostatnio książce Damy, rycerze i feministki Sławomira Walczewska interpretuje hasło z muru Stoczni w kategoriach rycerskiego kontraktu płci, jako napomnienie dla kobiet, że pora znaleźć się w roli dam: MY wam tę Polskę naszych wyobrażeń przyniesiemy do stóp, a
WY nam wtedy dacie "białej róży kwiat". (8) Spróbujmy przyjrzeć się temu hasłu bliżej, tym razem w kategoriach odrodzenia męskości. Kto w nim właściwie przemawia i do kogo? My to nie tylko stoczniowcy, których od strajku odciągały przestraszone żony i matki. My oznacza mężczyzn; wy to kobiety. Nasza męskość jest tym bardziej oczywista, że właśnie toczy się walka. Walka - wiadomo - jest rzeczą męską. Wszelka próba ingerowania z waszej, kobiecej, strony będzie przeszkadzaniem. Napis ten spełniał więc jednocześnie dwie funkcje: konstytuował podmiot walki politycznej jako podmiot prawdziwie męski i zarazem wykluczał z tej walki kobiety.
Czy ten powtarzany w rozmaitych wariantach symboliczny gest wykluczenia był skuteczny? Odpowiedź zależy od tego, czy interesuje nas sfera faktów, praktycznych działań w czasach "Solidarności", czy też sfera symboli, a więc język, w którym się te fakty ujmuje. Kobiety robiły w "Solidarności" bardzo wiele. Nie przypadkiem jednak przywódczynie podziemia, z którymi rozmawiała Shana Penn, upierają się, że ich funkcja była czysto wspierająca, i jeśli chwilowo przewodziły, to tylko z konieczności spowodowanej aresztowaniem większości mężczyzn. Cokolwiek robiły, były gotowe wpisać swoje działanie w schemat, w którym walką jest to - i tylko to - co robią mężczyźni. One nie przeszkadzały. Robiły, co musiały. Pomagały. Tylko pomagały. Shana Penn pisze:
Szczęsna wskazywała, że wiele zamężnych kobiet z jej grupy określało siebie mianem żon prześladowanych działaczy "Solidarności", a nie samodzielnych działaczek, w każdym razie działalność w opozycji nie stanowiła ich nadrzędnej tożsamości (...). Działalność w podziemiu według niej nie była wysoko ceniona. Jej tajny charakter wykluczał publiczne uznanie, którego mężczyźni potrzebowali bardziej niż kobiety. (...) Według ich własnej opinii, ich dokonania w ruchu podziemnym nie miały charakteru rewolucyjnego, były koniecznością. (9) co się nie mieści w micie.
Moja teza może się wydać szokująca, a nawet obrazoburcza: twierdzę, że wielki zryw wolnościowy, jakim była "Solidarność", stanowił na planie symbolicznym akt przywrócenia porządku patriarchalnego, który system totalitarny zaburzył. Tak jak komunizm stał się w zbiorowej nieświadomości okresem Seksmisji, haniebnego uwięzienia w podziemnym świecie odwróconych ról, tak wyjście na powierzchnię stanowiło moment odzyskania męskości, odcięcia obmierzłej pępowiny. W filmie, jak zauważyła Izabela Filipiak, moment ten przybiera postać zdjęcia połączonych z bazą kombinezonów - mamy zatem poród w wersji science fiction. Niezależnie od tego, co działo się w planie realnym, możemy uznać, iż w sferze symbolicznej, a co za tym idzie - w zbiorowej pamięci, "Solidarność" była wielkim męskim rytuałem przejścia.
Fakt, że historia "Solidarności" zaczęła się od sprawy Anny Walentynowicz, został z mitu tego ruchu właściwie wymazany, przetrwał gdzieś w tle, jako anegdota, swego rodzaju apokryf. Właściwym początkiem tej historii okazał się moment, w którym wąsaty Lech Wałęsa po męsku przeskoczył płot Stoczni Gdańskiej. W kulturze patriarchalnej realne kobiety nie mogą zaistnieć w zbiorowej wyobraźni jako podmioty działania, zamiast nich pojawia się za to kobiecość uwznioślona: Matka Boska w klapie marynarki Wodza, a także w pieśniach i wierszach z okresu "Solidarności". Czarna Madonna, Królowa Polski. Ta odrealniona, odcieleśniona, ale przecież okaleczona mieczem wroga kobiecość stanowi uświęcenie rewolucji, jej furtkę do sacrum. Ale patronka to jednocześnie zaprzeczenie przywódczyni. Jej obecność przypomina, że aby rytuał mógł się dopełnić, kobiecość realna - ta, która nie łączy dziewictwa z macierzyństwem i nie czyni cudów - musi być z mitu wyparta. Dlatego nie ma w naszej pamięci Anny Walentynowicz. Dlatego kobiety w
"Solidarności" nie "walczyły", tylko "robiły, co musiały".
To zbiorowe zapominanie ma swój odpowiednik w wymiarze jednostkowym: w opowiedzianej przez Shanę Penn historii Danuty Winiarskiej. Kierowała ona podziemną "Solidarnością" w regionie lubelskim, posługując się marionetkową męską postacią, niejakim Abramczykiem, który rzekomo dawał jej wszystkie polecenia. Znajomy Winiarskiej, który zgodził się występować w roli Abramczyka, by uwiarygodnić podstęp, mówił potem dziennikarzom, że to on kierował regionem lubelskim. Zdaniem samej Winiarskiej, ten mężczyzna tak bardzo utożsamił się ze swoją rolą, że zapomniał o prawdziwej historii. (10) Przedstawiona przeze mnie - a przede mną, z innym rozłożeniem akcentów, przez Shanę Penn i Peggy Watson - wersja ostatnich dwudziestu lat polskiej historii nie jest oczywiście powszechnie znana. Nie sądzę też, by przyjęły ją, nawet w charakterze ciekawostki, polskie media. Wiązałoby się to ze zbyt bolesną demitologizacją okresu, w którym wedle wersji obowiązującej Polacy przeszli coś w rodzaju przeanielenia. Byliśmy razem, byliśmy
wspaniali, wzniośli i solidarni. Było nam dobrze. Znam siłę i piękno tego mitu, bo sama w nim uczestniczyłam. Dlatego w odróżnieniu od Shany Penn nie odczuwam zdumienia, że kobiety na swoją "pomocniczą" rolę godziły się bez protestów i - z małymi wyjątkami - bez poczucia krzywdy. Nie dziwi mnie nawet, że Winiarska do dziś nie ujawniła publicznie prawdy o "Abramczyku". Nie dziwi przede wszystkim dlatego, że sama tak tę sytuację przeżywałam i dopiero w Ameryce, po kilku latach, wielu lekturach i z dużymi oporami, zdobyłam się na reinterpretację solidarnościowych doświadczeń w kategoriach płci. Jednak wtedy, gdy jako nastolatka brałam w tych zdarzeniach udział, takie podejście do sprawy z pewnością wydałoby mi się absurdalne.
inna bajka?
W 1987 roku, jako siedemnastoletnia "dziewczyna opozycjonisty", zostałam wbrew swojej woli wyniesiona na rękach z demonstracji, kiedy zaczęło zanosić się na pałowanie. Z jednej strony byłam wściekła, z drugiej jednak wiedziałam, że siniaki, które z tego boju wyniosą chłopcy, będą więcej warte w ich własnych, ale także w moich oczach, jeśli pozwolę się przedtem wynieść z placu boju. Wiedziałam, że jeśl nie będę przeszkadzać, podczas gdy oni walczą o Polskę, spotka mnie za to nagroda. Dziś jestem przekonana, że starcia z policją i późniejsze o nich opowieści stanowiły w środowisku NZS rytuał, w którym tworzyła się męska tożsamość. "Innym" wobec niej był nie tylko, a nawet nie przede wszystkim "wróg" (który w okresie schyłkowej komuny nie był zresztą aż tak niebezpieczny), lecz właśnie pełna podziwu i stojąca z boku kobieta. Dając się wynieść z demonstracji, odegrałam - nie do końca świadomie, ale przecież bardzo sprawnie - scenariusz kulturowy pod tytułem "damy i rycerze", którego historię opisuje w swojej
książce Sławka Walczewska. Zaplątałam się na moment w szeregi rycerskie, ale, przywołana do porządku, łatwo zgodziłam się wrócić do roli damy. Byłam po prostu łasa na profity, jakie niesie ze sobą szlachecko-rycerski kontrakt płciowy. Nagroda za udział w tej grze jest istotnie słodka. Walczewska wymienia tu widowiskowe gesty, opiekę, ochronę przed przemocą, ale może warto dodać także jasno określone granice własnej roli, pewność, że jest się tym, kim powinno się być.
Odgrywając niepokój, oczekiwanie i podziw wobec męskości swoich chłopców, dziewczyny z tego środowiska tworzyły zatem własną tożsamość kobiecą. Nie wykluczam, że do pewnego stopnia utożsamiałyśmy się z uwzniośloną, usakralnioną kobiecością związaną z mitem Matki Polki. Sądzę jednak, że miałyśmy do swojej kobiecej roli ironiczny dystans, którego chłopcom wyraźnie brakowało. Podczas gdy oni byli swoją męskością, a w każdym razie bardzo chcieli nią być, nasza kobiecość była w dużym stopniu maskaradą. I nie przypadkiem. Cechą specyficzną kobiecej tożsamości, która wytapia się w tyglu polskiego patriarchatu, jest przekonanie, że to wszystko to gra, fikcja i pozór. Jesteśmy przekonane o podskórnej słabości naszych mężczyzn. Wierzymy (jak dobrze jest w to wierzyć!), że to oni są w tej rozgrywce zależni od nas, że potrzebują uznania i potwierdzenia własnej ważności, a my im to wszystko zapewnimy. Dlatego - przynajmniej w fantazjach - zawsze panujemy nad sytuacją. Zapytana przez Shanę Penn, dlaczego nie dąży do
wyjaśnienia sprawy Abramczyka, Winiarska wyjaśnia to w sposób niezwykle charakterystyczny: Ponieważ my, kobiety, możemy sprawować władzę dotąd, dokąd udajemy, że jej nie mamy. Wszystkie byłyśmy niedostrzegane. Społeczeństwo składa się z pozorów. (11)
W demokracji nie ma jednak władzy niewidzialnej. Społeczeństwo nie składa się już z pozorów. Dlatego kompensacyjny mit, że "mężczyźni rządzą światem, a nimi kobiety", źle nam się przysłużył po przewrocie 1989 roku. Jeśli okres pierwszej "Solidarności" był jednocześnie czasem krystalizacji tożsamości mężczyzny-polityka, to sama demokracja ukonstytuowała się już jawnie - i realnie, a nie tylko w sferze symboli - jako męski świat. Jeden z obserwatorów stwierdził w czerwcu 1992 roku, że liberalny, europejski, nowoczesny polski parlament przypomina angielski klub, do którego wstęp mają tylko mężczyźni12. Tradycja eseju feministycznego nakazuje, by na koniec powiedzieć coś optymistycznego, coś ku pokrzepieniu kobiecych serc. Zamykając Własny pokój, Virginia Woolf zapowiada powtórne przyjście genialnej siostry Szekspira, której kiedyś nie udało się napisać ani słowa. W ostatnim zdaniu swojej książki Sławka Walczewska stwierdza, że pożegnanie dam i rycerzy trwa, więc jeśli uznać tytuł książki za wróżbę, to
należałoby oczekiwać rychłego nadejścia feministek. Ja jednak nie wiem, jak zakończy się bajka o Polskim Chłopcu, któremu Zła Wiedźma Komuna zabrała Kolorowego Ptaka, aby zamknąć go w Strasznym Świecie Seksmisji. W dalszej części tej bajki pojawiła się Dobra Wróżka Solidarność i czarodziejską różdżką oddała Chłopcu ptaszysko: takie samo, tylko jeszcze większe. Chłopiec wyszedł wtedy z podziemi i zaczął z pomocą magicznego ptaka zaprowadzać na górze porządek. Szybko pokazał Małej Grzecznej Dziewczynce, kto tu tak naprawdę rządzi.
W ostatnich latach Chłopiec stał się bardzo niegrzeczny, zaś jego Kolorowy Ptak ciągle rośnie, wciąż przybywa mu piór. Ale może to właśnie wróży nam szczęśliwe zakończenie bajki? Mała Grzeczna Dziewczynka wcale Chłopcu nie przeszkadzała w jego porządkach i do dziś chętnie udaje przed samą sobą, że jego władza to tylko "gra pozorów". Może jednak wreszcie się zbuntuje? Kolorowy Ptak chyba nie ma zamiaru sam odlecieć do dalekich krajów, może więc w Grzecznej Dziewczynce obudzi się Dziewczynka Feminka i... nie wiem, naprawdę nie wiem, co będzie dalej, ale jestem tego niezmiernie ciekawa.
1 W skróconej wersji tekst ten ukazał się w "Gazecie Wyborczej" (19-20 czerwca 1999). Sprowokował na łamach "Gazety" dyskusję o feminizmie, która trwała przez całe lato. Wzięły w niej udział m.in. J. Bator, J. Szczęsna, M. Janion, S. Penn, M. Środa, I. Filipiak, M. Fuszara, W. Orliński. Jako Poetyka polskiego patriarchatu ukazał się w książce: G. Borkowska, L. Sikorska (red.), Krytyka feministyczna. Siostra teorii i historii literatury, Wydawnictwo IBL, Warszawa 2000.
2 45. posiedzenie Sejmu w dniu 4 marca 1999 r. Projekt ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn. Kolejne cytaty z wypowiedzi prawicowych polityków pochodzą z tej samej debaty.
3 E. Olczyk, Niby to samo, a jednak nie to samo, "Rzeczpospolita", 22 marca 1999, s. 4.
4 P. Watson, (Anti)feminism after Communism, w: A. Oakley i J. Mitchell (red.), Who Is Afraid of Feminism: Seeing through the Backlash, New York 1997, s. 144-161.
5 S. Penn, Tajemnica państwowa, "Pełnym głosem", nr 2, jesień 1994, s. 13. 6 Watson, op. cit., s. 149.
7 P. Watson, The Rise of Masculinism in Eastern Europe, w: M. Threlfall (red.), Mapping the Women''s Movement. Feminist Politics and Social Transformation in the North, London 1996, s. 221.
8 S. Walczewska, Damy, rycerze, feministki, Wydawnictwo eFKa, Kraków 1999, s. 95.
9 S. Penn, op. cit., s. 15.
10 Ibid., s. 13.
11 Ibid.
12 Cytuję za Watson, The Rise of Masculinism, op. cit., s. 218.
Człowiek, mężczyzna po prostu - i inne istoty obdarzone płcią
istota pierwsza: pan z telewizora
Jako dziecko byłam przekonana, że w telewizorze siedzi pan, który wszystko wie. Wyrosłam, wydoroślałam, nastała wolność. Zostałam feministką, a pan w telewizorze rozmnożył się i spluralizował - dziś z "okna na świat" gada do mnie wielu panów, a także kilka pań. Bywa całkiem ciekawie: kłócą się, oskarżają wzajemnie, miewają wątpliwości. Jest jednak temat, przy którym ten pan z mojego dzieciństwa znów jest sobą: wszechwiedzącym, nieznoszącym sprzeciwu panem z telewizora. Tym tematem jest płeć. Tu nie ma sporów ani wątpliwości. Tu każdy jest ekspertem. Panie i panowie dopowiadają, wyjaśniają, porządkują świat. Fachowo, systematycznie i jednomyślnie.
istota druga:
kobieta, która zaszła wysoko
Jeszcze nigdy kobieta nie zaszła tak wysoko w karierze zawodowej, zagadał do mnie znienacka pan z telewizora. Pogłośniłam. Cóż go tym razem tak poruszyło? Czyżby kobieta na czele ONZ? Kobieta generał? Papież? A może po kolejnym, bardzo dokładnym przeliczeniu głosów na Florydzie... Nic z tych rzeczy. Nie chodziło też o żadną kobietę biznesu, królową ani panią premier. Program był o dzielnej alpinistce, która z narażeniem życia wspina się na kominy i tam, w górze, je naprawia. Wysoko, ach, jak wysoko, zaszła kobieta w karierze zawodowej.
Najpierw są chmury. Znikły. Teraz pan z telewizora pokazuje komin. Na tle komina wisi lina oraz pośladki odziane w kombinezon, ale niewątpliwie damskie. Wysoko, ach, jak wysoko, zaszła kobieta w karierze zawodowej. Cięcie. Teraz widzimy twarz, bo pan z telewizora przeprowadza wywiad z alpinistką. Czy nie boi się Pani tak wisieć? Nie boi się, taki ma zawód. Pan z telewizora nie dowierza. Zbliżenie na makijaż. Cięcie. Teraz mamy wywiad z alpinistą. On też się nie boi, bo to ona go ubezpiecza. Pan z telewizora nie posiada się ze zdumienia. Zbliżenie na komin. Muzyka niczym z Bonda, kamera szaleje. Kobieta na kominie! Co za sensacja! Następny materiał będzie o mikroświnkach, które wprost uwielbiają być łaskotane w pięty. Pan z telewizora ma słabość do egzotyki.
Jak wysoko może zajść kobieta? Bez sensacji, głupich dowcipów, sprzętu wspinaczkowego? Bez dramatycznych kontrastów między chmurą a kominem? Bez zbliżeń na pośladki? Na przykład w polityce?
Powiedzmy to sobie otwarcie: kobieta i kariera to w polskiej kulturze kłopotliwa para. W języku brak nie tylko "żony stanu"; nie ma też "polityczki", "premierki" ani "ministerki", a "posłanka" przyjmuje się z dużym oporem. I nie chodzi tu tylko o politykę, lecz o całą sferę publiczną: o prestiż, odpowiedzialność i władzę. O te miejsca, z których wiele widać, o władzę przekazywania tego widoku innym - jako prawdy o świecie. Kobiety sukcesu nie lubią żeńskich końcówek. Dziewczynka, z którą bawiłam się kiedyś lalkami, jest dziś "wziętym prawnikiem", a ta, co zawsze dawała mi ściągać z biologii, została "świetnym lekarzem". Ja sama dorabiam czasem jako "tłumacz kabinowy". Przyznam, że jako "filolog" trochę się na te męskie formy krzywię, jako kobieta rozumiem jednak, w czym rzecz. Wiem, tak jak wiedzą moje znajome, że chociaż istnieją żeńskie odpowiedniki nazw tych profesji, to jednak żeńskość odbiera im nieco powagi.
Czy tak jest obiektywnie? Czy istotnie lepiej być "lekarzem" niż "lekarką"? Tak jest w powszechnym odczuciu. I w języku, który nieuchronnie odbija funkcjonującą w kulturze hierarchię wartości. Czujemy, że żeńska końcówka na końcu słowa "lekarz" czy "adwokat" ma w sobie coś niepoważnego. Z lekarką, zwłaszcza młodą, kojarzy nam się satyryczny serial radiowy. Zanim powiemy "adwokatka", zastanawiamy się, czy to przypadkiem nie jest jakiś rodzaj teczki na dokumenty.
Język zawsze wartościuje. Dzieje się to bez naszej wiedzy i udziału, dlatego że wartościuje kultura, która jest w język wpisana. To nie przypadek, że w żeńskiej końcówce słyszymy coś "gorszego", coś, od czego moje koleżanki starają się odciąć. Kobiecość jest źle widziana w świecie prestiżu i pieniędzy, kobiecość do tego świata nie należy, a język ten stan rzeczy odzwierciedla i utrwala. Są oczywiście wyjątki - i one też wiele mówią. Jak zauważyła w Drugiej płci Simone de Beauvoir, kobiecość i ambicje zawodowe nie wydają się sprzeczne w przypadku tych nielicznych zawodów, gdzie kobiecość jako taka jest w pewnym stopniu istotą wykonywanej pracy. Mamy zatem śpiewaczki, aktorki, modelki, tancerki - przedstawicielki tych zawodów nie przejawiają skłonności do form męskoosobowych. Jeśli jednak kobiecość jest istotą tych zawodów, to może warto zapytać o treść samej kobiecości. Otóż profesje, o których tu mowa, tradycyjnie kojarzono z rozwiązłością. Jeszcze osiemdziesiąt lat temu "porządne kobiety" ich nie uprawiały,
bo kobiecość "porządna" to kobiecość udomowiona, nieobnosząca się ze swą zmysłowością po ulicy.
Ciało - obnoszone publicznie lub ukryte w domu - nie wyczerpuje jednak kategorii kobiecości. Jest jeszcze druga sfera działań, gdzie aż roi się od żeńskich końcówek i nikt nie ma wątpliwości, że kobiety są "na swoim miejscu". Chodzi o zawody wymagające opiekuńczości, cierpliwości i ciężkiej pracy... oraz zgody na niskie zarobki, niewielki prestiż, brak perspektyw. Mamy więc sekretarki, nauczycielki, sprzątaczki, niańki, przedszkolanki, pielęgniarki. Tu nie ma prawdziwej władzy, chociaż często jest olbrzymia odpowiedzialność. Nie ma też, o czym boleśnie przekonały się w ostatnich latach polskie pielęgniarki, prawdziwych pieniędzy. Są za to żeńskie końcówki.
istota trzecia:
człowiek, mężczyzna po prostu
Trzeciego lutego 2001 roku podczas debaty budżetowej dwukrotnie podejmowano kwestię płci premiera Jerzego Buzka. Czy aby na pewno premier jest mężczyzną? Czy mężczyzną się czuje? Czy jako mężczyzna wypowie się w Sejmie? Przyczyną tych rozważań była wątpliwość, czy w budżecie państwa na rok 2001 znajdą się pieniądze na dopłaty do paliwa rolniczego. Co ma płeć do paliwa? Posłuchajmy, jak ujął to poseł Henryk Goryszewski:
Panie Premierze! Dlaczego pan jako premier rządu Rzeczypospolitej nie dotrzymał zobowiązania? A skoro pan tego nie dotrzymał, to dlaczego nie złożył pan przed Wysoką Izbą jako człowiek, jako mężczyzna po prostu (oklaski), informacji, iż nie dotrzymałem tego z takich i takich powodów.
Jako człowiek, jako mężczyzna po prostu. Nie sądzę, by Henryk Goryszewski świadomie chciał twierdzić, że "mężczyzna" to kategoria bardziej oczywista i ogólna niż "człowiek". Tak mu się powiedziało. Taką konstrukcję logiczną podsunął mu język. To właśnie wydało mu się odpowiednie, a przy tym zabawne. I było - wszak żart nagrodziły oklaski. Na tym jednak nie koniec, bo, jak się okazuje, kwestia płci szefa rządu nurtuje na równi prawicę, jak i lewicę, kobiety i mężczyzn. Chwilę po pośle Goryszewskim głos zabrała poseł Krystyna Łybacka z SLD:
Panie Marszałku! Wysoka Izbo! Przed chwilą pan poseł Goryszewski poprosił o wypowiedź pana premiera, zwracając się do pana premiera jako do mężczyzny. Chciałabym zapytać, czy pan premier czuje się mężczyzną i zechce odpowiedzieć? (Poruszenie na sali, oklaski, posłowie uderzają w pulpity).
Pan poseł dostał oklaski, a zachęcona tym pani poseł postanowiła żart rozbudować. W ustach kobiety pytanie o płeć premiera zabrzmiało tak wyśmienicie, że na sali zapanowało poruszenie. Parlamentarzyści zaczęli uderzać w pulpity. Oto dzięki kwestii tak prozaicznej jak paliwo na sali sejmowej zrobiło się wesoło, raźnie i swojsko, niemal jak na wiejskim weselu. Czy wypada psuć tę niewinną zabawę, czepiając się żartów, które wszystkich tak bardzo bawią? Mimo wszystko spróbujmy. Pojawia się oto na naszej scenie politycznej postać wirtualna: "człowiek, mężczyzna po prostu". Jest to ktoś, kto dotrzymuje obietnic lub wyjaśnia uczciwie, dlaczego ich nie dotrzymał. Tym kimś może być tylko mężczyzna. Nie trzeba tu nic wyjaśniać; tak już jest. Prawdziwy mężczyzna to ktoś, kto zechce odpowiedzieć na trudne pytanie. Mężczyzna, człowiek po prostu. Uniwersalny, modelowy, prawdomówny i obdarzony płcią. W jego istnienie wierzy polityk-mężczyzna o prawicowych poglądach, a także polityk-kobieta o poglądach lewicowych. Witają go
burze oklasków, wygląda więc na to, że sympatia dla "człowieka, mężczyzny po prostu" jest u nas powszechna.
Owszem, domyślam się, że doszło do przejęzyczenia. Gdyby poseł Goryszewski chwilę się zastanowił, wezwałby premiera, by wypowiedział się "jako mężczyzna, jako człowiek po prostu". Jednak "człowiek" to w zbiorowej wyobraźni mężczyzna. Tak nam się kojarzy, tak się utarło, tak już jest. Dlatego pan poseł mógł się z rozpędu pomylić, przestawiając słowa, pozostając jednak w rejonach oczywistości. Człowiek, mężczyzna po prostu. Czy pan premier czuje się mężczyzną? Jakże pięknie postawione pytanie. Jakże trafnie, jak jednoznacznie. Poruszenie na sali. Oklaski. Miarowo uderzamy w pulpity.
istota czwarta:
kobieta w polityce, czyli baba dziwo
Przekonanie, że "męskość" to stanowczość, konsekwencja i odwaga, jest tak powszechne, tak wrośnięte w kulturę, że samo się garnie na język. Słowo "mężczyzna" stanowi wygodny skrót myślowy, oznaczający istotę ludzką, która nadaje się na polityka. Skrót ten, jak widać z zapisu sejmowej debaty, jest czytelny dla wszystkich i wszystkim sprawia przyjemność. Spróbujmy się więc zastanowić, do kogo odnosi się skrót myślowy "kobieta". Otóż okazuje się, że "kobieta" żadnym skrótem myślowym nie jest. Pojęcie to, jeśli pojawia się w kontekście politycznym, wymaga natychmiastowego rozwinięcia. Tylko mężczyzną jest się w polityce "po prostu", kobieta musi się ze swojej obecności w sferze władzy tłumaczyć. Albo inaczej: polityk musi się tłumaczyć z kobiecości. Przywołując kobiecość, przywołujemy bowiem inność, obcość, odstępstwo od normy. Wszystko, co powiem o kobiecie polityku, będzie zabarwione płcią - żeńską. A ta zgrzyta, uwiera, koliduje z tym, co swojskie i oczywiste.
Wsłuchując się w język polskich mediów, można dojść do wniosku, że męskość jest polityczna z natury. Nasze poczucie, że kobieta pojawia się w sferze publicznej jako uzurpator, jest nieustannie podsycane nie tyle argumentacją, ile samym sposobem mówienia, wielokrotnym powtarzaniem tych samych zbitek słownych, ciągłym przywoływaniem stereotypów. Odnotowałam sejmowe dowcipasy wokół płci premiera jako swoiste kuriozum, a jeśli zdecydowałam się "stracić poczucie humoru" i poddać to kuriozum analizie, to dlatego że w ciągu dwóch następnych dni wpadły mi w ucho takie oto zdania: "Madelaine Albright była jedynym prawdziwym mężczyzną w rządzie Clintona"; "Rząd postanowił załatwić sprawę po męsku"; "Czas już, panowie, uporządkować sytuację na Ukrainie"; "Polityk też człowiek, ale lepiej, by był dżentelmenem". Te powiedzonka - w radiu, w prasie, w telewizji - nie spędzają mi snu z powiek, rozpoznaję je jednak jako fragmenty pewnej ideologii, która w demokratycznej Polsce funkcjonuje na prawach oczywistości i zdrowego
rozsądku.
"Kobieta" nie jest jedną z dwóch kategorii, które z równym powodzeniem da się podstawić pod słowo "człowiek" lub "obywatel" - jest kategorią odrębną, którą kojarzy się ze sferą prywatną, rodziną, macierzyństwem, fizjologią i seksem. Tę odrębność nieustannie się potwierdza i utrwala, dlatego męskość wciąż na nowo okazuje się cechą konstytutywną polityka. Jeśli polityk akurat mężczyzną nie jest, rzecz robi się kłopotliwa. Znika swojskie poruszenie na sali. Chcąc wyrazić aprobatę dla politycznych talentów kobiety, powiadamy, że to "swój chłop" lub "prawdziwy mężczyzna". Bo czy można zwrócić się do pani premier, żeby odpowiedziała na trudne pytanie jako człowiek, jako kobieta po prostu? Kiedy polityk "czuje się mężczyzną", wiemy, że jesteśmy w dobrych rękach, a rolnicy dostaną dopłaty do paliwa. Natomiast z faktem, że kobieta "zaszła wysoko", zbiorowa wyobraźnia jakoś sobie poradzić nie może. Baba w polityce, jak baba na kominie, pozostaje babą dziwo. Ona nic nie może zrobić "po prostu" - każde jej posunięcie
Kobiecość w powszechnym odbiorze nieuchronnie kojarzy się z cielesnością. Ciało nie przestaje być ciałem tylko dlatego, że zasiada w Sejmie. Kobiety, nieustannie i jakby mimochodem, rozlicza się z ich "atrakcyjności", a metafory związane ze sferą seksu same się garną na język. O Marii Smereczyńskiej pisano z przekąsem, że dziewica; Labudę oskarżano, że "zdradziła" Unię z Kwaśniewskim. Tak źle i tak niedobrze, bo sam fakt bycia kobietą w świecie polityki jest już wysoce podejrzany. Wątpliwości rozpatruje się na niekorzyść oskarżonej. Jeśli kobieta polityk jest atrakcyjna, to jej uroda zdaje się kłócić z powagą funkcji. Jeśli urody jej brak - zostaje zdyskwalifikowana jako dziwadło i frustratka.
Na szklanym ekranie kobieta polityk składa się przede wszystkim z nóg. To od nich zaczyna się ujęcie. Kobieca łydka ma w "Wiadomościach" do spełnienia jasno określone zadanie: stanowi element dekoracyjny. Fakt, że jest łydką polityka, dodaje tylko sytuacji pikanterii. Po łydce następuje dyskretne przejście na dłonie, żakiet, apaszkę, dekolt i wreszcie, na ułamek sekundy, pojawia się twarz. Kolejność jest nieprzypadkowa. W ten właśnie sposób - podkreślając cielesność - tradycyjnie filmuje się kobiety. Tak uczą w szkołach filmowych, taki jest obyczaj, konwencja. Czy można domagać się, by operator zmieniał przyzwyczajenia tylko dlatego, że kobieta, którą filmuje, jest politykiem?
Sposoby mówienia i patrzenia tworzą świat. Powtarzane w nieskończoność obrazy i słowa układają się w pewną całość, w wyobrażenie, które staje się prawdą o świecie. Panowie z telewizora wiedzą wszystko; panie z telewizora mają atrakcyjne łydki. Przekonujemy się codziennie, na własne oczy i uszy, że kobieta w polityce jest czymś niezmiernie dziwnym. Może nawet sympatycznym - wszak to miło, że na korytarzach sejmowych tyle "pięknych pań" - ale jakoś niepasującym do scenerii. Już niemal wierzymy, że premier musi być mężczyzną, już go z tej męskości zaczynamy rozliczać.
Wiem, wiem. Jestem niepoprawną ideolożką i purytanką. Czepiam się. Brak mi poczucia humoru. Te wszystkie uwagi o "damach" i "naszych pięknych paniach" są przecież urocze. Premiera pytano o jego męskość dla żartu i wszyscy się świetnie bawili. Pośladki alpinistki sfilmowano dlatego, że tak zabawnie wisiały. A jeśli chodzi o łydkę, to cóż mi łydka przeszkadza? Wszak to element sejmowej rzeczywistości. Jest kobieta, jest pończocha, jest i łydka. A skoro jest, to jakże jej nie filmować? Taka już ludzka natura, że chłop od baby różni się i basta. I co ma biedny operator poradzić na to, że mu się na łydce wzrok i kamera zawieszają? Wszak jest człowiekiem, mężczyzną po prostu! Wiem też, że większości polskich kobiet to wszystko nie przeszkadza. Jeśli powiadają, że czują się dyskryminowane (a mówi tak niemal 70 procent), to nie chodzi im o język mediów, ale o nierówność płac, o sposób, w jaki pracodawcy traktują matki, o ustawę antyaborcyjną, o szokująco niskie kary za gwałt. Języka się nie ocenia, język po prostu
jest. I również "po prostu" wyłania się z niego ostro spolaryzowany świat, który uznajemy za naturalny i nieunikniony. Nazywanie tego świata produktem ideologii może się wydawać przesadą, lecz na tym właśnie polega siła ideologii, że jej przekaz wydaje nam się oczywisty, naturalny, jedyny możliwy. Akceptujemy świat, w którym człowiek to "mężczyzna po prostu", i tylko na prywatny użytek budujemy strategie przetrwania. Nie jestem pisarką, lecz pisarzem. Nie mówcie o mnie posłanka, lecz pani poseł. Zajdę wysoko, tak wysoko, że uda mi się uniknąć zbliżenia na pośladki. A jeśli nie, to pójdę do adwokat Kowalskiej, ona na pewno coś wymyśli. Jak na współczesną Europę, język naszych mediów jest dość egzotyczny. Wystarczy zerknąć od czasu do czasu na BBC, CNN lub jedną z francuskich stacji telewizyjnych, by się przekonać, że poczynania kobiet w polityce można pokazywać w sposób neutralny, bez sztubackich wygłupów i nieustannych erotycznych podtekstów. Jak tam wygląda kobieta polityk? Jak polityk po prostu. Też ma
łydki, lecz fakt ten nikogo specjalnie nie zajmuje.
istota piąta:
kobieta w wojsku, czyli pornografia
Kobiecość to ciało; ciało to seks; seks to coś nieprzyzwoitego. Ergo: kobieta w polityce stanowi zagrożenie dla powagi państwa. W lutym 2001 roku jeden z prezenterów radia TOK FM, zresztą zazwyczaj przychylny równouprawnieniu płci, próbował wzniecić w słuchaczach oburzenie pomysłem, by kobiety miały służyć w armii. Wykorzystany w tym programie argument należy do klasyki seksizmu. Oto dowiadujemy się, że w Wielkiej Brytanii doszło do skandalu, gdyż kobieta wojskowy pozowała nago w jakimś brukowcu. Przypadek, zdaniem prezentera, stanowi oczywisty dowód, że kobiety niosą dla wojska zagrożenie. Logika tego wywodu jest jawnie absurdalna: równie dobrze można by twierdzić, że mężczyźni nie nadają się na polityków, bo Clinton nie mógł się oprzeć Monice Lewinsky, lub że łysi nie powinni być dziennikarzami, bo Jerzy Urban kłamie. Rzecz jednak w tym, że gdy mowa o kobietach, logika absurdalnych uogólnień ma swoją moc. Stereotyp przywołuje piękną fantazję o rzeczywistości idealnie symetrycznej i dwoistej: panie na
prawo, panowie na lewo. Tu mamy krawaty, tam apaszki. Mężczyźni myślą, kobiety czują. Stereotyp porządkuje świat i sprawia przyjemność: utwierdza nas bowiem w przekonaniu, że wiedza potoczna jest słuszna, a rzeczywistość nas nie zaskoczy, odbiegając od naszych przyzwyczajeń. W kwestii płci okazujemy się ekspertami - wszak każdy z nas jest kobietą lub mężczyzną i "swoje wie". Dlatego stereotyp świetnie się sprzedaje, a bystry skądinąd prezenter używa argumentu, z którym sam by się zapewne nie zgodził, gdyby chwilę pomyślał. Jednak stereotyp ma to do siebie, że zwalnia z obowiązku myślenia. Stereotyp podpowiada, że pozowanie nago jest typowym kobiecym zachowaniem, spontanicznym i nieuniknionym, bo warunkowanym naturą. Na wszelki wypadek prezenter dorzuca drugi argument: jest przekonany, że walczącej na froncie kobiecie natychmiast pośpieszą z pomocą zaniepokojeni koledzy, co nieuchronnie spowoduje chaos i osłabi armię. Dziwny to obraz kobiety żołnierza: jeśli akurat nie pozuje nago w brukowcach, to flirtuje
wśród śmigających pocisków. Zawsze i wszędzie pozostaje "kobieca", a fakt, że służy w wojsku, nie zmienia jej "natury". Wierna twardej regule różnicy płci, kobieta żołnierz nie walczy, lecz swą wzruszającą bezradnością zmusza kolegów, by biegli jej z pomocą. Obraz służącego w wojsku mężczyzny jest tu również dość zaskakujący: na widok umundurowanej osoby płci przeciwnej natychmiast zapomina o rozkazach, a w niej samej nie dostrzega żołnierza, tylko bezradną niewiastę, którą koniecznie trzeba uratować z opresji i przepuścić w "drzwiach" czołgu. Zamiast rozmowy o realnych kobietach w realnym wojsku mamy groteskową opowieść o kobiecości i męskości rodem z kiepskiego kabaretu. Czołg jest tekturowy, karabiny robią pif-paf, a z mundurów osypują się guziki, po czym następuje cmok-nonsens i ogólne bara-bara. Tu nie ma miejsca na fakty (na przykład o kobietach w armii izraelskiej) ani na poważne argumenty (choćby te, których używano, wprowadzając kobiety do sił NATO), tu są wyłącznie stereotypy. Zresztą słuchacze nie
spodziewają się niczego innego. Dzwonią do radia i oburzają się: nie, kobiety do wojska się nie nadają, wojsko pozbawi je kobiecości, a samo od nich zbabieje. Nieco ponad sto lat temu podobnie debatowano o zagrożeniach płynących z przyjmowania kobiet na uniwersytety: sama ich obecność miała uniemożliwić studentom skupienie się nad nauką. Ponadto, jak dowodziła ówczesna medycyna, nadmierny rozwój umysłu powoduje niedowład funkcji rozrodczych. Wróćmy jednak do polityki.
istota szósta:
polityk prasująca koszule
Kłopot z polską normą obyczajową polega na tym, że jest ona pozornie przyjazna kobietom. Nikogo specjalnie nie dziwi, że w czasie kampanii wyborczej kandydatki wypytuje się o ich stosunek do gotowania, dzieci i domu, podobnie zresztą jak kandydatki do pracy pyta się o plany prokreacyjne. Ot, myślimy sobie, kandydata mężczyznę zapytają pewnie o ulubioną drużynę piłkarską lub markę samochodu. Otóż nie zapytają. Te sympatyczne pogawędki o kochanej rodzince podszyte są głęboką niechęcią wobec kobiet, które realizują się w życiu publicznym. Pytając kobietę polityka o jej życie osobiste, daje się do zrozumienia, że właściwe miejsce kobiety - tej i każdej innej - jest w domu, przy dzieciach, że jej próba wkroczenia do sfery publicznej to jakieś nieporozumienie. Już sam fakt, że takie pytania padają, stawia ją na pozycji obronnej, podważa jej autorytet jako polityka.
Jak sobie z tym radzą najbardziej zainteresowane, czyli kobiety politycy? Z moich obserwacji wynika, że istnieje kilka strategii, zależnie od temperamentu i poglądów politycznych, przy czym w obliczu stereotypu żadna nie okazuje się w pełni skuteczna. Zacznijmy od prawicy, która chlubi się obecnością silnych kobiet w swych szeregach, nie dostrzegając przy tym niczego takiego jak dyskryminacja. Mamy tu pewien paradoks: z jednej strony polska prawicowość wiąże się z akceptacją tradycyjnego podziału płci, z drugiej jednak okazuje się, że kobieta polityk może z powodzeniem budować własną karierę, tłumacząc innym kobietom, iż powinny dla dobra własnego i dzieci oraz ku chwale ojczyzny siedzieć w domu. Taką rolę gra na naszej scenie politycznej Maria Smereczyńska, a w swoim czasie również Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Podobną strategię, z marnymi zresztą wynikami, stosowały na początku wieku niektóre sufrażystki: twierdziły, że w polityce przyda się "kobieca ręka", bo rządzenie państwem niewiele się różni od prowadzenia domu. Odwoływano się zatem do tradycyjnej roli kobiecej po to, by kobiety z tej roli wyzwolić. Przewrotny to argument i mało skuteczny: prawo głosu zdobyto w końcu dzięki sile haseł równościowych oraz determinacji, która z domowością i ciepłem niewiele miała wspólnego.
Przedstawicielki lewicy, pytane o swój stosunek do kobiecych obowiązków, starają się zwykle wybrnąć za pomocą żartów o godzeniu ról, nie wdając się w uogólnienia o kobiecej naturze. W tych żartach chodzi o pogodzenie dwóch sprzecznych celów: z jednej strony istnieje wymóg, by kobieta polityk była "kobieca", z drugiej - by jako polityk kobieca nie była. Skuteczność obracania wszystkiego w żart zależy więc w dużym stopniu od napastliwości przeciwnika.
Istnieje też lewicowy wariant kobiecości domowo-politycznej. Byłam świadkiem, jak Izabela Sierakowska stwierdziła wobec kilkuset osób, że wprost uwielbia prasować męskie koszule i że nic a nic jej to nie przeszkadza w pełnieniu funkcji publicznej. Chętnie w to wierzę. Koszule rzecz ludzka, tak się jednak składa, że ich prasowanie należy do czynności domowych, czyli prywatnych. Broniąc publicznie swojej kobiecości opowieściami o pracach domowych i chowaniu dzieci, godzimy się na stereotyp, który nas ze świata władzy wyklucza. Polska kultura nie dopracowała się jeszcze wzorca kobiecości politycznej budzącej zaufanie i pełnej godności. Nic tu nie pomogą dobrotliwe stwierdzenia, że "wszyscy jesteśmy ludźmi", że kobieta jak chce, to się "przebije", a płeć w polityce nie ma żadnego znaczenia. Bezpłciowość polityki jest złudzeniem, podobnie zresztą jak bezpłciowość nauki i sztuki. Nie ma ludzi bez płci, nawet w sferze wyobrażeń. Myśląc "artysta", wywołujemy ze zbiorowej wyobraźni natchnionego mężczyznę z pędzlem
lub piórem. Na hasło "naukowiec" wyobrażamy sobie roztargnionego faceta w białym kitlu. Podobnie jest z "politykiem". Trzask-prask i jak pajacyk z pudełka wyskakuje nam z głowy pan w garniturze, pełen godności "mąż stanu", który z innymi mężami stanu prowadzi "męskie rozmowy".
Człowiek, mężczyzna po prostu. Żadna kobieta nie jest w stanie wpisać się w ten wizerunek, przekonująco zagrać męskiej roli. Wystarczy zbliżenie na łydkę, a efekt obcości gotowy. Polityk prasujący koszule? Polityk w pończochach? Jaki tam polityk, baba po prostu. Co nam zatem pozostaje? Możemy mniej lub bardziej świadomie dyskwalifikować "kobiece kobiety", twierdząc, że nam do politycznego teatru nie pasują, ale możemy też wybrać drogę trudniejszą i dłuższą - starać się zmienić sam teatr, przebudować wizerunek polityka tak, by kobiety doń pasowały, tworzyć nowe wzorce płci, wychodząc poza zaklęty krąg stereotypów. Budować taką kobiecość, której do twarzy z władzą.
istota siódma:
"kobieta z łapanki"
Polityk to ktoś, kto ma władzę - od tego nie da się uciec. Prywatnie możemy prasować koszule, piec ciasta i wychowywać dzieci, ale w polityce chodzi o rządzenie. Kłopot z parą "kobieta i polityka" polega między innymi na tym, że kobiety władzy się boją. Od wczesnego dzieciństwa wpaja się nam, że najwyższą wartość w życiu stanowi akceptacja innych ludzi, poczucie, że jest się kochaną, że spełnia się oczekiwania. Wobec tych wartości wysoka pozycja w grupie zdaje się nie mieć znaczenia. Żyjemy w przekonaniu, że mieć władzę to stracić bliskość innych; rywalizacja kojarzy nam się z konfliktem i odrzuceniem. Z nieufnością odnosimy się do kobiet, które mają władzę, a jeśli nam samym uda się "zajść wysoko", pomniejszamy swoje osiągnięcia, twierdząc, że są dziełem przypadku i tak naprawdę "co innego się w życiu liczy". W typowej grupie przyjaźniących się dziewczynek najmniej lubiana jest ta, która "się rządzi", a proces zdobywania pozycji towarzyskiej w grupie dorosłych kobiet też często polega na umiejętnym
pomniejszaniu własnej ważności.
Problem lęku przed władzą pojawił się w swoim czasie w ruchu kobiecym. Jedna z uczestniczek radykalnej grupy Bread and Roses, działającej w Stanach w latach siedemdziesiątych, opowiada, jak doprowadziło to do głębokiego kryzysu:
Nie miałyśmy strategii. Feministyczna kultura polityczna zaprowadziła nas w ślepą uliczkę... Mówiłyśmy, że rewolucja oznacza przejęcie władzy, ale byłyśmy przerażone samą myślą o władzy. Dla nas władza była równoznaczna z opresją; wiedziałyśmy, co to znaczy podlegać komuś innemu. Nie mogłyśmy znieść myśli, że wejdziemy w role naszych szefów i ojców i same zostaniemy znienawidzone. Nasze organizacje rozpadały się po pięciu minutach. Zamiast walczyć o władzę, robiłyśmy wszystko, by jej uniknąć. (...) Nie jest łatwo być przywódczynią w ruchu, który nienawidzi przywódców. (1)
Nie przypadkiem o kobiecie, która dobrze sobie radzi z władzą, mówi się "prawdziwy mężczyzna" lub - mniej przyjaźnie - "babochłop". Brak dostępu do władzy i zgoda na ten stan rzeczy wpisane są w kulturowy model kobiecości: być kobietą to nie lubić władzy; mieć władzę - to zrezygnować z kobiecości. Stereotyp okazuje się składnikiem tożsamości głębszym niż światopogląd. Męska dominacja w kulturze zapisana jest głęboko w świadomości i nieświadomości obu płci: nie jako pogląd, ale jako oczywistość, składnik rzeczywistości zastanej. Myślisz: "prezydent", i widzisz statecznego pana w garniturze. Myślisz: "rząd", i masz... rząd panów w garniturach. Ta kultura, jednoznacznie kojarząca prestiż i władzę z męskością, ulega jednak zmianom, a w ciągu ostatnich 150 lat wiele zmieniło się na korzyść kobiet. Stereotyp przechodzi kolejne fazy, w miarę jak zbiorowa wyobraźnia oswaja się stopniowo z kobiecą twarzą władzy. W latach siedemdziesiątych zachodnie feministki borykały się, co prawda, z własną niechęcią do
przywództwa, władzy i hierarchii, ale ich poprzedniczki z połowy XIX wieku musiały stawiać czoło takim oto argumentom:
Czegóż to domagają się przywódczynie konwencji praw kobiet? Pragną głosować i przepychać się wśród plebsu przy urnach wyborczych. Chcą być członkami Kongresu, a w ogniu debaty narażać się na nieprzystojne żarty, słuchać nieprzyzwoitej mowy. Pragną zająć wszystkie te pozycje, do których obecnie aspirują mężczyźni: być prawnikami, lekarzami, kapitanami okrętów i generałami na polu walki. Jakże zabawnie brzmiałoby to w gazetach, gdyby Lucy Stone, przemawiając w jakiejś ważnej kwestii, nagle poczuła się słabo w wyniku bólów porodowych, po czym na środku sali sądowej wydała na świat piękne, zdrowe chłopię! (...) Podobne zdarzenie mogłoby nastąpić w Kongresie, podczas burzy morskiej albo na polu walki, a cóż wtedy nam zostanie z kobiety ustawodawcy? (2)
Podobnych argumentów można znaleźć w prasie z zeszłego stulecia bez liku, a dziś wydają nam się tak absurdalne, że nie użyłby ich zapewne nawet Janusz Korwin-Mikke. Zmiany kulturowe są więc faktem niezaprzeczalnym i pozostaje nam tylko ustalić, czy i jak można ten proces wspomagać.
W wielu krajach Europy Zachodniej uznano, że owszem, można, a nawet trzeba. Temu właśnie służy system demokracji parytetowej, regulujący udział kobiet w organach władzy odgórnie: poprzez zobowiązanie partii politycznych do promowania kobiet na stanowiska i dopuszczanie odpowiedniej ich liczby na listy wyborcze. Demokracja parytetowa nie jest, jak się niektórym wydaje, przelotną modą, lecz istotnym elementem projektu kulturowego, który podjęła zjednoczona Europa. Pojęcie parytetu pojawia się w kluczowych dokumentach Unii Europejskiej, m.in. w Traktacie Amsterdamskim i w dokumentach Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. W połowie lat dziewięćdziesiątych za jeden z priorytetów Unii uznano tzw. gender mainstreaming, czyli zmierzanie do równości płci we wszystkich dziedzinach funkcjonowania Unii. Kwoty traktuje się jako środek specjalny, wprowadzany czasowo, w celu przyspieszenia faktycznej równości w sferze polityki. W rekomendacji 1269. z 1995 roku czytamy: Zgromadzenie poświadcza, iż zasada równości między
mężczyznami i kobietami, czyli zasada demokracji parytetowej, jest integralną częścią systemu wartości, których broni Rada Europy.
System kwot stosowany jest w Belgii, Norwegii, Danii, Finlandii, Holandii, Niemczech, Włoszech oraz we Francji, gdzie przez wiele miesięcy toczyła się na ten temat gorąca debata. Według sondaży popiera go obecnie około 80 procent Francuzów, a umożliwiającą wprowadzenie parytetu zmianę konstytucji przegłosowało w grudniu 1998 roku zdominowane przez mężczyzn Zgromadzenie Narodowe. (3)
W polskiej debacie politycznej zrozumienia dla demokracji parytetowej nie ma prawie wcale. Popularność, jaką te rozwiązania zyskały w ciągu zaledwie kilku lat na Zachodzie, wydaje się z naszej perspektywy czymś niewytłumaczalnym. Czyżby do Francuzów nie dotarły wciąż powtarzane u nas argumenty przeciw parytetowi? W Polsce każdy licealista potrafi udowodnić, że parytet jest czymś niedorzecznym: wyrecytuje nam argumenty o "punktach za pochodzenie" oraz o "kobietach z łapanki", które niechybnie zapełniłyby parlament z chwilą wprowadzenia kwot. Doda, że parytet kobietom ubliża, bo sugeruje, że są od mężczyzn gorsze i w "uczciwej" grze przegrywają. Na koniec stwierdzi, że "ludzie są ludźmi" oraz że "płeć nie ma tu nic do rzeczy", bo "równie dobrze można by w Sejmie gwarantować miejsca blondynom".
Te argumenty słyszy się w Sejmie, w mediach, na ulicy.