Siedzi przy wysokim oknie w pokoju na trzecim piętrze austro-węgierskiej kamienicy w starej części Starej Gorycji i buja się w fotelu. Fotel jest stary i kiedy się buja, jęczy. To fotel jęczy, czy może ja?, pyta głęboką pustkę, która jak każda pustka rozkłada przezroczysty, zżarty przez mole płaszcz, próbując ją wessać, przykryć, zakryć, omotać, przygotować do przechowalni, w której ta pustka, jej pustka, gromadzi sztywne już teraz truchła przeszłości. Siedzi przed swoim starym zaciemnionym oknem, oddycha płytko, z przerwami (jakby szlochała, ale nie szlocha) i przede wszystkim stara się usunąć woń stęchłego powietrza wokół siebie, machając, jakby przepędzała muchy, a potem też ze swojej twarzy, jakby się myła albo usuwała pajęczynę z rzęs. To stęchłe tchnienie (czyje? czyje?) wypełnia pokój, staje się nieokiełznaną powodzią, a ona wie, że musi poukładać kamienie wokół swojej płyty nagrobnej, teraz, na wszelki wypadek, gdyby on przyszedł, po tym jak czeka na niego sześćdziesiąt dwa lata.
Przyjdzie.
Przyjdę.
Słyszy głosy, chociaż głosów nie ma. Jej głosy są martwe. Ale ona i tak z tymi martwymi głosami rozmawia, wadzi się z nimi, czasem rzuca im się w ramiona bezwładna, a one szepczą do niej i prowadzą ją przez pejzaże, które zapomniała. W jej głowie zdarzenia nagle zaczynają wrzeć i wtedy myśli stają się aleją posągów, granitowymi, marmurowymi, kamiennymi, gipsowymi figurami, które tylko poruszają ustami i mrugają. Trzeba to przetrzymać. Bez głosów jest sama, zapędzona we własną czaszkę, która staje się coraz miększa, coraz bardziej podatna na ciosy, jak czaszka noworodka, w której jej mózg, lekko już zmumifikowany, ciężko pulsuje w mętnej cieczy, powoli, tak zresztą jak jej serce, wszystko się zmniejsza. Jej oczy też są małe i łzawią. Przyzywa te nieistniejące głosy, głosy, które ją opuściły, przyzywa, by wypełniły jej opuszczenie. Przy jej nogach stoi wielki czerwony kosz, który sięga kolan. Wyjmuje z niego swoje życie i wiesza je na wyobrażonym powrozie rzeczywistości. Sięga po listy, niektóre mają ponad sto
lat, fotografie, pocztówki, wycinki z gazet, gazety, wszystko to przegląda, przebiera w tej stercie papierów i potem znów wszystko składa, teraz już na podłodze albo na stoliku pod oknem. Porządkuje swoje istnienie. Ucieleśnia swoich przodków, swoją rodzinę, swoją wiarę, miasta i wsie, w których żyła, swój czas, ciężki i rozciągnięty czas, jak gigantyczne ciasto, które mistrzowie kuchni na placach środkowoeuropejskich miasteczek przygotowują na ludowe święta, a później wszystko to wchłania i gromadzi, zamurowuje się, wszystko to rozkłada się w niej teraz i gnije.
Jest niezwykle spokojna. Słucha kazania o brudnych uszach i przebiera się w cudze przeszłości, tu, w tym wielkim pokoju starego domu przy Via Aprica 47, w Goricy, w Gorycji, która w języku włoskim nazywa się Gorizia, w niemieckim – Görz, a we friulańskim Gurize, w tym miniaturowym kosmosie u podnóża Alp, u ujścia rzek Isonzo, czyli Sočy, i Vipavy, na granicach upadłych królestw.
Jej opowieść to jedna z tych niezliczonych opowieści o spotkaniach, o przechowanych śladach dotyku człowieka, ona to wie, tak jak wie, że póki wszystkie opowieści świata nie ułożą się w majestatyczny kosmiczny patchwork, który otuli Ziemię, by Ziemia mogła usnąć, historia, ten upiór rzeczywistości, nadal będzie pruć, ciąć, dzielić na kawałki, kraść skrawki wszechświata i wszywać je w swój własny całun. Wie, że bez jej opowieści sprawa zostanie niezamknięta, podobnie jak wie, że cała ta sprawa tak naprawdę nie ma końca, że koniec rozpościera się aż po wieczność, poza istnienie. Wie, że koniec to szaleństwo, jak jej kiedyś powiedział Umberto Saba, leżąc tu, w Gorycji, chyba na oddziale doktora Basaglii, a może w Trieście u doktora Weissa, wie, że koniec to sen, z którego człowiek się nie budzi. A drogi na przełaj, którymi drepcze, to najkrótszy sposób, by dotrzeć z jednego miejsca do drugiego, niekiedy trudno przejezdne, prawdziwe kozie ścieżki. Te skróty mogą wywołać tęsknotę za długimi, płaskimi, prostymi,
prowincjonalnymi drogami, to też powiedział jej wtedy Umberto Saba, a ona teraz rozwikłuje gąszcze swoich wspomnień, tych, o których nie wie, czy kiedykolwiek utonęły we wspomnieniach, czy pozostały zawieruszoną, zapodzianą, odepchniętą teraźniejszością. To po tych zarośniętych drogach na przełaj teraz podąża. Wie, że nie istnieje przypadek, że nie istnieje osławiona cegła, która człowiekowi spada na głowę; istnieją klamry – i samodzielne decyzje – których na pozór nie jesteśmy świadomi, których szukamy.
Ona siedzi i buja się, cisza jest nie do zniesienia.
Jest poniedziałek, 3 lipca 2006.
HURRY UP PLEASE IT’S TIME1.
Nazywa się Chaja Tedeschi. Urodziła się 9 lutego 1923 roku w Gorycji. W dokumentach zapisano, że 8 kwietnia tego samego roku ochrzcił ją ksiądz Aldo Boschin, którego, oczywiście, nie pamięta, tak jak nie pamięta swojej matki chrzestnej Margherity Collenz. Sakramentu udziela don Carlo Baubela. Baubela to niemieckie nazwisko. Don Carla Baubelę spotyka jesienią 1944 roku, kiedy jest już stary i skurczony, przemarzniętymi, drżącymi rękami, które rozsiewają zapach kadzidła, udziela błogosławieństwa. Gorycja to piękne miasteczko. W Gorycji działy się interesujące historie, małe historie rodzinne, takie jak ta jej. Wielu członków swojej wielkiej rodziny nie poznała. O wielu nie słyszała. Są, bywało tak, w Gorycji rodziny o losach powikłanych, ale ich dzieje są nieważne, chociaż historia wlecze je za sobą już od wieków, tak jak bystre wody wloką połamane gałęzie, które zabierają z brzegów, padłe bydło z wydętymi brzuchami, krowy z wybałuszonymi oczami, pozbawione ogonów szczury, zadźgane trupy i samobójców. W jej
rodzinie nie było samobójców. Jeśli byli, nikt jej o nich nie opowiadał.
W Gorycji żyło i umarło kilku bardziej znanych samobójców i trochę szacownych osobistości. Przez Gorycję przemykało wielu, niektórzy zostawali, niektórych wywożono. Wśród nich byli Żydzi i nie-Żydzi. Poeci, filozofowie i malarze. Kobiety i mężczyźni. Najbardziej znanym samobójcą w Gorycji był Carlo Michelstaedter. Jej matka nazywała się Ada Baar…
Wiele lat potrzebowała, żeby pozbierać informacje, z których zbudowała wybrakowane drzewo genealogiczne i dowiedziała się, kto kim dla kogo był. Od dawna już nie ma kogo o to zapytać. Tych, którzy zostali, jest mało, a ich wspomnienia są poplamione, dziurawe, pokryte czarnymi pieczęciami, pielęgnowaną obrazą albo niepamięcią, więc niczym wysepki, które pochłania wysoki płomień – niedostępne migoczą. A martwe głosy jej przodków drżą, jęczą, wydostają się z kątów pokoju, z podłogi, z sufitów, przenikają weneckie żaluzje i pobrzmiewają historią dla niej nieuchwytną.
Jak jej przodkowie wyglądali, nie wie. Nie ma dowodów. Nie ma szczątków.
Jej rodzina toczy się po dnie koryta (jej pamięci). Dzisiaj szczątki członków jej rodziny są tak poprzemieszczane, powywracane, że nie ma jak się dowiedzieć, gdzie leżą. Są rozrzucone wszędzie. Ale losy jej przodków coraz mniej znaczą w jej opowieści, w jej czekaniu. Jej dziadek urodził się w Görzu. Matka w Görzu. Ona w Gorizii/Goricy. Kiedy wybucha wielka wojna, zaczynają się przemieszczać, mieszkają wszędzie. Ona sama nie wie, jaki jest Görz, nie wie też, jaka jest Gorycja, chociaż tkwi tu już niemal sześćdziesiąt lat. Spaceruje ulicami Gorycji, ale to są krótkie spacery, szybkie spacery, spacery w określonym celu, jedynie przemknięcia. Nawet kiedy jej spacery są długie, kiedy się przeciągają (co następuje, gdy dni są łagodne, a w jej pokoju zastyga nieświeże powietrze, jakiś stęchły bezruch), Chaja nie zauważa w swoim otoczeniu istotnych zmian. Wydaje się jej, że sześćdziesiąt lat siedzi w pokoju, który się kurczy, w pokoju, którego ściany suną ku sobie, by połączyć się, tworząc miniaturową płaszczyznę,
rysunek, w którego środku siedzi ona, całkowicie ściśnięta. Niczego nie widzi, nie patrzy, z woskowymi zatyczkami w uszach – nie słyszy. Görz, Gorizia, to już wspomnienia. Nie jest pewna, czy wie, czyje to są wspomnienia – jej albo rodzinne. Może to nowe wspomnienia. A kiedy wychodzi, mruży oczy w słońcu, kupuje stokrotki, siada w kawiarni „Joy” i pali. Nie jest zaniedbana, nie nosi żałoby, nie kiwa się bezustannie. Wszystko jest jak trzeba. Ma telewizor. Ma swoje drobne wspomnienia, wspomnienia raptowne, urywane. Kołyszą się na niciach przeszłości. Niciach historii. Na pajęczynie. Jest bardzo lekka. Wokół niej, w niej, jest teraz względnie cicho. Gorycja ma historię i ona ma historię. Dni są takie stare.
Niekiedy śni –
ciągnie matkę w plastikowym worku. ciągnie za nogi. chce ją ukryć. ciągnie, a ona się rozpada. matka gubi nogę. matka jest martwa, ale mówi, ukryj tę nogę, pochowaj przy fabryce papieru, tam gdzie krzyżują się ulice seminario i ascoli, resztę zanieś do różanej doliny, tak mówi
Jej dziadek, babka i matka przychodzą na świat jako poddani monarchii habsburskiej, do której ich przodkowie przybyli dawno, jak sądzi, z Hiszpanii. Ona rodzi się we Włoszech. W rodzinie mówi się po niemiecku, włosku i słoweńsku, najczęściej po włosku. Babcia Marisa była Słowenką, tak jak jej prababcia Maria. Obie umierają młodo. Jej rodzina nie mieszała się zbytnio pod względem rasowym i narodowym, ale jednak się mieszała. Dzisiaj jej przodkowie są całkowicie wymieszani, nierozerwalnie.
W rozpadającej się książeczce rodzinnej, będącej czymś w rodzaju przewodnika z 1780 roku, którą Chaja Tedeschi wraz z kilkunastoma jeszcze starymi wydaniami i sporą liczbą pamfletów trzyma pod oknem, napisano, że Görz lub Goritz to stare miasto na brzegu rzeki Lizono, znajdujące się w Gorycji, w małej prowincji zwanej Friuli, która jest własnością Korony Austriackiej. Zwierzchnictwo nad Gorycją Habsburgowie tracą w okresie 1508–1509, kiedy rządzą nią Wenecjanie, zamieniając miasto w prawdziwą twierdzę, a także w czasie wojen napoleońskich, kiedy staje się częścią Prowincji Iliryjskich. Twierdza (1780) po dziś dzień dominuje nad Gorycją. W połowie osiemnastego wieku, jak napisano w przewodniku, wzniesiono synagogę, która jest świadectwem osiedlania się w mieście rozmaitej ludności. Gorycja leży trzydzieści kilometrów na północ od Akwilei i siedemdziesiąt kilometrów na północny wschód od Wenecji, tak zostało tam napisane. Gorycja to miasto położone wśród lasów, niedaleko drogi, która w czasach Rzymu łączy
Akwileę z Emoną. Nazwa osady po raz pierwszy pojawia się w dokumencie z 28 kwietnia 1001 roku (quae sclavonica lingua vocatur Goritia), którym imperator Otto III ofiarowuje zamek i osadę patriarsze Giovanniemu II i księciu Friuli, Verihenowi Eppsteinowi. Dzisiaj, tak napisano w przewodniku, Gorycja jest arcybiskupstwem z jurysdykcją nad diecezjami w Trieście, Trydencie, Como i Pedene. W czasie pierwszej wojny jej dziadek Bruno Baar walczy w szeregach wojska austriackiego. W Wiedniu studiuje jego przyrodni brat Roberto Golombek, który w tym samym mieście w 1924 roku otwiera gabinet stomatologiczny przy Weinburggasee 16. W roku 1939 Roberto Golombek wyjeżdża do Wielkiej Brytanii i zatrudnia się w wytwórni konserw rybnych, a następnie, nie wiadomo jakimi kanałami, między 1943 a 1945 rokiem zaopatruje rodzinę Baar, wówczas wciąż jeszcze zamieszkałą w Gorycji przy ulicy Favetti 13, w wielką ilość solonych szprotek, dzięki którym rodzina przeżywa najcięższe dla niej lata drugiej wojny światowej.
Jest maj 1915 roku, Włochy nie są już neutralne. Nie otrzymały od Austro-Węgier Trydentu, południowego Tyrolu i Istrii, czego domagały się jako zadośćuczynienia za trzymanie się na uboczu. Ale wojny mało kogo pozostawiają na uboczu. Dlatego obrażone Włochy prowadzą tajne rozmowy z ententą, po których przechodzą na jej stronę. Podczas wojen zawsze istnieją skonfliktowane strony. Wielka wojna była konfliktem dwóch stron, które miały ten sam cel. Celem było podbicie świata. Dla siebie. Dla jednej strony. Wchodząc w wojnę po stronie Ententy, Włochy ponownie domagają się Trydentu, Triestu, wybrzeża słoweńskiego, Istrii, części Dalmacji i Albanii, a także prawa do tureckich prowincji Adalia i Smyrna, poszerzenia kolonii w Afryce i tak dalej. Wiele żądają. To, czego nie dostały po pierwszej wojnie światowej, próbują sobie zrekompensować podczas drugiej. Wojny to wielkie gry. Rozpieszczeni chłopcy przesuwają figurki ołowianych żołnierzyków na swoich kolorowych mapach. Odnotowują zdobycze. I potem idą spać. Mapy
fruwają w powietrzu jak papierowe samoloty, spadają na miasta, pola, góry i rzeki. Przykrywają ludzi, te małe figurki, które następnie wielcy stratedzy rozmieszczają, przesiedlają tu czy tam wraz z ich domami i ich głupimi snami. Mapy oszalałych dowódców przykrywają to, co było, grzebią przeszłość. Kiedy gra się skończy, żołnierze odpoczywają. Zjawiają się historycy, którzy okrutne gry nienasyconych wojowników manga zamieniają w kłamstwo. Piszą nową przeszłość, którą nowi dowódcy naniosą na nowe mapy, żeby gra nigdy się nie skończyła.
Włochy trwają przy entencie. Powstaje nowy front – włoski. Nad Sočą rozgrywają się wielkie bitwy. Soča przepływa przez Gorycję, Goricę, Gorizię, Görz, Goritz. Soča, po włosku Isonzo, jest rzeką o cudownie turkusowym kolorze. W swoim nurcie kryje historię, która historykom umyka. Rzeka Soča przypomina człowieka. Chwilami cicha, chwilami zła. Kiedy jest zła, nabiera wielkiej siły. Kiedy jest cicha – śpiewa. W roku 1915 Włosi toczą cztery straszne bitwy nad Sočą. W roku 1916, podczas szóstej bitwy nad Sočą (było ich jedenaście czy dwanaście), Włosi wreszcie zdobywają Gorycję. Krzyczą: Viva! Evviva Italia! Soča jest czerwona. Oślepła. Deszcze mówią, my wyleczymy twoje rany. Deszcze wdzierają się w Sočę głęboko, jak zdziczali kochankowie. Soča milczy. Jej błotniste i zmącone krwią wody wzbierają, ale deszczom nie udaje się ich obmyć. Na dnie Sočy przetaczają się kości, które niczym olbrzymia grzechotka zakłócają jej sen. Aż do dzisiaj.
Soča jest płynnym archiwum historii; składnicą wojen i miłości, legend i mitów. To arteria aortalna, która żywi swoje brzegi, która trzyma swoje organy w garści, by się nie rozpadły. To cudowny promień z kosmosu, w którym połyskuje trwanie. Opleciona jest siecią mostów, które niczym rozłożone ręce zapraszają w objęcia. Ungaretti pisze: „Questo e l’Isonzo / e qui meglio / mi sono riconosciuto / docile fibre / dell’universo…” .
Na początku lipca 1906 roku zapalony myśliwy arcyksiążę Franciszek Ferdynand niechętnie odkłada strzelby i opuszcza swój ulubiony zamek Konopiszte. Zamek Konopiszte leży w gęstym sosnowym lesie w środkowych Czechach, otoczony bogatymi terenami łowieckimi. Wnętrza zamku wyłożone są drogą skórą i mahoniem, zapchane mnóstwem trofeów myśliwskich Ferdynanda. Arcyksiążę najbardziej lubił polować na żubry. Podczas dwóch łowieckich ekspedycji na tereny Polski omal nie wytrzebił gatunku europejskich żubrów. Zamek był tak naprawdę eleganckim i kosztownym cmentarzem zwierząt. Tysiące pośmiertnych szczątków ofiar Ferdynanda pieczołowicie się gromadzi, a następnie zamyka w szklanych witrynach. Ich głowy wiszą wszędzie dookoła na ścianach, a ścian jest wiele w Konopisztu; ich zęby, a zwłaszcza kły, które z oddaniem naprawiają i polerują miejscowi stomatologowie, rozmieszcza się na postumentach pokrytych fioletowym aksamitem i wkłada do trumienek z okazjonalnie zdobionego szkła kryształowego. Oprócz trofeów myśliwskich,
zamek Konopiszte zagracony jest meblami, które Franciszek przywozi ze swojej równie ulubionej Ville d’Este. A poza tym jeszcze broń, mnóstwo rozmaitych zbroi, razem 4618 sztuk. Oprócz umiłowania do żubrów Franciszek pielęgnuje w sobie szczególną skłonność do świętego Jerzego, dlatego zebrał też 3750 posążków tego chrześcijańskiego męczennika zabijającego smoka. Arcyksiążę Ferdynand jest wielkim kolekcjonerem. Zbiera antyki, obrazy naiwnych mistrzów, wiejskie meble i rozmaite małe i duże, użyteczne i nieużyteczne przedmioty z ceramiki, kamienie oraz minerały, kolorowe szkło, zegarki i medale. Zamek otoczony jest rozległym i zadbanym ogrodem różanym. Odwiedzają go goście i specjaliści od ogrodnictwa, i kiedy widzą ogród, wszyscy wzdychają aaach. Wśród róż stoi wiele renesansowych rzeźb. (...)