Rozmowę z kupcem miał poprowadzić elf. Zaczął od tego, że w milczeniu położył kindżał przed niewysokim, chudym staruszkiem, którego cały czas świdrował wzrokiem.
— Życzycie sobie czegoś, młodzi ludzie? — Sprzedawca chyba zaczął się denerwować.
— Życzymy. Życzymy sobie odzyskać pieniądze za tę, że tak powiem, broń.
— Ależ to wspaniała klinga! Wykuta przez krasnoludy, z zastosowaniem formuły magicznej... — Znakomicie, to znaczy, że chętnie przyjmiecie towar z powrotem. Na pewno rychło znajdzie się prawdziwy wojownik, który należycie doceni tę klingę. My jesteśmy tylko chłopcami i nam tak potężne artefakty niepotrzebne.
— Ale towar nie podlega zwrotowi... — W tym momencie spojrzenie staruszka spoczęło na mnie, a raczej na moim mieczu, który wyciągnąłem z pochwy i obracałem w rękach, przyglądając się sprzedawcy. Sens moich manipulacji był bardziej niż jasny, starzec przełknął ślinę. — Jednak dla was, moi panowie, zrobię wyjątek. Oto wasze pieniądze... Nie wiedziałem, że ten miły chłopiec jest z wami, milordzie rycerzu.
— Nic się nie stało — uspokoiłem go. — Teraz już wiecie, a gdybyście kiedykolwiek zapomnieli, jestem do waszych usług. Ale mój przyjaciel ma rację: rzeczywiście potrzebujemy broni, tylko tym razem wybierze ją elf.
— Stajesz się prawdziwym rycerzem — zauważył Mistrz. Nie wiedziałem tylko, czy miała to być pochwała, czy wręcz przeciwnie.
Pół godziny później uszczęśliwiony Ron wyszedł z kramu, przyciskając do piersi szpadę i kindżał. Szpada— krótka, dobrej jakości — idealnie pasowała do niewysokiego chłopca. Popatrzyłem na wniebowziętego Rona i westchnąłem. Człowiek cieszy się z broni, przeznaczonej do zabijania... Jednak przypominając sobie, co sam czułem, gdy po raz pierwszy wziąłem miecz do ręki, zrozumiałem, że nie mam prawa go osądzać. W końcu sam jestem nie lepszy...
Staruszek wyszedł nas odprowadzić, a może raczej upewnić się, że nie wrócimy.
— Zajrzyjcie jeszcze kiedyś, panowie, zawsze rad będę was widzieć.
— Wątpię, żeby był rad — zauważył wesoło Elwing, gdy odeszliśmy kawałek dalej.
— O, to na pewno! — Ron już zapomniał o niedawnej wpadce, przypasał szpadę i kindżał, i z dumną miną zerkał na miejscowych chłopców, biegnących za nami.
Postanowiłem ostudzić nieco jego zapał.
— Możesz oczywiście chodzić dumny jak paw, tylko proszę, nie wyciągaj broni. I jeszcze jedno: skoro postanowiłeś jechać z nami, musisz zapamiętać jedną zasadę.
Powiem o niej tylko raz i jeśli ją złamiesz, nasza wspólna podróż dobiegnie końca — obiecuję ci to solennie i daję słowo rycerza.
Ron popatrzył na mnie z przestrachem.
— Zasada jest prosta: bez szemrania wykonujesz każdy nasz rozkaz, bez względu na to, jak bardzo dziwny czy niezrozumiały się wyda. Jeśli ja albo Elwing każemy ci kwakać — kwaczesz. Jeśli nie, wsadzam cię do najbliższego dyliżansu jadącego w stronę Amsteru. Zrozumiałeś? Ron pokiwał szybko głową.
— Pamiętaj, nie idziemy na przechadzkę i od powodzenia naszej misji zależy bardzo wiele, zarówno dla mnie, jak dla wielu ludzi. Widziałem już, jak władasz bronią — ja i Elwing zajmiemy się twoją nauką, możesz być pewien, że na serio. A więc, czy nadal chcesz jechać z nami?
— Nie wrócę.
— W takim razie w drogę.
Ze wsi wyjechaliśmy godzinę później. Miejscowi mieszkańcy nie kryli radości z pozbycia się naszego niepokojącego towarzystwa.
Chcąc nadrobić stracony czas, jechaliśmy szybko i długo, na nocleg zatrzymując się dopiero wtedy, gdy zrobiło się już prawie całkiem ciemno. W kolejnej wsi zatrzymaliśmy się przy pierwszym z brzegu domu i wprosiliśmy na nocleg. Co prawda, obawiałem się, że o tak późnej porze nikt nie zechce nas przyjąć, ale jak się okazało, zupełnie niepotrzebnie: żaden będący przy zdrowych zmysłach chłop nie odmówiłby spełnienia prośby rycerza. Natychmiast oddano nam izbę, a gospodarze z dziećmi poszli spać na siano. Z przyjemnością zamieniłbym się z nimi miejscami — spanie latem w dusznym domu to żadna przyjemność — ale szybko przekonałem się, że wszelkie moje prośby i namowy są bezskuteczne. Ja jestem rycerzem, moi towarzysze to przyjaciele rycerza, a więc należy nam się najlepsze pomieszczenie.
Przeklinając konserwatyzm mieszkańców, otworzyłem na oścież wszystkie okna i położyłem się na podłodze. Elwing i Ron poszli za moim przykładem.
— Eningu, należałoby wystawić wartę.
— Jejku, Derronie, daj sobie spokój! Nikt z miejscowych nie ośmieli się nas tknąć...
— Nie mówię o miejscowej ludności, lecz o najemnych zabójcach. Zapomniałeś, co się działo w Amsterze?
— Bo Lśniący wiedział, że tam będę i dlatego zdążył przygotować się do spotkania. A teraz nikt nie ma bladego pojęcia, gdzie jesteśmy. Myślę, że wszyscy zabójcy stracili trop.
— Piękne słowa — zauważył cierpko Derron. — Będą wspaniałym epitafium na twoim nagrobku. Tak skutecznie wszystkich zmyliliście, że odnalazł was nawet chłopiec.
Odwróciłem się do ściany i spróbowałem zasnąć. Elf i Ron już spali, a ja ciągle przewracałem się z boku na bok, przeklinając duszne pomieszczenie. Jak można tu spać? Teraz rozumiem, skąd wzięła się zasada odstępowania rycerzom własnego domu — w ten sposób chłopi mścili się za całe zło, jakie wyrządzili im rycerze. No dobrze, ale ja nie zrobiłem im nic złego! Za co ta kara? W końcu zmęczenie wzięło górę i zasnąłem...
Rano, jak tylko słońce wyłoniło się zza horyzontu, obudziło mnie uczucie zagrożenia. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że elf stoi już z łukiem przy drzwiach, tylko Ron nadal spokojnie sapał przez sen, leżąc na wznak z rozrzuconymi rękami.
Przez jakiś czas ja i Elwing milczeliśmy, nasłuchując. Niby cisza, ale wrażenie niebezpieczeństwa stawało się coraz wyraźniejsze. Wstałem, ubrałem się, przypasałem miecz, sprawdziłem noże, a potem podszedłem do otwartego okna i ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz. Elwing stanął obok mnie, a ja w milczeniu wskazałem palcem śpiącego Rona. Elf skinął głową i poszedł go obudzić. W tym momencie drzwi otworzyły się z trzaskiem i jednocześnie wybuchła wrzawa w całej wsi. Na zewnątrz biegali jacyś ludzie, ale nie miałem czasu się im przyglądać — musiałem zająć się nieproszonym gościem.
Ten, kompletnie zdezorientowany w mrocznym pomieszczeniu, spodziewając się, że ma przed sobą zwykłe chłopskie dzieci, podbiegł do mnie, chcąc złapać za rękę. Idiota! Jedyne, co musiałem zrobić, to uchylić się i pociągnąć go na siebie, „przedłużając” rozpoczęty przez niego atak. Teraz nie mógłby się już zatrzymać, nawet gdyby chciał, miał za duży rozpęd. Siła, którą przeciwnik wkłada w cios, obraca się przeciwko niemu — jeden z chwytów sajwe, którego uczył mnie Derron, a który ja nazywałem zasadą aikido.
Nieproszony gość bardzo efektownie poleciał głową naprzód, prosto w otwarte okno. Gdyby miał mózg, mogłoby się to skończyć wstrząsem, a tak, potłucze się tylko, nic mu nie będzie. Wyskoczyłem za nim, a Elwing natychmiast zajął stanowisko przy oknie, gotów mnie osłaniać. We wsi panował zamęt. Wszędzie widać było uzbrojonych jeźdźców, niektórzy z nich zsiedli z koni i teraz wpadali do domów, wyganiając gospodarzy, wyrzucając rzeczy. Chłopi zbili się w gromadę, z przestrachem patrząc na przybyszów, płakały dzieci.
— Jak na zwykłych rabusiów, są zbyt dobrze uzbrojeni — zauważył Derron. — Zresztą, żaden baron nie ścierpiałby rozbójników na swojej ziemi. Już prędzej jakiś inny baron postanowił zapełnić skarbiec kosztem sąsiada.
— Przecież to zwykła grabież!
— Eningu, jak ci nie wstyd?! Czyż szlachetny baron mógłby zajmować się grabieżą? — rycerz udał oburzenie.
— Jak w ogóle mogłeś tak pomyśleć! To nie jakaś tam grabież, to rekwizycja!
Nagle kamień w mojej obręczy nagrzał się i zaczął pulsować. Jakimś szóstym zmysłem odgadłem, że oznacza to przebywanie w pobliżu innego rycerza.
— Kto tu jeszcze jest? — zadźwięczał w mojej głowie niezbyt uprzejmy głos.
Derron mówił mi, że dzięki kamieniowi można porozumiewać się w myślach z innym rycerzem, ale do tej pory nie miałem okazji tego spróbować. Niesamowite wrażenie... Na szczęście, kontaktując się z Mistrzem i Derronem, przywykłem do podobnych rozmów, więc skoncentrowałem się i odpowiedziałem:
— A kto pyta? — Wiedziałem, że najprawdopodobniej to właśnie rycerz dowodzi żołnierzami, ale ten łupieżczy jak żołnierze patrzyli na młode kobiety, cały ten spektakl denerwował mnie z każdą chwilą coraz bardziej.
Zza domu, na potężnym koniu wyjechał jeździec, od stóp do głowy zakuty w pancerz. Na mój widok zatrzymał się gwałtownie i zdjął hełm, dłuższą chwilę przyglądał mi się ze zdumieniem, a potem splunął wzgardliwie.
— Chłopcze, daję ci pięć minut na wyniesienie się stąd. — Po czym odwrócił się, chcąc jechać dalej.
— Ach, tak?! — Aż do tej chwili nie miałem zamiaru się wtrącać. Śmierć chłopom nie groziła, prawa baronów zabraniały mordowania tych, którzy nie noszą broni i najrozsądniej byłoby stąd wyjechać, jednak ten pogardliwie bezczelny ton zdenerwował mnie. — Zakłócacie mój sen! Budzicie mnie, choć nie zdążyłem należycie odpocząć po wczorajszej podróży! A potem zamiast przeprosin oznajmiacie: „Masz pięć minut, żeby się stąd wynieść”?! Rycerz odwrócił się i popatrzył na mnie tak, jak zwykle patrzy się na karalucha, który wpadł do zupy.
— O, więc powinienem cię przeprosić?! Chłopcze, chciałem ci zrobić uprzejmość i puścić cię wolno. A ty, zamiast się wynieść, zachowujesz się ordynarnie, a ja nikomu nie wybaczam czegoś takiego. Czy chociaż wiesz, przed kim stoisz, szczeniaku?
— Nietrudno się domyślić. Przed największym grubianinem, jakiego w życiu widziałem. Rycerza dosłownie zatkało. Zdaje się, że jeszcze nikt nie rozmawiał z nim w taki sposób. Cóż, zawsze to dobrze dowiedzieć się o sobie czegoś nowego.
— Ach, ty... Zabijałem ludzi za mniejsze zniewagi!
— Chętnie uwierzę, głupcy zawsze obrażają się, słysząc prawdę o sobie.
— Co?! Ja, Gajerg Tretnich, nie wybaczam nikomu takiej obrazy! Hej, bierzcie tego zuchwalca, dajcie mu tam parę batów, a potem puśćcie nago, niech sobie pobiega!