Gdy Zarząd firmy ulokowany został w Warszawie przy ulicy Smolnej 17, mój ojciec wraz z żoną i synami przeprowadził się do Warszawy. Karol zajął miejsce ojca w Myszkowie. Stosunki babci Marii z ciocią Lilą nie układały się jednak tak dobrze jak z mamą. Natomiast AWS - mąż babci - był Lilą oczarowany, zawsze dla niej uprzejmy i chętny do udzielania pomocy w trudnych dla niej sytuacjach.
Urodziłam się 14 lipca 1936 roku w Pabianicach. Tak jak Lucjana, mama chciała urodzić swoje trzecie dziecko u mamy w Pabianicach, a poród przyjmowała sławna już w rodzinie „mądra pani”. Ponieważ obyło się bez komplikacji, wkrótce wróciłyśmy do Warszawy. Mieszkaliśmy wtedy w Alei Róż 10, w pięknej kamienicy, w której rodzice wynajmowali jedno piętro. Z okien naszego mieszkania widać było Dolinę Szwajcarską, zimą ścigających się łyżwiarzy, latem spacerowiczów i bawiące się dzieci. Mnie jednak niania prowadzała na spacery do parku Ujazdowskiego i pobliskich Łazienek, gdzie było o wiele więcej przestrzeni i świeżego powietrza. Chyba od tamtych czasów uwielbiam wiewiórki, a przypadkowe zobaczenie ich uważam za prognozę pomyślnych wydarzeń.
Przed samą wojną rodzice przeprowadzili się na ulicę Myśliwiecką nr 18 do naszej nowo wybudowanej willi.
Ojciec, człowiek wielkiej dobroci, miał charakter choleryczny. Gdy coś szło nie po jego myśli, robił „królewskie” awantury. Opowiadała mi mama, jak ojciec poszedł do miary garnituru, do krawca Żyda, i miara nie była gotowa. Ojciec zwymyślał krawca bez opamiętania, a on po tej całej awanturze spokojnie zripostował: „Panie Steinhagen, niech się pan tak nie wścieka, przecież to panu szkodzi, a nie mnie”. Jego nieposkromione wybuchy gniewu dawały się boleśnie odczuć rodzinie, a osiągały szczyty, gdy ojciec był zaziębiony. Tak pisał mi o nim mój brat Lucjan: „Ojciec w istocie był człowiekiem dobrodusznym i skromnym, jeśli nie pokornym, ale przerażającym w wybuchach gniewu.
Raz musiał się na mnie bardzo gniewać za to, że złośliwie obraziłem naszego stangreta -Krzywańskiego. Tym razem jednak nie wybuchnął, tylko po raz pierwszy w życiu sprał mi tyłek, płacząc przy tym. Potem powiedział: Nigdy więcej nie poniżaj nikogo, szczególnie gdyś możniejszy”.
Balsamem na jego trudny charakter okazałam się ja - maleńka córeczka Liza. Gdy moja mama i bracia coś chcieli wymusić na ojcu, wysyłali z tą sprawą mnie. Gdy zapragnęli nowego, bardzo wtedy nowoczesnego radia Telefunken, wystarczyło moje krótkie: „Tato, kup mi nowe radio”, i w tym samym dniu radio zostało zainstalowane w domu.
Sierpień 1939 roku spędziliśmy w Cielętnikach. 29 sierpnia były urodziny ojca, a ja nie mogłam się rozstać z kwiatami, które przygotowałam dla taty.
Zaraz po urodzinach ojciec wyjechał do Warszawy. Wojna zastała nas w Cielętnikach i mama postanowiła jechać już 1 września za nim, gdyż bała się rozłąki z ojcem, mając w pamięci doświadczenia walk pozycyjnych z czasów pierwszej wojny światowej. Dom i służbę zostawiła pod opieką swojej siostry Uli.
Do naszego forda wcisnęła się mama, sześcioro dzieci, bardzo tęga opiekunka kuzynek - Dęta i szofer pan Skolimowski. W Kielcach zatrzymano się w hotelu, gdyż dzieci były bardzo zmęczone, a Ewę bolał brzuszek. Wszyscy musieli się pomieścić w jednym pokoju, a Ewunię, taką chorą, mama ułożyła na szerokim parapecie okiennym, żeby ją osobiście doglądać z krzesła, na którym obok niej siedziała. Po drodze zaczęło brakować benzyny i nasz szofer wpadł na genialny, wyprzedzający epokę pomysł: dolewał do baku spirytus denaturowany. Tak dotarliśmy do Warszawy.
Wczesnym rankiem 2 września pojawili się w cielętnickim dworze polscy oficerowie z 27. Pułku Piechoty i nakazali natychmiastową ewakuację wszystkich jego mieszkańców. Na terenie majątku Cielętniki miały się toczyć bitwy z nacierającymi wojskami niemieckimi. Później okazało się, że niemiecka ofensywa rozdzieliła się i przeszła kilkanaście kilometrów od majątku na północ i na południe.
Ciocia Lila wraz z domownikami i służbą powozami i wozami drabiniastymi ruszyła w kierunku Kielc. Tam 4 września dogoniła i przegoniła uciekającą ludność cywilną ofensywa niemiecka. Ciocia zarządziła powrót kawalkady do Cielętnik, a sama pociągiem próbowała się dostać do swoich dzieci i siostry. Pociąg jednak został zbombardowany przez Niemców i ciocia już na piechotę postanowiła dotrzeć do Warszawy. Na trasie swojej wędrówki spotkała stryjka Olesia Knothego z żoną Ksenią, z którymi w młodości odbyła wiele interesujących europejskich podróży. Do Warszawy nie mogli się jednak już dostać, otaczały ją zewsząd wojska niemieckie i tak jak wszyscy uciekinierzy, powędrowali na wschód. Dotarli aż za Bug i zatrzymali się w leśniczówce. Przyjęto ich bardzo serdecznie, gdyż nazwisko Knothe miało magiczne działanie, nazwisko Wielkiego Łowczego Polski - Hermana Knothego. Tam usłyszeli o wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej i postanowili natychmiast wracać do centralnej Polski. Ciocia wyruszyła do Pabianic, do swojej
matki, i dowiedziała się, że mój ojciec zginął. Postanowiła więc przedrzeć się do Warszawy. Po wielu trudach wreszcie tam dotarła, ale okazało się, że mama wyprawiła się już z dziećmi do Pabianic. Ciocia spotkała się w Pabianicach ze swoimi dziećmi i siostrą, ale dopiero w drugiej połowie października 1939 roku.
Wcześniej, 14 września ojciec jako oficer rezerwy został powołany na stanowisko szefa Wydziału Intendentury Ogólnej Straży Obywatelskiej Warszawy przy urzędzie miasta prezydenta Starzyńskiego. Straż Obywatelska pod wodzą Janusza Regulskiego, tak jak inne liczne organizacje cywilnej obrony Warszawy, miała na celu aprowizację ludności, zapewnienie opieki sanitarnej, opieki nad uchodźcami, pogorzelcami, sierota mi, rozbitkami i żołnierzami oraz zabezpieczenie mienia ludności cywilnej przed ogniem nieprzyjacielskim i grabieżą.
Ojciec zginął 26 września 1939 roku, podczas pełnienia swoich obowiązków, od bomby niemieckiej, zasypany gruzami w naszym nowym domu. Zasypani byli także moi bracia i mama, ale ona, gdy rozliczne bomby spadały wokoło i wstrząsy odrzuciły część gruzów, sama się jakoś wygrzebała i zorganizowała pomoc. Chłopcy zostali uratowani, mimo że w gruzach byli blisko dziesięć godzin. Lucjan leżał pod ciężkimi drzwiami na schodach, a Bogdan pod brodą miał ostry odłamek, który - gdy mdlał - boleśnie wbijał mu się w brodę, co go cuciło. Ojciec zasypany był ponad szesnaście godzin. Opowiadała mi mama, że przez wiele godzin leżała przy nim na tym gruzowisku i mogła tylko wyciągniętą ręką dotykać czubka jego głowy i dodawać mu otuchy, cały czas mówiąc do niego. Ekipa ratowników, którzy odkopywali ojca, była bezradna, gdyż otaczające go rumowisko co chwilę się zawalało i na zdawałoby się już oczyszczony teren obsuwały się coraz to nowe zwały gruzu. Gdy go wreszcie odkopano, żył jeszcze, ale wkrótce zmarł, prawdopodobnie na
zator. Mama musiała trzykrotnie przeżyć pogrzeb ojca. Najpierw pochowano go prowizorycznie w ruinach naszego domu, potem na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Warszawie, wreszcie ekshumowany, został przeniesiony do kaplicy rodzinnej na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Częstochowie.
Moja babcia Maria Steinhagenowa straciła w roku 1939 trzech synów: Adolfa, Stefana i Feliksa oraz wnuka Krzysia. Oto fragment listu kondolencyjnego babci do mojej mamy z 24 grudnia 1939 roku: „Moja droga, kochana Litko! Wszyscy my tacy biedni i osieroceni, brak nam tych naszych ukochanych tak bardzo, że nawet w słowach tego wyrazić nie mogę. Myśli moje wciąż przy moich synowych i wnusiach sierotkach, co to za bieda nam spadła na nasze piękne życie rodzinne. Uwierzyć nie mogę, że straciłam z mojej piątki aż trzech bezpowrotnie... Litko moja, marne są słowa wobec naszego bólu i za słabe, by oddać choć cząstkę naszej rozpaczy”. Cztery dziewczynki: Anitę, Jolę i Ewę oraz mnie, wyciągnięto z piwnicy przez rozgięte kraty małego okienka. Z gruzów wykopano także, już nieżywych, naszą kucharkę i lokaja oraz jeszcze żyjącą Irmę Marks, córkę ochmistrzyni z Cielętnik - pani Marty. Irma też wkrótce zmarła. Służącą Tolę, ze zmiażdżonym kolanem, odtransportowano do Szpitala Ujazdowskiego. Byłam tam z mamą, która
poszukiwała Toli. Korytarze pełne jęczących rannych w zakrwawionych bandażach, mama z siniakami na policzkach i pod okiem, to jedno z moich najdawniejszych wspomnień. Tolę udało się znaleźć i odwieźć do Pabianic do babci, niestety również zmarła, gdyż w zmiażdżone kolano wdała się gangrena.
Po śmierci ojca mama przewiozła sześcioro dzieci swoich i siostry Lili do babci Krusche do Pabianic. Ciocia Lila po trudach i wędrówkach wojennych wreszcie do nas dotarła. Byliśmy tam do Bożego Narodzenia. Z Pabianic wyjechaliśmy zaraz po świętach, gdyż okupanci zażądali od ludzi pochodzenia niemieckiego jednoznacznego opowiedzenia się za Wielką Rzeszą, a moja mama, wdowa po polskim oficerze, absolutnie tego nie chciała. We Włocławku i Myszkowie nie mieliśmy czego szukać. Z chwilą wybuchu wojny wszystkie fabryki rodziny Steinhagenów zostały objęte niemieckim zarządem komisarycznym Hauptreuhandsstelle Ost, gdyż opowiedzieli się za Polską i nikt z nich nie podpisał volkslisty.
Wyruszyliśmy więc do Cielętnik samochodem pana Thomena, męża jednej z naszych cioć Knothówien - Szwajcara, będącego jednym z dyrektorów firmy „Krusche i Ender”. Pan Thomen miał kierowcę mówiącego językiem niemieckim, co bardzo ułatwiło sprawę ewakuacji. Nam, dzieciom, przy wszystkich kontaktach z okupantami nie wolno było mówić po polsku. Była sroga zima i nasz samochód, jadąc po nieodśnieżonej szosie, zakopał się w zaspach. Pojawili się okoliczni chłopi w baranich kożuchach, ale nie mogli nic pomóc. Wzięli nas więc na ręce i zanieśli do dworku państwa Wunschów we Wronikowie, gdzie spędziliśmy kilka dni, aż do oczyszczenia drogi. Z tego miłego i bardzo serdecznego przyjęcia nas przez gospodarzy pamiętam ciemnawy pokój, w którym jadaliśmy posiłki, i pokrowiec na dzbanek z herbatą, udziergany z białej włóczki i wyglądający jak puszysty pudełek.