Dzień, w którym poznałem Sándora Jokáiego, zaczął się zupełnie zwyczajnie. Do dziś nie przestaje mnie dziwić, że wszystkie dni, które zmieniły moje życie, zaczynały się zupełnie zwyczajnie.
Na przykład dzień, w którym do Nowego Sącza zajechali werbownicy, zaczął się jak każdy inny. Wstałem o ósmej, jak zawsze w niedzielny poranek, matka zrobiła mi śniadanie, chleb z masłem i kubek mleka, zjadłem, popiłem i poszedłem na dziesiątą na mszę do Świętej Małgorzaty. Normalnie wróciłbym na dwunastą do domu na obiad, ale kolega z warsztatu, terminator jak ja, powiedział mi, że na rynku jest jakaś nadzwyczajna zabawa, poszliśmy więc tam razem i rzeczywiście, byli Cyganie, piękna muzyka, skrzypki i basy. Wysoki, wąsaty mężczyzna w ułańskiej kurtce i czapce nalewał wino każdemu, kto chciał, więc obaj z Wackiem stanęliśmy w kolejce. Ułan, uśmiechając się spod wąsa, napełnił nam kubki słodkim węgrzynem. Wychyliliśmy od razu i zaraz stanęliśmy ponownie w kolejce, ale Wacek nie wypił już drugiego kubka, bo dopadła go jego matka, z płaczem i wrzaskiem wyszarpała go z kolejki i nie przestając zalewać się łzami i okładać syna różańcem, zaciągnęła do domu. Ja wzruszyłem tylko ramionami.
Potem były kolejne kubki wina, potem nie pamiętam już dokładnie, tańczyłem z dziewczynami, któraś założyła mi czako, ułan poinformował mnie, że skoro mam na głowie czako, to właśnie zgłosiłem się na ochotnika do ułanów i że mam tu – i, o, tu – podpisać. Podpisałem, wypiłem jeszcze jeden kubek i padłem, bo nie byłem nawykły do alkoholu. Obudziłem się później, z okropnym bólem głowy, jako gemajn 17. pułku piechoty liniowej księcia Hohenlohe – bo było to jeszcze wtedy, kiedy pułki miały swoich Inhaber. Ułan już nie udawał dłużej ułana, był feldfeblem w piechocie, Czechem, i nazywał się Mikulka, dał mi soku z kiszonej kapusty oraz papier i pióro, bym napisał do matki. Zapytałem wtedy, co się stało, i Mikulka mi wyjaśnił. Napisałem więc list do matki i próbowałem uciec na pierwszym postoju, co wyperswadowano mi za pomocą rózgi i płazu szabli.
Zrezygnowałem więc z dezercji i zostałem żołnierzem Jego Cesarskiej Mości. W międzyczasie była rewolucja, nasz regiment już nie był pułkiem księcia von Hohenlohe, tylko po prostu 17. pułkiem piechoty, zniesiono kary cielesne, potem były bitwy, w Polsce i w Prusach, i w Rosji. Po bitwie pod Altsteinem, jako człowiek piśmienny i cokolwiek wykształcony, dostałem awans: Vize Gefreiter. Jako wicegefrajter – to było takie stanowisko na próbę – sprawowałem się dobrze i zostałem gefrajtrem, a jeszcze później kapralem. Miałem biały mundur z brązowymi wyłogami, krótką szablę, karabin, grenadierską bermycę ze sterczącym niedźwiedzim włosiem i brązową rózgę oznaczającą podoficera, którą bez litości prałem gemajnów, kiedy im się należało – bo to akurat nie podpadało pod kary cielesne. W zasadzie, wyłączywszy usunięcie inhabera, niewiele się dla nas za rewolucji zmieniło, tak się armia dogadała z czerwonymi, na ich zgubę potem.
Potem z rewolucją coś się psuło, nie wiedzieliśmy dokładnie co, mi osobiście było przykro, bo nie miałem nic przeciwko byciu wolnym, bo na tym podobno rewolucja polegała. W każdym razie, tak jak przed rewolucją bez przekonania krzyczeliśmy: “Za Cesarza!”, potem krzyczeliśmy: “Za Republikę!”, “Vivat Kleiderpeter!”, “Vivat Egern!”, “Vivat Esterházy!”, “Heil Führer!”, co tylko kazali krzyczeć, a zawsze bez przekonania. Pułk składał się głównie z leniwych Czechów, którzy mieli w dupie cesarza, Republikę i wszystko poza tym, żeby się nażreć, opić piwa i nie dać się zabić, więc krzyczeli to, czego od nich wymagał oficer. Niewielka domieszka Morawiaków, Ślązaków i Polaków nie zdawała się zresztą żywić innych przekonań. Byliśmy cały czas daleko, w Prusach, w Rosji, w Mołdawii i w Polsce. W Polsce było mi smutno, bo salwowym ogniem pod Rzeszowem roznosiliśmy nieudolne szarże konfederatów rzeszowskich, a to w końcu byli Polacy, jak i ja. Ale w sumie nie było mi ich specjalnie żal, bo to i szlachta, i buntownicy, szlag
by ich trafił z ich krzyżami na piersiach, sztandarami z Maryją, konfederatkami, szablami – i z ich, pożal się Boże, manewrami. Kiedy raz próbowali zrobić zwrot na polu, bo nasz pułk wylazł z lasu, to chyba połowa się wywróciła, bo konie powjeżdżały na siebie. Takie to było wojsko. Potem była pierwsza klęska, pod Kiszyniowem, potem wszystko to, co potem i o czym napisano już tysiąc artykułów, Kampania Północna. Dostaliśmy iglicówki, zmienił się cały regulamin ćwiczeń, a szlak bojowy 17. pułku jest wszystkim dobrze znany, jego czyny również, więc nie będę się powtarzał. Ja, Michał Socha z Nowego Sącza, zostałem feldfeblem i za pojmanie rosyjskiego działa dostałem nawet nowy medal, Krzyż Żelazny drugiej klasy, który dumnie dyndał mi na lewej piersi, zaraz pod lederwerkiem od ładownicy, a obok srebrnego Medalu za Odwagę, który dostałem jeszcze za Altstein. Oba były gówno warte, co czuję się w obowiązku nadmienić, a co zrozumiałem całkiem niedawno. Miło się w każdym razie wojowało z karabinem Pauly'ego na
ramieniu, mogliśmy się Ruskim i Prusakom, piechocie i kawalerii po równo, śmiać w nos i kosić ich jak gliniane garnki na strzelnicy. Oficerstwo się szybko połapało, że dobrzy strzelcy dadzą radę zwalczać artylerzystów, nie wchodząc w zasięg ich dział, i przestaliśmy się nawet bać kawalerii.
A potem nadszedł dzień, w którym poznałem Sándora. Dzień zaczął się zwyczajnie. Obudziłem się na czas, jak zwykle, po prostu otworzyłem oczy i wstałem z pryczy, założyłem garnizonowy mundur i furażerkę z chwostem, przypasałem półszablę, pod pachę wsadziłem rózgę i przeszedłem się między namiotami – bo obóz był, niestety, pod gołym niebem, niedaleko Wilna – wrzeszcząc po niemiecku, czesku i polsku:
– Tagewacht! Pohnutka! Budzić się, lenie, hajzle, skurwysyny, Schweinebande zasrana, vůle, małpy cyrkowe! – Nie przepadałem za tym potokiem obelg, ale taki był obowiązek feldfebla, bluzgać, kląć i tłuc gemajnów leszczynową rózgą, grubą jak kaliber muszkietu. Regulamin twierdził, że podoficer powinien do przemocy uciekać się w ostateczności, na co dzień wpływając na gemajnów dobrym przykładem. Z tymi czeskimi wieprzami ostateczność zaczynała się przy pobudce, a kończyła na capstrzyku, więc postępowałem wedle regulaminu.
Potem też było zwyczajnie. Apel, komenda: “Gebet!” i ryczą te moje Czechy po niemiecku: “Vater unser!” Trochę rutynowych ćwiczeń, sprawdzenie mundurów, czystości włosów, czy harcapy dobrze zaplecione i dobrej długości, czy broń czysta, rozdzielenie wart i takie tam, szkoda inkaustu, żeby o tym pisać. I cały czas wrzask, bluzg i rózga, aż się zmęczyłem popołudniem i zrobiłem gemajnom święto, bo odechciało mi się już wrzeszczeć. Nasz ostatni profos zastrzelił się przy czyszczeniu pistoletu i ja, niestety, pełniłem obowiązki, póki pułkownik nie pofatyguje się do pułku i nie wyznaczy kogoś starszego. Tak mi mijał dzień, tęskniłem do bitwy, żeby się odznaczyć i dostać może promocję na chorążego, a potem podporucznika, porucznika i hejże!, mało było generałów, którzy zaczynali od gemajna? Tak się okłamywałem aż do wieczora, kiedy zaczęło słońce zachodzić powoli i byłby już czas, żeby trąbić na capstrzyk, zamykać bramy, gasić ognie, zasznurowywać namioty z beczkami rumu i beczki oznaczać kredą. Ale zanim wydałem
rozkaz, usłyszałem okrzykiwania się na warcie, hasło i odzew, i zaraz tętent, w kłusie. Pomyślałem, że może oberst uznał, że warto na chwilę odczepić się od zadków litewskich szlachcianek w celu złożenia odwiedzin w pułku, a nie w karczmie. Niestety, pan pułkownik w jakimś litewskim zadku utknął chyba na dobre, bo zamiast niego ujrzałem Sándora. Zdążyłem się mu dobrze przyjrzeć. Był niezbyt wysoki i chudy, starszy ode mnie, tak na oko o dobre dziesięć czy piętnaście lat, obdarzony sumiastymi wąsiskami i nieregulaminowymi już warkoczykami, chociaż kto ich tam wie, czy były te warkoczyki regulaminowe, czy nie – huzarzy i tak zawsze mieli regulamin w dupie.
Sándor był huzarem, to nie ulegałoby wątpliwości, nawet gdyby ubrać go w sutannę albo w kurwie łaszki, widać było, jaki miał dosiad w siodle swojego małego, polskiego konika i jak mu sterczały nawoskowane końcówki wąsów. Tamtego wieczoru zaś nosił mundur huzarów Hadika, zwanych tak od nazwiska ich przedrewolucyjnego inhabera – numer, szesnasty bodajże, wcale się nie przyjął, gdyż aktualnym pułkownikiem był również Hadik, tyle że o pokolenie młodszy. Był już listopad, z tych zimniejszych listopadów, więc Sándor granatową pelisę założył na siebie zamiast wieszać ją na ramieniu huzarską modą, a zamiast regulaminowych czerwonych spodni założył długie do kostek szasery. Ot, huzar, pisałem, że mają regulaminy w dupie. Kiedy mnie ujrzał, zasalutował niedbale, nie zsiadając z konia, i powiedział, że przywozi raport od pułkownika.
Niestety nie zdążyłem odpowiedzieć, gdyż właśnie z namiotu wyszedł gefrajter Kubec, bezczelny Morawiak, wybierający się na pikietę – był w pełnym oporządzeniu, z karabinem na ramieniu. Nikt nie wie, co Kubecowi strzeliło do łba – bo jak się zaraz okaże, nikt nie miał okazji go o to zapytać. W każdym razie na widok huzara gefrajter nagle wyprężył się na hab acht, zasalutował, uśmiechnął się szeroko i ryknął:
– Chuj wodzowi w oko!
Może zrobił to, bo rozpoznał mundur huzarów Hadika, pułku znanego ze swego oddania wobec Wodza? Znana jest wszystkim opowieść o tym, jak jeden szwadron 16. pułku zaszarżował na brygadę rosyjskiej kawalerii, by dać Wodzowi czas na ewakuację z zagrożonego zagarnięciem wzgórza. Ze szwadronu ocalało kilku zaledwie gemajnów, ale Sternberg ujechał i jeszcze wygrał tę bitwę. Takie tam bzdury, żołniersko patriotyczne opowiastki.