Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:37

Strzał w serce

Strzał w serceŹródło: Inne
d48a1mu
d48a1mu

CZEŚĆ TRZECIA

BRACIA

...i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego
domownicy.
Ewangelia wg św. Mateusza, 10, 36

ROZDZIAŁ 1

OBCY

Oto moje pierwsze wspomnienie związane z Garym...
Musiałem mieć jakieś trzy, cztery latka. Pewnego upalnego letniego dnia bawiłem się przed naszym domem w Portlandzie; zachciało mi się pić, więc pobiegłem po wodę. Wpadłem do kuchni i ujrzałem siedzących przy stole mamę i braci, Franka i Gaylena. Był tam jeszcze jakiś obcy. Pamiętam, że miał krótkie brązowawe włosy, jasnoniebieskie oczy i nieśmiało się do mnie uśmiechał.
- Kto to jest? - spytałem, pokazując na obcego.
Siedzący przy stole roześmieli się.
- To twój brat Gary - powiedziała mama. Musiała zauważyć na mojej twarzy wyraz zakłopotania, który mówił: "Mój brat Gary? A skąd on się wziął?", gdyż zaraz dodała: - Odgrzebaliśmy go na chwilę, leżał gdzieś koło garażu. Chyba zakopiemy go tam z powrotem.
Znów parsknęli śmiechem.
Gary był przez rok w zakładzie poprawczym, nikt ze mną o tym nie rozmawiał. Jeszcze po latach myślałem o Garym jako o kimś, kogo pogrzebano na domowym podwórku, a potem odkopano.

d48a1mu

W 1952 roku rodzice kupili inny dom na przedmieściach Portlandu, ojciec zaś wrócił do wydawania biuletynu. Słowo "przedmieścia" nie jest tu przesadą. Dom przy autostradzie rolniczo-przemysłowej, zwanej Johnson Creek Boulevard, leżał dokładnie na granicy hrabstw Multnomah i Clackamas. Linia podziału biegła przez pokój, w którym sypiałem z trzema starszymi braćmi. Gdy trzeba było podjąć decyzję, do której z pobliskich szkół powinni pójść moi bracia, zjawił się u nas urzędnik hrabstwa. Osobiście zbadał sytuację i uznał, że chłopcy będą chodzili do szkoły na terenie tego hrabstwa, po którego stronie stoi ich łóżko. Tak więc Gary i Frank poszli do gimnazjum w hrabstwie Multnomah, a Gaylen do liceum w Clackamas.
Dom należał do owych zniszczonych przez kaprysy pogody budynków, do których ojciec musiał odczuwać jakiś szczególny sentyment. Jednopiętrowy, kryty ciemnobrązową dachówką, z odstręczającą swym wyglądem fasadą. W pobliżu przycupnęły jeszcze jeden czy dwa podobne domy, a nieco dalej wielkie bloki fabryczne rozpraszały ciemność blaskiem pochodzącym jakby z innego świata. Wzdłuż Johnson Creek poruszały się po torach tramwajowych wiekowe pojazdy, łączące centrum Portlandu ze śródmieściem Oregonu. Tuż za torami były świetne miejsca do pływania i łowienia ryb, a jeszcze dalej rozciągał się duży, gęsty las. Wieczorami zbierała się tam młodzież; mówiono, że w tych gęstych zaroślach popijało się i uprawiało seks. Krążyły też pogłoski, że popełniono tu niegdyś okropne morderstwo, a ponieważ nigdy nie odnaleziono wszystkich części ciała ofiary, można się było obawiać, że poniewierają się one gdzieś pod drzewami. Po drugiej stronie lasu ciągnął się długi szereg tandetnych domków stanowiących uboższą część sąsiedniego
Milwaukie. Wyżej, w strefie falistych wzgórz, wznosiły się uprzywilejowane rezydencje - ta lepsza część Milwaukie. Na wzgórzu za naszym domem zaczynało się już pobliskie Shacktown, gdzie mieszkały robotnicze rodziny. Jadąc parę ulic dalej, mijałeś stare, zamożne tereny Eastmorelandu, z najbardziej prestiżową uczelnią stanową, Reed College. Gdyby zakreślić na mapie dwa koncentryczne kręgi: zewnętrzny, bogactwa, i wewnętrzny, biedy - to nasz dom na Johnson Creek znalazłby się w ich punkcie środkowym. W punkcie zerowym tego gorszego kręgu.
To właśnie jest dom moich pierwszych wspomnień. Miejsce, w którym mieszkaliśmy najdłużej jako rodzina, jeszcze przed uwięzieniem i śmiercią. I nienawiścią, jaka zaczęła nas powszechnie otaczać.

Odkąd zamieszkaliśmy w tym nowym miejscu, ojca opętała myśl, że jego synom niezbędna jest żelazna dyscyplina. Być może wyniósł to przekonanie z tych wszystkich lat spędzonych w drodze, gdy byliśmy pozbawieni jakiejkolwiek trwałej ostoi. Tak czy siak, we wszystkim, co robili jego starsi synowie, gotów był teraz upatrywać przejawów samowoli, której nie mógł tolerować. Co więcej, pewne oznaki zuchwałości dostrzegał już nawet u siedmiolatka Gaylena, który utracił przeze mnie pozycję ukochanego syna. Frank Gilinore mógł kochać swoje dzieci tylko dopóty, dopóki nie sprzeciwiały się jego władzy. Gdy zaś uznał, że to się stało, odnosił się do nich jak do swych najgorszych wrogów. To tak, jakby każdy akt synowskiego nieposłuszeństwa traktował jako wypowiedzenie należnej mu miłości, a czegoś takiego jego obolałe serce nie mogło ścierpieć. Jako rosły i silny mężczyzna nie pozwalał sobie na to, by znosić odmowę miłości ze strony swych dzieci.
Wszystkie te lata spędzone w drodze nie zmieniły bynajmniej kapryśnego i wybuchowego charakteru ojca - tak jak poprzednio, nawet najmniejsze wykroczenie czy nieposłuszeństwo zasługiwało na karę - zmieniły się za to znacznie metody wychowawcze. Zamiast dawnych klapsów należało się teraz okrutne lanie, egzekwowane za pomocą paska do ostrzenia brzytwy czy pasa od spodni, a czasami gołą pięścią. Przy każdym ciosie powtarzał, że dzieci są po to, by kochać swego ojca. Było jednak na odwrót: każdy cios, który sięgał celu, unicestwiał naszą synowską miłość i rodził nienawiść.
- Nigdy czegoś takiego nie przeżyłeś - powiedział mi kiedyś mój brat Frank. - Gdy tato rozgniewał się na kogoś, jego gniew nie znał granic. Nie miał dla nas żadnych względów. Zaraz szedł w ruch pasek do ostrzenia brzytwy. Tato był bezlitosny. Kończyło się zawsze skaleczeniami i siniakami, choć uważał przy tym, żeby nie zostawiać śladów na naszych twarzach czy na odsłoniętych miejscach.
Bicie było więc na porządku dziennym - lania można się było spodziewać w każdej chwili. Przynajmniej raz w tygodniu, póki mama się nie wtrąciła, ojciec tłukł regularnie na przemian Franka i Gary`ego, a najczęściej obu naraz. Powodem kary mogła być najmniejsza błahostka - dajmy na to, któryś z chłopców zapomniał skosić trawę pod drzewem - ale równie często było to podyktowane jakimś kaprysem ojca. Frank dał mi przykład.
- Któregoś dnia, gdy wracaliśmy z Garym ze szkoły, tato zaczaił się za drzwiami. Wchodzimy, słyszymy trzask zamykanych drzwi i czujemy na grzbiecie pas od brzytwy. Tato wpadł we wściekłość, bo spóźniliśmy się pięć minut. Wcale nie żartuję: pięć minut. Nie pamiętam nawet, dlaczego się spóźniliśmy, może po prostu zatrzymał nas nauczyciel, a może wstąpiliśmy po drodze do kolegi, naprawdę nie wiem. Pamiętam tylko, jak stał za tymi drzwiami z paskiem w ręku. Nie mieliśmy nawet szansy się wytłumaczyć, gdy spadł na nas grad batów. Kiedy indziej z biurka ojca znikły jakieś pieniądze. Kazał się zaraz stawić Frankowi i Gary`emu i zapytał, który z nich to zrobił. Frank wiedział, że to Gary zwędził pieniądze, i choć był o to zły na brata, nie powiedział nic ojcu. - Jeśli nie usłyszę odpowiedzi, obaj zasłużycie na lanie - orzekł ojciec z niezachwianą logiką trenera, kaprala czy jakiegoś innego satrapy. Tym razem skręcił rzemienie, żeby bardziej bolało, i walił synów, póki krew nie przesiąkła przez spodnie. Z każdym
uderzeniem wyzywał ich od złodziei. Frank spytał później ojca, czy dostałby, gdyby wydał Gary`ego. - Oczywiście, że byś dostał - odparł ojciec. - Nikt nie lubi cholernych donosicieli.
Tego wieczoru Frank się dowiedział, że tak czy owak, musi płacić za czyny swego brata.
- Kiedy tato chwytał pasek od brzytwy i szedł z nim na nas - opowiadał Frank - nie wypominał, co złego zrobiliśmy, ani nie mówił, jak mamy się poprawić. Wystarczyło, że wyprowadziliśmy go z równowagi. Wpadał w gniew i w ten sposób się mścił. Nie robił tego, by nas o czymś pouczyć, chodziło o to, byśmy się go bali. Właśnie dlatego nas karał: nie po to, byśmy stali się przez to lepsi, lecz po to, byśmy go przepraszali. Jeśli jednak tak właśnie cię karzą, to jak masz przeprosić za to, co zrobiłeś? Jeśli wykastrujesz chłopca przyłapanego na kradzieży chleba, to czy będzie on odczuwał skruchę z powodu tej kradzieży, krzycząc i płacząc? Nie przyjdzie mu to nawet do głowy. Wcale do niego nie dotrze, co złego zrobił, ponieważ nie został ukarany w sposób, który mógłby go powstrzymać przed kolejną kradzieżą. Nie pomyśli sobie: "No tak, przecież kogoś pozbawiłem tego bochenka chleba". Pomyśli co innego: "Zostałem ciężko okaleczony z powodu jakiegoś głupiego chleba". Znienawidzi cię za to. I to właśnie ojciec w nas
wszczepił: głęboką urazę, ponieważ nawet dziecko zdaje sobie sprawę, że zostało zbyt surowo ukarane za jakiś drobiazg. Gdy spadnie ci coś ze stołu, jesteś gotów wytrzeć podłogę, ale nie jesteś przygotowany na to, że będziesz musiał wylizać ją jęzorem. I podobnie jeśli się spóźnisz parę minut, wracając ze szkoły.
Frank junior jest obecnie przekonany, że to bicie miało więcej wspólnego z wzajemnymi stosunkami między ojcem i matką aniżeli z pragnieniem dyscyplinowania niesfornych dzieci. Frank Gilmore bił synów, dopóki nie wtrąciła się żona. Nadchodziła i dawała mu poznać, że jest zła, że posunął się za daleko i że zaraz będzie miał z nią do czynienia. Mój brat przypomniał sobie, że kiedy dostawał lanie, modlił się o to, by matka się zdenerwowała. - Liczyłem razy. To było siedemnaście lub osiemnaście uderzeń pasem przez plecy, cholerny ból, zanim ruszyła wreszcie dupę z krzesła, przyszła i zaczęła coś mówić. Wydawało mi się nieraz, że między nimi jest tylko agresja. Pośrodku byliśmy ja i Gary, czekaliśmy, aż jedno z nich się nas uczepi, wówczas to drugie będzie mogło coś powiedzieć lub zrobić. To wyglądało tak, jakby wzajemnie próbowali zwrócić na siebie uwagę, a my byliśmy tylko kozłami ofiarnymi.
Frank znalazł w końcu sposób na to, by złagodzić skutki kary. Odkrył, że im bardziej się boi bicia i trzęsie ze strachu, tym mocniej ojciec go wali. - Jak płakałeś czy wrzeszczałeś - mówił - to tato wiedział, że cię boli, i tym mocniej tłukł. Mogłem więc udawać i właśnie tak robiłem. Grzmocił mnie, jak tylko chciał. W rezultacie obrywałem mniej niż Gary, który naprawdę podskakiwał, wył i wrzeszczał. Tato faktycznie mógł się na nim wyżyć. Mógł się naprawdę zapomnieć, zanim wreszcie skończył. Machał paskiem i machał, a Gary wrzeszczał i lamentował, błagał, żeby przestał, co wywoływało tylko ten efekt, że tato tłukł go coraz mocniej i mocniej.
Podejrzewam, że Frank po prostu wyciszył się emocjonalnie, jakkolwiek koszty psychiczne musiały tu być ogromne. Gary jednak nie potrafił się zamknąć: oburzenie i doznana niesprawiedliwość zalegały kamieniem w jego sercu. Można sądzić, że gdy tylko spotkał w życiu kogoś władczego, wciąż musiał odtwarzać na nowo ów dramat ojcowskiej kary. Po latach, kiedy dostał się do więzienia, dominacja strażników musiała dla stanowić podobnego rodzaju wyzwanie. Byli to często ludzie bardzo prymitywni i brutalni; powalali Gary`ego na ziemię, bili go i kopali, aż usta miał zbyt obrzmiałe, żeby mówić, a nogi zbyt obolałe, żeby na nich ustać. Wciąż przy tym próbował się poderwać, pluł na swoich oprawców i obrzucał ich najpaskudniejszymi obelgami, jakie tylko przychodziły mu do głowy, wiedząc bardzo dobrze, że w ten sposób ściągał na siebie jedynie nowe razy. Nie przestawał walczyć, choć wiedział, że nie może wygrać.
A potem, gdy mój brat Frank odwiedził go w więzieniu stanowym w Oregonie, Gary mu powiedział:
- Wiesz, jeśli tak bardzo nienawidzę władzy, to tylko dlatego, że przypomina mi ona tatę. Pomyśleć tylko, te wszystkie bezsensowne uderzenia paskiem od brzytwy, które mi aplikował stary... Czy ustrzegły mnie one przed kłopotami?

Choć stykałem się później z bezsprzecznymi oznakami ojcowskiej gwałtowności, nigdy nie przeżyłem w całej rozciągłości tego, czego doznawali moi bracia. Prawdę mówiąc, dostałem lanie tylko jeden raz. Powody nie były jasne - co potwierdzałoby opinię Franka, że wynosi się z tego tylko gorycz ukarania; nic więcej. Musiałem pewnie mazać po ścianach albo odszczeknąć niegrzecznie mamie; ojciec zaś uznał, że to wymaga batów. Pamiętam, że rozebrał mnie i postawił przed sobą, odpinając równocześnie szeroki pas z czarnej skóry z połyskującą srebrzyście sprzączką. Cały czas mi mówił, na czym będzie polegało bicie i jak okropnie to będzie bolało. Pamiętam, że czułem się jak sparaliżowany; nikt mnie wcześniej nie uderzył i strach przed tym biciem był chyba podobny do strachu przed śmiercią. Mój własny ojciec miał mnie zbić i miało to boleć. Wydawało mi się to przerażające - jak wszystko, o czym nigdy nie pomyśleliśmy, że akurat nam może się przytrafić - a także skrajnie niesprawiedliwe.
Ojciec złożył już pas i ujął go w rękę. Rozsiadł się na krześle, chwycił mnie i ułożył sobie na kolanach. Co było dalej, już nie pamiętam. Wiem tylko, że dostałem lanie i płakałem, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie samych uderzeń ani bólu, ani nawet tego, czy naprawdę tak trudno było to wytrzymać. Pamiętam jedynie, że parę chwil później ponownie przed nim stałem, tym razem w objęciach matki.
- Już dość, Frank. Chyba się zagalopowałeś. Nie musisz z nim tego robić tak jak z innymi.
Stałem tak, patrzyłem na ojca i płacząc, pocierałem obolały goły tyłek.
Pamiętam, że naprawdę mnie zabolała utrata miłości do ojca, fakt, że człowiek, któremu tak ufałem, sprawił mi ból; nigdy czegoś takiego się nie spodziewałem. Ojciec uśmiechał się do mnie, a ten uśmiech miał mi powiedzieć, że jest dumny z tego, co zrobił, że raduje się teraz swą siłą i przepełniającym go poczuciem mocy. Odwróciłem się od niego i powiedziałem:
- Nienawidzę cię.
Wiem, że tylko ten jeden raz mu to powiedziałem, i nie mogę zapomnieć wrażenia, jakie odmalowało się wówczas na jego twarzy. Znikł z niej uśmiech, a zastąpiły go strach i świadomość utraty. Położył pas na stole i siedział oklapły, wpatrując się w podłogę, z bezbarwnym wyrazem smutku.
Mama wyprowadziła mnie z pokoju i ubrała.
Już nigdy nie dostałem lania. Po tym incydencie ojciec dotykał mnie tylko z miłością. Jestem przekonany, że jedyny z rodziny zachowałem ten czuły dotyk ojca, i do dziś z tego powodu czuję się winny.
Więc to było pierwsze i ostatnie lanie, jakie dostałem, i to we wczesnym dzieciństwie. Pewnie dlatego kiepsko je pamiętam, że nie obrywałem cięgów co tydzień jak moi bracia. Gdybym był bity tak jak oni, a zwłaszcza jak Gary, którego ból i strach prowokowały tym dziksze razy, być może skończyłbym jako człowiek, który przez całe życie przygotowuje się tylko do pociągnięcia za spust. Gdy myślę o tym, co w dzieciństwie i wczesnej młodości musieli każdego tygodnia przechodzić moi bracia, mogę się tylko dziwić, że nie zabili nikogo, gdy byli jeszcze dziećmi.

Kłopoty, jakie sprawiał Gary po naszym powrocie do Salt Lake, nie były niczym nadzwyczajnym.
- Wiele dzieciaków robiło to samo co on - mówił Frank. - Ludzie pamiętają takie rzeczy tylko przez parę godzin, później o nich zapominają. Wiedzą, że z tego się wyrasta.
W Salt Lake mógłby mieć nawet większe kłopoty, tam nikt się tym specjalnie nie przejmował. W Portlandzie nietrudno było napytać sobie biedy.
Na początku lat pięćdziesiątych Portland już od wieku był największym i najbardziej znaczącym miastem stanu Oregon, choć pod wieloma względami skupisko to rządziło się własnymi prawami. Nie miało za sobą takiej historii czy aspiracji jak inne miasta Zachodniego Wybrzeża - Seattle, San Francisco czy Los Angeles; przeciwnie, z samego założenia potępiało takie ambicje. Odznaczało się pewnym konserwatyzmem, który zachował się jeszcze z okresu, gdy pierwsi osadnicy z Nowej Anglii szukali dla siebie miejsca będącego oazą dobrych manier i wygód wśród awanturniczych elementów Północnego Zachodu. Taka pełna samozadowolenia postawa przetrwała w Portlandzie kilka pokoleń, miasto było więc dość sztywne i zasklepione w sobie. I oczywiście nieprzygotowane na napływ ludności i związane z nim zmiany kulturowe, jakie nastąpiły po zakończeniu drugiej wojny światowej. W czasie gdyśmy tu osiedli, wygląd i mentalność Portlandu były jeszcze w znacznej mierze przedwojenne i czuło się, że miasto nie ma najmniejszej ochoty zmieniać
swych drobiazgowych przyzwyczajeń.
Niezbędna jest tu pewna uwaga. Powojenne poczucie luzu i nowa populacja musiały doprowadzić do przejściowego zachwiania wiktoriańskiej fasady miasta. Za dnia śródmieście Portlandu zachowywało jeszcze tradycyjne zwyczaje dzielnicy handlowej, jakkolwiek wiele amerykańskich centrów miejskich traciło znaczenie na rzecz odległych przedmieść. Po zmroku jednak charakter Portlandu ulegał zmianie. Wzdłuż Broadwayu działało mnóstwo ruchliwych barów i restauracji, a wiele z nich było otwarte przez całą noc. W miejscach tych kwitło intrygujące życie towarzyskie, z udziałem tutejszych bogaczy, bohemy artystycznej i barwnej domieszki typów kryminalnych. Całonocne oazy handlowe mogłeś też znaleźć poza Broadwayem, bliżej rzeki Willamette, o ile naturalnie wiedziałeś, jak tam trafić. Funkcjonowały tam całodobowe kina, gdzie oglądanie filmów było ostatnią rzeczą, jaka komukolwiek przyszłaby do głowy. Męskie prostytutki obsługiwały w nich stałą klientelę, oferując za parę dolców seks oralny lub robótki ręczne. Co odważniejszym
bywalcom sprzedawało się marihuanę lub twardsze specjały. Działały tu także całonocne jaskinie hazardu i zatłoczone burdele, które nie wstydziły się obsługiwać nastolatków. Chyba i ja znałem ten Portland. Były to wówczas dość paskudne spelunki, z których z czasem powstało nudne i poślednie centrum.
Policjanci dobrze znali wszystkie te nory i tolerowali je, póki odpalały im dolę. Nie popełniano tu jakichś grubszych zorganizowanych przestępstw, nie było wojny rywalizujących ze sobą gangów. Inicjowane przez gazety kampanie moralności położyły w końcu kres nocnemu życiu miasta. Pozamykano nocne bary, domy publiczne musiały się przenieść na północno-zachodnie rubieże miasta, a kina całodobowe stały się tanimi sypialniami dla pijaków i przygodnych klientów. Zaczęła też rosnąć liczba zabójstw. Krótko mówiąc, Portland upodobnił się do wielu innych miast amerykańskiego Zachodu: takich gotowych na wszystko skupisk średniej wielkości, nieźle funkcjonujących pod osłoną nocy, w przekonaniu, że nie narusza to przyzwoitości amerykańskiego modelu życia rodzinnego.
Wczesne lata pięćdziesiąte były też okresem wzrostu przestępczości nieletnich; pod terminem tym kryły się frustracja i przemoc, szerzące się wśród amerykańskiej młodzieży. Znaczną rolę w narastającym buncie młodych odegrała w połowie dekady przygoda z rock and rollem, stawiająca na głowie amerykańską kulturę popularną; nie była ona jeszcze gotowa na przyjęcie takich zmian. W tej właśnie epoce dorastali moi starsi bracia. Zwłaszcza Gary i Gaylen radośnie wchłaniali ten bunt i próbowali go przenieść do domu. Formowali sobie wypomadowane fryzury i grali płyty Elvisa Presleya i Fatsa Domino. Nosili złachane motocyklowe kurtki i wzmocnione buty. Palili papierosy, popijali tęgo z gwinta i pili syrop od kaszlu, wagarowali i rzucali szkołę, włóczyli się wieczorami z dziewczynami w obcisłych sweterkach, pędzili w podhajcowanych wozach po bezdrożach Portlandu i zabawiali się całą paczką w podejrzanych podmiejskich spelunach. Większość czasu spędzali na wypatrywaniu okazji do zrobienia czegoś zakazanego. Utrwalone
przez tradycję życie gangsterów i zabójców stanowiło dla nich atrakcyjny wzorzec i trzeba przyznać, że ich wyskoki stawały się coraz bardziej niebezpieczne i groźne.
Z czasem zapragnąłem mieć swój udział w nocnych eskapadach braci, dzielić ich radości i przyjaźnie. Pamiętam też, że budzili strach. Wyglądali naprawdę groźnie - jakby już byli ponad miłością, jakby musieli ranić i zabijać życie wokół siebie.
Dla Gary`ego nie kończyło się to wcale na odosobnionych młodzieńczych ekscesach. Wrażliwość zasklepiła się w nim niczym u zwierzęcia zamarzłego w lodach przed wiekami. Jego ideał zła ukształtował się właśnie wtedy i odtąd pozostał już dla niego drogowskazem życiowym.

d48a1mu

Jak wspomniałem, wciąż próbuję odnaleźć w tej opowieści ów punkt krytyczny, gdzie wszystko zaczęło się przechylać w złą stronę; moment, w którym rozpoczęła się destrukcja mojej rodziny, a zwłaszcza Garyego. Według mamy ten niszczycielski zwrot w jego życiu nastąpił w trakcie naszego krótkiego pobytu w Salt Lake; także mój brat Frank sądzi, iż decydujące zmiany w charakterze Garyego zaszły właśnie wtedy. Ja zaś uważam, że takim punktem zwrotnym było bicie, choć dopuszczam też inną, prostszą i może bardziej przerażającą możliwość: zły los Gary`ego rozstrzygnął się w tej chwili, gdy moi rodzice go poczęli.
On sam miał własny punkt widzenia na tę sprawę. Wiąże się to z pewnym dziwnym wypadkiem, jaki się zdarzył w pierwszym roku naszego pobytu na Johnson Creek. Gdy życie mojego brata dobiegało już kresu; Larry Schiller zapytał go za pośrednictwem adwokatów:
- Czy było jakieś zdarzenie we wczesnym okresie życia, które wspominasz dziś jako decydujące o kształcie twego przyszłego losu?
Gary opowiedział mu o tym, jak mając jakieś dwanaście, trzynaście lat, wracał ze szkoły parafialnej do domu i chciał sobie skrócić drogę. Zszedł z Czterdziestej Piątej Alei, długiej i krętej drogi łączącej Johnson Creek z ulicą, przy której była szkoła, i ruszył prosto przez szczyt wzgórza, którego stok opadał zaledwie ulicę od naszego domu. Gdy Gary schodził już w dół, natknął się na zwarty gąszcz kłujących krzewów, obsypanych mnóstwem dorodnych jeżyn. Widziane ze szczytu wzgórza, zarośla nie wydawały się zbyt wielką przeszkodą, gdy jednak się w nie zanurzył, stwierdził, że wcale nie są takie małe. Rosły tam od lat i zdążyły uformować ciernisty żywopłot, który ciągnął się wzdłuż stoku jakieś trzydzieści stóp od wierzchołka. Im niżej Gary schodził, tym gęstsze stawały się te zarośla, a jak zauważył, nie prowadziła przez nie żadna ścieżka.
Na początku mógł jeszcze zawrócić, ale postanowił iść dalej. Po półtorej godzinie zorientował się, że beznadziejnie utknął w jeżynach w połowie drogi. Pomyślał: może by krzyknąć, ale nikogo tam nie było. Zdecydował więc, że pójdzie dalej i przedrze się przez te splątane jeżyny albo padnie tu trupem. Po paru godzinach udało mu się przejść, cały był w cierniach i spływał krwią. - Spóźniłem się do domu trzy godziny - powiedział Schillerowi - a mama na to: no cóż, spóźniłeś się, ja zaś: tak, poszedłem na skróty.
Gdy Schiller wspomniał później o tym zdarzeniu mojej matce, spytała:
- I to miałoby zmienić bieg jego życia? Tylko dlatego, że sobie pomyślał, że skoro już tam wszedł, to pójdzie dalej? O to chodzi? Niebezpieczne było nie tylko to, że coś takiego zrobił, ale i to, że w ogóle o tym pomyślał.
Sam Gary wyjaśnił Schillerowi, że historia ta mówi o dojściu do takiego punktu, od którego człowiek przestaje się już bać.
- Dało mi to poczucie czegoś w rodzaju pokonania samego siebie - powiedział.
Mój brat odkrył jednak tylko połowę prawdy, niezależnie od tego, czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie. Mówiąc o pokonywaniu samego siebie, miał na myśli zdolność przezwyciężenia własnego strachu, ale nie wierzę, że coś takiego jest w ogóle możliwe. W ostatnim tygodniu jego życia codziennie patrzyłem mu w twarz. Wiedziałem, jak to jest, kiedy się patrzy w te oczy, ponieważ patrzyłem w nie codziennie przez całe życie, stojąc przed lustrem. Bo były to moje oczy. I nigdy nie znikało z nich poczucie strachu, ani na chwilę, nawet wtedy, gdy terroryzowały innych.
Tak naprawdę Gary mówił nie tyle o pokonywaniu własnego strachu, ile o uczeniu się, jak zabijać czy wyciszać tę część samego siebie, która potrzebuje wypłakać strach lub ból. Gdy Gary pokonał siebie w ten właśnie sposób, znalazł w sobie moc, by zniszczyć swoje życie i zgasić wszelkie inne życie, które mogłoby stanąć na drodze do tego celu.
Kiedy ostatnio byłem w Oregonie, odwiedziłem Johnson Creek Boulevard i mogłem się przekonać, jak bardzo ten teren się zmienił. Nic prawie nie zostało z naszego dawnego sąsiedztwa. Obskurnego brunatnego domu, w którym mieszkaliśmy, dawno już nie było, podobnie jak tych wszystkich innych obskurnych domów w pobliżu. Zostały rozebrane, a na ich miejsce weszła rozrastająca się zabudowa przemysłowa. No i dobrze, że tak się stało. Johnson Creek nie był nigdy niczym więcej niż spłachetkiem ziemi na pustkowiu. Teraz jest tam po prostu inna nędzna droga na rubieżach miasta, którą pokonuje się możliwie szybko, zmierzając z jednego pustego miejsca do drugiego. Chyba jedyną rzeczą, która przetrwała z tamtych czasów, jest ten pas jeżynowych krzewów porastających wzgórze nad Johnson Creek. Wyglądają równie staro i złowieszczo jak czterdzieści lat temu i nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek ośmielił się je stamtąd usunąć. Stoją tam wciąż, nędzna pamiątka chwili, w której pewien chłopiec ujrzał w ich gąszczu bieg własnego
losu, uświadamiając sobie, że choćby nie wiedzieć jak wrzeszczał, nic go nie zbawi przed strachem, jaki odczuwa.

d48a1mu
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d48a1mu

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj