Zdarzyło się to dokładnie sto dni po moim ślubie z Andym. Niemal co do minuty sto dni po ceremonii, która zaczęła się o wpół do czwartej. (...)
Z zewnątrz, na przykład dla taksówkarza obserwującego pieszych ścigających się, by zdążyć przed czerwonym światłem, była to zwykła scenka z życia miasta: dwoje, wydawałoby się, obcych sobie ludzi – których na pierwszy rzut oka nie łączyło nic poza tym, że oboje mieli dość liche czarne parasole – minęło się na przejściu, wymieniło przelotne spojrzenia i sztywne, a jednak przyjazne powitanie, po czym odeszło każde w swoją stronę.
Z mojego punktu widzenia sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Uczucia kłębiły się we mnie, gdy niemal bez tchu dotarłam na drugą stronę ulicy i znalazłam schronienie w świecącym pustkami barze przy Union Square. „Jakby zobaczyła ducha” – przyszedł mi do głowy jeden z tych zwrotów, które słyszałam tysiące razy, jednak nigdy wcześniej nie zdawałam sobie w pełni sprawy z ich znaczenia. Złożyłam parasolkę i rozpięłam płaszcz. Serce wciąż waliło mi jak oszalałe. Obserwując fachowe ruchy kelnerki wycierającej stolik, zastanawiałam się, czemu to spotkanie tak mnie zaskoczyło, skoro było w nim coś nieuniknionego.
Nieuniknionego w ten cichy, uparty sposób, w jaki niedokończone sprawy narzucają nam się wbrew naszej woli. (...)
– Gdzie jesteś? – głos Leo wyrywa mnie z zamyślenia.
Zastanawiam się nad odpowiedzią, oddychając gwałtownie. Przez chwilę wydaje mi się, że jego pytanie jest bardziej filozoficzne i dotyczy tego, na jakim etapie życia się znajduję, więc prawie mówię mu o Andym. O przyjaciołach i rodzinie. O mojej karierze fotograficznej. O tym, że wszystko układa się jak najlepiej. Jeszcze do niedawna, stojąc pod prysznicem czy jadąc metrem, obmyślałam scenariusz naszego spotkania z nadzieją, że nadarzy się okazja, by mu o tym wszystkim opowiedzieć. Chciałam, by wiedział, że żyję normalnie i że jestem teraz znacznie szczęśliwsza.
Już mam otworzyć usta, gdy nagle zdaję sobie sprawę, o co naprawdę pyta mnie Leo. On chce dosłownie wiedzieć, gdzie jestem, czy siedzę, stoję, czy idę, i w którym zakamarku Nowego Jorku rozmyślam nad tym, co się właśnie wydarzyło.
Jego pytanie porusza mną tak, jak każde niedyskretne, osobiste pytanie, na które wolałoby się nie odpowiadać, ale z kolei odmawiając odpowiedzi, można wyjść na osobę niepewną siebie albo po prostu niegrzeczną. Oczywiście, po jakimś czasie, gdy ponownie odtworzy się sobie w głowie tę samą rozmowę, przychodzi człowiekowi na myśl uprzejma, wymijająca odpowiedź – w tym przypadku mogłaby ona brzmieć na przykład „na mieście”.
Niestety, ja w takiej sytuacji zawsze muszę wychlapać prawdę – także tym razem bez zastanowienia podaję Leo nazwę baru.
Trudno, myślę. W końcu bezpośredniość to najlepsze wyjście. Odpowiedź wymijająca mogłaby zostać odczytana jako wyraz zawstydzenia albo przeciwnie – jako zachęta do flirtu. Jakbym mówiła: „Gdzie jestem? Zgadnij! Spróbuj mnie znaleźć...”.
– Jasne – odpowiada szybko, porozumiewawczym tonem, jak gdyby było to jakieś nasze specjalne, sekretne miejsce spotkań. Albo, co gorsza, jak gdybym była aż tak przewidywalna. Potem pyta, czy jestem sama.
„Nie twój interes” – mam ochotę odburknąć, jednak moje usta same się otwierają, by wypowiedzieć zwyczajne, proste, zapraszające „tak”. Jestem niczym biały pionek w warcabach, coraz bliżej przysuwający się do podwójnego rzędu czarnych, jakby tylko czekał na zbicie.
– OK, nie ruszaj się stamtąd, zaraz tam będę – odpowiada oczywiście Leo. Rozłącza się, zanim jestem w stanie zareagować. Zatrzaskuję klapkę telefonu i wpadam w panikę. Pierwsza myśl: wstać i wyjść. Ale nie, nie będę tchórzem. Mogę się z nim znów zobaczyć. Jestem dojrzałą kobietą, szczęśliwą mężatką. Spotkam się z byłym facetem i przez chwilę uprzejmie z nim pogadam, wielka mi rzecz. Poza tym gdybym uciekła, podjęłabym na nowo grę, którą już dawno przegrałam.