_Czas za krew_: wrześniowe bitwy
Po raz pierwszy społeczeństwo niemieckie dowiedziało się o Stalingradzie jako celu operacji wojskowej z komunikatu z 20 sierpnia. Dokładnie dwa tygodnie później Hitler, który nigdy nie chciał, aby jego żołnierze wdali się w walki uliczne w Moskwie i Leningradzie, postanowił zdobyć to miasto za wszelką cenę.
Wydarzenia na Froncie Kaukaskim, podobno dla Hitlera najważniejsze, odegrały wielką rolę w jego nowej obsesji na punkcie Stalingradu. 7 września, nazajutrz po meldunku Haldera o „zadowalającym postępie pod Stalingradem”, irytacja Hitlera z powodu załamania się marszu na Kaukaz osiągnęła punkt kulminacyjny. Nie przyjmował do wiadomości, że feldmarszałek List miał za mało wojska do tego zadania. Generał Alfred Jodl po powrocie z wizyty w dowództwie Lista stwierdził podczas obiadu, iż List wykonywał tylko rozkazy Führera. „To kłamstwo!” – krzyknął Hitler i wypadł z pokoju. Jak gdyby dla udowodnienia, że przekręcono jego słowa, dalekopisem wysłano do Niemiec instrukcję rozkazującą oddelegowanie do winnicy stenografów z Reichstagu, żeby notowali każde słowo podczas codziennych konferencji taktycznych.
Po zwycięstwach w Polsce, Skandynawii i Francji Hitler często gotów był lekceważyć przyziemne potrzeby armii, na przykład dostawy paliwa czy niedostateczny stan osobowy, jak gdyby codzienne materialne wymogi prowadzenia wojny go nie dotyczyły. W swoim wybuchu tym razem Führer przekroczył, jak się wydaje, pewną psychologiczną barierę. Generała Warlimonta, który wrócił po tygodniowej nieobecności, zaszokował u Hitlera „uporczywy stan trawiącej go nienawiści”. Pomyślał o nim: „Ten człowiek zmienił oblicze. Pojął, że jego ryzykancka gra się kończy i że nie uda się pokonać Rosji w tej kolejnej ofensywie”. Nicholas von Below, adiutant Führera do spraw Luftwaffe, również po powrocie zastał „zupełnie nową sytuację. Całe otoczenie Hitlera robiło takie samo przygnębiające wrażenie. Hitler nagle kompletnie zamknął się w sobie”.
Hitler prawdopodobnie przeczuwał prawdę – powiedział przecież swoim generałom, że niepowodzenie w zajęciu Kaukazu znaczyłoby, iż należy zakończyć wojnę – ale w dalszym ciągu nie potrafił się z tym pogodzić. Armie dotarły do Wołgi i stalingradzki przemysł wojenny został prawie zniszczony – dwa cele założone w operacji „Błękit” – jednak obecnie musiał zdobyć miasto noszące imię Stalina, jak gdyby to samo przez się było pokonaniem wroga na wszelkich innych polach. Ów niebezpieczny fantasta szukał zaspokojenia ambicji poprzez symboliczne zwycięstwo.
Kilka spektakularnych sukcesów odniesionych w tej kampanii wystarczyło do podtrzymania w Hitlerze iluzji, że Stalingrad stanie się ostatecznym potwierdzeniem wyższości niemieckiej potęgi. W trwających na północnym froncie walkach hrabia von Strachwitz, najwyższej klasy dowódca 16. Dywizji Pancernej, pokazał, że w przeciągającej się bitwie sukces zależał od trzeźwości umysłu, celności strzałów i szybkości ognia. Rosjanie fala za falą wysyłali czołgi T-34 oraz czołgi amerykańskie dostarczone w ramach lend-lease’u. Amerykańskie maszyny, wyższe i z cieńszym opancerzeniem, okazały się łatwe do unieszkodliwienia. Sowieckie załogi nie lubiły ich. „Te czołgi są niedobre – powiedział wzięty do niewoli kierowca. – Zawory rozpadają się na kawałki, silnik się przegrzewa, a skrzynia biegów jest do niczego”.
„Rosjanie zaatakowali ze wzgórza – wspominał Freytag-Loringhoven – a my byliśmy na jego przeciwległym stoku. Przez dwa dni powracali w taki sam sposób, ukazując swoje sylwetki na tle niebia”. Zabitych zostało przeszło stu. „Jak okiem sięgnąć – pisał do domu saper w stopniu kaprala – widać niezliczone rozbite i wypalone czołgi”. Czterdziestodziewięcioletni Strachwitz uzyskał Liście Dębowe jako dodatek do Krzyża Rycerskiego i wkrótce ze względu na swój wiek został przeniesiony z powrotem do Niemiec. Przekazał dowództwo Freytag-Loringhovenowi.
Rosyjskie ataki na tym etapie pociągały zatrważające straty w ludziach i były przeprowadzane niekompetentnie, ale nie pozostawiały wątpliwości co do determinacji bronienia Stalingradu za wszelką cenę. Właśnie ta determinacja stanowiła przeciwwagę dla determinacji napastnika. „Na zegarze wybiła godzina odwagi...” – głosił wiersz Anny Achmatowej w momencie, kiedy samo istnienie Rosji znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Od upadku Rostowa stosowano każdą metodę pobudzania do oporu. W gazecie Frontu Stalingradzkiego „Stalinskoje Znamia” 8 września ukazała się fotografia przestraszonej dziewczyny ze związanymi rękami i nogami. „Co będzie, jeśli twoja ukochana dziewczyna zostanie tak skrępowana przez faszystów? – brzmiał podpis. – Najpierw ją zgwałcą, a potem wrzucą pod nadjeżdżający czołg. Atakuj, żołnierzu. Zabijaj wroga. Twoim obowiązkiem jest niedopuszczenie, aby najeźdźca zgwałcił dziewczynę”. Taka propaganda – niemal powtórzenie tematu wiersza Konstantina Simonowa Zabij go! – była niewątpliwie brutalna, ale jej symbolizm stanowił dokładne odbicie nastrojów tego czasu. Podobnie okrutny był wiersz Aleksieja Surkowa Nienawidzę. Pogwałcenie Ojczyzny przez Niemców można zmyć tylko krwawą zemstą. 9 września czołowy oddział 4. Armii Pancernej natrafił na egzemplarze „Czerwonej Gwiazdy” z apelem Ilii Erenburga do sowieckich żołnierzy kończącym się następująco: „Nie licz dni, nie licz kilometrów. Licz tylko zabitych przez siebie
Niemców – o to modli się twoja matka. Zabijaj Niemców – o to woła twoja rosyjska ziemia. Nie wahaj się. Nie ustawaj. Zabijaj”.
Dla Jeremienki i Chruszczowa najważniejszą decyzją w tym momencie kryzysu był wybór następcy dowódcy 62. Armii, ponieważ dotychczasowy zdecydowanie nie wierzył w możliwość obronienia Stalingradu. 10 września 62. Armia stoczyła bitwę o przedostanie się z powrotem do miasta. Ale 29. Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej, przebijając się do Wołgi w Kuporosnoje, na południowym krańcu Stalingradu, odcięła ją od 64. Armii rozlokowanej również na południu. 11 września kwatera Jeremienki w jarze Carycy znalazła się pod silnym ogniem. W tym momencie przybył tam Konstantin Simonow. Kiedy przeprawiał się przez Wołgę do wciąż jeszcze tlącego się miasta, uderzył go „odstręczający swąd palonego żelastwa”. W dusznym bunkrze „wyglądający ponuro i odpowiadający monosylabami Chruszczow (...) wyjął paczkę papierosów i zapalał jedną zapałkę po drugiej, ale płomień gasł natychmiast z powodu złej wentylacji w tunelu”.
Simonow i jego towarzysz położyli się spać na swoich płaszczach w załomie tunelu koło wejścia od strony wąwozu Carycy. Kiedy się obudzili następnego dnia rano, miejsce ziało pustką. „Nie było ani oficerów sztabowych, ani maszyn do pisania, ani nikogo”. W końcu znaleźli łącznościowca, który zwijał ostatnie przewody. Dowiedzieli się, że kwatera dowództwa frontu ewakuowała się na drugi brzeg Wołgi. Ciągłe zrywanie naziemnych linii podczas bombardowań zmusiło Jeremienkę i Chruszczowa do zwrócenia się o zgodę Stalina na wycofanie ich stanowiska dowodzenia na drugą stronę rzeki. Jedyne znaczniejsze dowództwo pozostałe na zachodnim brzegu należało do 62. Armii.
Następnego ranka generał Czujkow został wezwany na zebranie połączonej Rady Wojskowej Frontu Stalingradzkiego i Frontu Południowo-Zachodniego w nowej siedzibie w Jamach. Przeprawienie się przez Wołgę i znalezienie tego miejsca zajęło mu cały dzień i większość nocy. Blask płonących budynków w Stalingradzie był tak silny, że nawet na wschodnim brzegu szerokiej Wołgi nie musiał włączać reflektorów w swoim jeepie z lend-lease’u.
Kiedy Czujkow następnego ranka zobaczył w końcu Chruszczowa i Jeremienkę, dokonali oceny sytuacji. Niemcy byli gotowi zdobyć miasto za wszelką cenę. Nie było mowy o poddaniu się. Nie było się gdzie wycofać. Czujkowowi zaproponowano, żeby objął dowództwo armii w Stalingradzie. „Towarzyszu Czujkow – zaczął Chruszczow. – Jak rozumiecie wasze zadanie? – Obronimy miasto albo polegniemy w tej walce” – rzekł. Jeremienko i Chruszczow spojrzeli na niego i powiedzieli, że zrozumiał swoje zadanie prawidłowo.
Tego wieczoru Czujkow przeprawił się promem, który przewoził także dwa czołgi T-34, z Krasnej Słobody do głównej przystani, tuż za ujściem rzeki Carycy. Podczas zbliżania się promu do nabrzeża wynurzyły się w milczeniu z lejów po pociskach setki ludzi, głównie cywilów mających nadzieję na ratunek. Obsługa przygotowywała się do wniesienia rannych na pokład. Czujkow i jego towarzysze wyruszyli na poszukiwanie siedziby dowództwa.
Po ominięciu wielu fałszywych tropów komisarz oddziału saperów zaprowadził ich do Kurhanu Mamaja, olbrzymiego tatarskiego kopca cmentarnego, zwanego również Wzgórzem 102 od jego wysokości w metrach. Tutaj Czujkow znalazł kwaterę dowodzenia 62. Armii oraz spotkał jej szefa sztabu generała Nikołaja Iwanowicza Kryłowa. Szorstki i obcesowy Czujkow bardzo się różnił od Kryłowa, człowieka skrupulatnego, o analitycznym umyśle, ale obydwaj dobrze się rozumieli, jak również doskonale zdawali sobie sprawę, w jakim są położeniu. Był tylko jeden sposób na wytrwanie. Musieli zapłacić życiem żołnierzy. „Czas za krew” – jak później wyraził się Czujkow z brutalną prostotą.
W czasie trwania zażartych walk o Kurhan Mamaja rozwinęła się równie zacięta bitwa o olbrzymi betonowy elewator zbożowy, położony dalej, w dół rzeki. Szybkie posuwanie się XLVIII Korpusu Pancernego Hotha odcięło tę naturalną twierdzę. Obrońcy elewatora z 35. Dywizji Gwardyjskiej owacjami i w dobrych humorach powitali posiłki w postaci plutonu Piechoty Morskiej pod dowództwem porucznika Andrieja Chozjanowa; dotarły one do nich w nocy 17 września. Żołnierze ci mieli dwa stare karabiny maszynowe typu Maxim oraz dwa działka przeciwpancerne z długimi lufami, którymi strzelali do niemieckiego czołgu. W tym czasie przybył do nich niemiecki oficer i tłumacz z białą flagą, namawiając do poddania się. Wkrótce niemiecka artyleria zaczęła ostrzeliwać olbrzymi budynek jako przygotowanie do ataku saksońskiej 94. Dywizji Piechoty. Jej insygniami były dwa skrzyżowane miecze, takie jak w znaku firmowym porcelany miśnieńskiej.
18 września zgromadzonych w elewatorze pięćdziesięciu obrońców odparło dziesięć niemieckich ataków. Wiedząc, że nie mogą liczyć na uzupełnienia, troskliwie oszczędzali amunicję, racje żywnościowe i wodę. Warunki, w których kontynuowali walkę przez następne dwa dni, były okropne. Dusili się od kurzu i dymu, nawet zboże w elewatorze zapaliło się, i wkrótce nie zostało im prawie nic do picia. Brakowało również wody do chłodzenia luf maximów. (Prawdopodobnie żołnierze używali do tego celu własnego moczu, jak to często praktykowano podczas I wojny światowej, ale sowieckie sprawozdania pomijają takie szczegóły).
20 września zjawiło się więcej niemieckich czołgów, żeby z nimi skończyć. Do tego czasu zużyli już wszystkie granaty i pociski przeciwpancerne. Obydwa maximy nie nadawały się do użytku. Wewnątrz elewatora obrońcy nic nie widzieli z powodu dymu i kurzu i porozumiewali się ze sobą, krzycząc przez zaschnięte gardła. Kiedy Niemcy wdarli się do środka, strzelali w kierunku głosów, a nie do celów. Tej nocy ci, którzy przeżyli, wycofali się, zabierając resztki amunicji. Rannych musieli zostawić na miejscu. Chociaż walki o elewator były zażarte, to zwycięstwo Niemców nie przedstawiało się imponująco. Niemniej jednak Paulus potraktował wielki elewator zbożowy jako symbol Stalingradu – umieszczony na mundurze w naszywce, którą dla upamiętnienia zwycięstwa zaprojektowano w dowództwie armii.
Z takim samym uporem broniono na pół ufortyfikowanych budynków w centrum miasta. W tych dniach Niemcy ponieśli wiele ofiar. „Garnizony” żołnierzy Armii Czewonej pochodzących z różnych dywizji zawzięcie się broniły, okropnie cierpiąc jednocześnie z powodu pragnienia i głodu. Wywiązała się gwałtowna bitwa o zajęcie domu towarowego Uniwiermag na placu Czerwonym, w którym znajdowało się dowództwo 1. Batalionu z 42. Gwardyjskiego Pułku Piechoty. Niewielki magazyn, znany jako „fabryka gwoździ”, stał się jeszcze jedną redutą. W położonym niedaleko trzypiętrowym budynku gwardziści walczyli przez pięć dni, mając nosy i gardła wypełnione ceglanym kurzem z rozbitych na proch ścian. Ich ranni koledzy umarli w piwnicach bez opieki. Zajmująca się nimi młoda pielęgniarka zginęła od trafienia w klatkę piersiową. Sześciu ludzi z oddziału, którego stan osobowy wynosił pierwotnie prawie połowę batalionu, uciekło w ostatniej chwili, gdy niemieckie czołgi przystąpiły w końcu do burzenia ścian.
Z sukcesów Niemców w centrum miasta najgroźniejsze dla Armii Czerwonej było ich zbliżenie się do głównej przystani. Mogli teraz atakować najważniejszy punkt nocnych przepraw przez rzekę za pomocą artylerii, wyrzutni rakiet, tak zwanych Nebelwerferów, oraz karabinów maszynowych, strzelających w świetle magnezowych flar zrzucanych na spadochronach. Dążyli z całą determinacją do odcięcia obrońców od dostępu do uzupełnień i zaopatrzenia. Niemcy zajęli ostatecznie kompletnie zrujnowany dworzec główny, przechodzący z rąk do rąk piętnaście razy w ciągu pięciu dni. W celu utrudnienia zadań ich artylerii i lotnictwu Rodimcew, zgodnie z wytycznymi Czujkowa, wydał rozkaz, aby linia frontu zawsze przebiegała w odległości najwyżej pięćdziesięciu metrów od nieprzyjaciela. Żołnierze z jego dywizji byli szczególnie dumni ze swoich umiejętności strzeleckich. „Każdy gwardzista strzelał jak snajper i dlatego Niemcy musieli się czołgać, zamiast chodzić”.
Niemieccy żołnierze z przekrwionymi oczami z powodu wyczerpania i ciężkich walk, a także opłakujący liczniejszych towarzyszy niż mogli to sobie kiedykolwiek wyobrazić, utracili swój zwycięski nastrój zaledwie sprzed tygodnia. Wszystko wydawało się niepokojąco inne. Ogień artyleryjski w mieście budził w nich znacznie większe przerażenie. Wybuch pocisku nie był jedynym niebezpieczeństwem. Z trafionego wysokiego budynku sypały się na nich z góry odłamki i gruzy. Landserzy powoli zaczynali tracić poczucie czasu w tym obcym świecie otaczających ich ruin i gruzów. Wskutek wiszącego stale w powietrzu tumanu kurzu nawet w południe światło miało dziwny, upiorny odcień.
W tak gęsto zabudowanym terenie żołnierz musiał mieć zwiększoną świadomość trójwymiarowości działań wojennych, włącznie z zagrożeniem ze strony snajperów na szczytach budynków. Musiał także obserwować niebo. Podczas nalotów Luftwaffe Landserzy tulili się do ziemi dokładnie tak samo jak Rosjanie. Zawsze obawiano się, że sztukasy nie zauważą czerwono-biało-czarnej flagi ze swastyką rozłożonej dla identyfikacji stanowisk. Często celem zaznaczenia pozycji Niemcy wystrzeliwali rakiety sygnalizacyjne. Rosyjskie bombowce nadlatywały z całą pewnością wystarczająco nisko, aby można było dostrzec czerwoną gwiazdę na ich stateczniku poziomym. Znacznie wyżej na niebie połyskiwały w słońcu myśliwce. Jeden z obserwatorów zauważył, że zakręcały one i przesuwały się raczej jak ryby w morzu niż ptaki w powietrzu.
Hałas stale atakował nerwy. „Powietrze wypełniają – napisał pewien oficer broni pancernej – piekielne wycia nurkujących sztukasów, grzmoty artylerii przeciwlotniczej i ognia artyleryjskiego, ryk silników i chrzęst gąsienic czołgów, jazgot wyrzutni organów Stalina, terkotanie karabinów maszynowych wzdłuż frontu. Przez cały ten czas czuje się żar całego płonącego miasta”. Krzyki rannych poruszały ludzi najbardziej. „Jest to nieludzki odgłos – napisał pewien Niemiec w swoim dzienniku – tak jak monotonne wycie cierpiącego męki dzikiego zwierzęcia”.
W takich okolicznościach tęsknota za domem stawała się dotkliwa. „Dom jest tak daleko. O, jaki to piękny dom! – napisał żołnierz z zadumą. – Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, jaki on jest wspaniały”. Rosyjscy obrońcy ze swojej strony zdecydowanie uważali tęsknotę za domem za luksus, na który nie mogli sobie pozwolić. „Witaj, moja kochana Polino! – pisał nieznany żołnierz do swojej żony 17 września. – Czuję się dobrze i jestem zdrowy. Nikt nie wie, co się jeszcze stanie, ale przeżyjemy i zobaczymy się. Wojna jest ciężka. Informacje o tym, co dzieje się na froncie, masz z wiadomości. Zadanie każdego żołnierza jest proste: zabić możliwie jak najwięcej fryców i następnie odepchnąć ich z powrotem na zachód. Bardzo mi ciebie brakuje, ale nic na to nie można poradzić, ponieważ dzieli nas kilka tysięcy kilometrów”. 23 września żołnierz imieniem Siergiej napisał do swojej żony Loli prosty list: „Niemcy nam nie dadzą rady”. I ani słowa o domu.