Kiedy pierwszy raz podjeżdżam pod dom rodziny Fey, cała dzielnica pogrążona jest w sennej atmosferze wrześniowego przedpołudnia. Deszcz wciąż siąpi, kałuże zalegają na drodze, przy furtce zrobiła się już prawdziwa chlapa. Naciskam guzik domofonu, ale nikt mi nie otwiera, w żadnym oknie nie porusza się roleta, ze środka nie dobiega najmniejszy odgłos. Z uporem dzwonię jeszcze raz, potem popycham furtkę. O dziwo, ustępuje z głośnym jękiem.
Czuję się, jakbym weszła na opuszczony teren: samotną huśtawkę popycha wiatr, pierwsze opadłe liście zaściełają dróżki między klombami, dawno nikt tu nie grabił, rolety w oknach są opuszczone, ogród tonie w błotnej brei. Kiedy stukam do drzwi, nikt mi nie odpowiada, ale z tyłu domu rozlega się jakiś hałas, więc kieruję się właśnie tam.
– Cześć!
Zza klombu podnosi się drobna postać dziewczynki ubranej w sztormiak i za duże kalosze. Niewiele widzę pod kapturem, który naciągnęła sobie aż na nos, ale to na pewno Lucyna, najmłodsza z rodziny Fey.
– Cześć! – Uśmiecham się przyjacielsko. – Zastałam rodziców albo brata?
Marszczy nos w sposób, który wydaje mi się znajomy, zezuje na mnie spod kaptura.
– Pani przyjechała w sprawie Sylwii?
Przytakuję i zaraz pytam, kiedy mogę wpaść, żeby pogadać z jej rodzicami.
– Pani jest dziennikarką, prawda?
– Tak. Piszę artykuł o twojej siostrze.
Wzrusza ramionami, artykuł nie robi na niej wrażenia.
– Rodzice będą wieczorem. Proszę przyjechać wtedy, pewnie porozmawiają z panią. – Pochyla głowę i dodaje ponuro: – Zawsze rozmawiają z dziennikarzami.
Wracam pod ich dom, kiedy na dworze jest już ciemno, a do siąpiącego przez cały dzień deszczu dołączają ostre porywy wiatru. W oknach na parterze świecą się światła, jednego okna nie zasłonili i widzę fragment seledynowej kuchni, po której kręci się jakiś wysoki mężczyzna, chyba ojciec Sylwii.
Kiedy na moje biurko trafiła teczka opisana imieniem i nazwiskiem Sylwia Fey, byłam w trakcie zbierania materiałów do artykułu o rodzinie, która od lat boryka się z brakiem prądu i żyje w koszmarnych warunkach. Teczka Sylwii była zadziwiająco płaska i wyglądało na to, że zawiera tylko kilka kartek. Ale ja wiedziałam już od Damiana, który utonął w śledztwie policyjnym, że Sylwia to temat rzeka, którego nie uda mi się zamknąć przed urlopem.
Teczkę otworzyłam tydzień temu. Na pierwszej stronie znalazłam zdjęcie dziewczyny, wycięte z jakiegoś pisma.
Zawsze intrygują mnie te fotografie, na których ktoś pojawił się po raz ostatni. Ogarnia mnie wtedy niewytłumaczalna potrzeba znalezienia czegoś, co będzie znakiem, zapowiedzią losu, który spotka tę osobę. Zdjęcie rodziny Fey, które przyszło do mnie e-mailem kilka dni po tym, jak poznałam historię Sylwii, powiększyłam sobie niemal na cały ekran komputera i szukałam właśnie takiego czegoś – przepowiedni, że Sylwia zniknie.
To było zdjęcie robione wczesną jesienią, ostatnia aktualna fotografia, na której znalazła się dziewczyna. Ma na sobie dżinsową katanę, długie jasne włosy zebrała po jednej stronie, spływają po ramieniu, nie uśmiecha się, nie patrzy w obiektyw. Zaintrygowało mnie, że jako jedyna osoba na fotografii jest poruszona: rysy jej twarzy przy powiększeniu zacierały się, pikselowała, kiedy rozciągałam jej twarz jeszcze mocniej. Nie mogłam dojść, na kogo patrzy. W zbliżeniu jej dłonie okazały się poplamione na czarno. Głowa odwrócona profilem, niechętne spojrzenie kierujące się gdzieś poza bratem na tę część ogrodu, która nie zmieściła się w kadrze. Siedzi na huśtawce w ogrodzie domu, który teraz rozpościera się przede mną, koło niej rozsiadła się młodsza siostra, Lucyna; za nimi, na schodach, stoi matka z czymś kolorowym w ręce. Brat siedzi na stopniu: dłonie wsunął w rękawy swetra, rude włosy kłębią się wokół jego twarzy, spojrzenie celuje w obiektyw aparatu. Zdjęcie musiał zrobić ojciec.
Ojciec Sylwii, Jakub Fey, prowadzi mnie po schodach na pierwsze piętro. W korytarzu panuje półmrok, więc z ledwością udaje mi się wyodrębnić niewielkie grafiki wiszące na ścianie, w równym rzędzie, co do milimetra.
– To prace Mateusza – wyjaśnia Jakub, który bardzo chce być pomocny. – Robił je wiele lat temu, ale są takie ładne, że postanowiliśmy je powiesić. Sylwia bardzo je lubiła. Lucyna też rysuje, następnym razem pokażę pani jej rysunki.
– Z chęcią obejrzę. – Uśmiecham się uprzejmie. Zdążyłam zanotować, że oboje rodzice zwracają się do małej Lucyny „Lou”.
– W jej pokoju nic się nie zmieniło – odzywa się Jakub, gdy stajemy pod drzwiami pokoju Sylwii. – Zostawiliśmy wszystko tak, jak było. Nic w nim nie ruszaliśmy. Tak jest łatwiej.
– Oczywiście.
Większość ludzi, którym zaginął ktoś bliski, dopóki nie dostanie oficjalnej informacji o zgonie tej osoby, przechowuje jej rzeczy jak relikwie, w stanie nienaruszonym. Z Sylwią jest podobnie. W pokoju wciąż unosi się jej zapach: mieszanina poziomek z nutką czegoś świeżego, delikatnego, czym pachnie większość nastolatek. Moje spojrzenie ogarnia łóżko nakryte różową narzutą, stertę poduszek powyszywanych w kwiaty. Zatrzymuję się przy dużych ramach, w których Sylwia umieściła powycinane zdjęcia z gazet. Są tu modelki, gwiazdy kina, staromodne ciuchy i kilka zdjęć Marilyn Monroe z filmu „Mężczyźni wolą blondynki”.