Zapadał zmrok. Na niebie zapalały się pierwsze gwiazdy, jeszcze nieśmiało, nie chcąc konkurować z blaskiem gasnącego słońca. Agata wyszła przed dom, żeby chwilę nacieszyć się napływającym zewsząd spokojem. Nawet Tomek porzucił komputer i podszedł do żony.
Otoczył ją ramionami, broniąc przed napływającym chłodem. Stali przytuleni, patrząc jak kiczowato pyzaty księżyc unosi się nad lasem, rozświetlając go srebrzystą poświatą.
- Jak cudownie… – wyszeptała zachwycona.
Straszny ni to krzyk, ni to skowyt, przeciął powietrze i zawisł w ciszy wieczoru, sprawiając, że wszystko znieruchomiało na chwilę. Agacie zdawało się, że nawet krew przestała w niej płynąć.
- Co to było? – wyszeptała, niemal nie poruszając ustami. – Brzmiało upiornie!
- Pewnie jakiś ptak polował…
Ale znała go zbyt dobrze, żeby nie wiedzieć, iż sam nie wierzy w to, co mówi. Wyprostował się, usiłując przeniknąć wzrokiem już gęsty zmrok.
- Zaraz… – Agata usiłowała poukładać sobie nowiny. – To Długi żyje?
- A jeszcze jak! I bardzo się zdziwił, że już go pochowaliśmy. Nikt go od piątku nie widział, bo popił jak trzeba na koniec tygodnia. Potem się schował w swojej kryjówce w lesie. On ma takie swoje miejsce. A dzisiaj do domu wracał. Zresztą pochować tak kogoś żyjącego to dla niego dobra wróżba. Znaczy się, że długo żyć będzie.
- To nikt się nie powiesił?
- A powiesił się, dlaczego nie? Taki Rudy z Jelinek. Dlatego wczoraj tak strasznie wiało – dorzuciła Antonowiczowa wyjaśniająco.
- Tak? – zapytała słabo Agata.
- No tak, bo jak kto się powiesi, to wichura jest. Nie wiedziała tego?
Nie, akurat tego Agata nie wiedziała. Przysiadła na brzegu krzesła i podsunęła w kierunku sąsiadki cukiernicę. Po tym, co usłyszała jakoś pewniej czuła się na siedząco. Antonowiczowa wsypała do przestygłej już herbaty cztery łyżeczki cukru i podzwaniając z cicha, starannie zamieszała. Popiła z wyraźną przyjemnością.
Nagle przed tłumek wysunęła się Marysia. Z niedowierzaniem patrzyła na sąsiadów. Drobne ręce zacisnęła w pięści, aż napięła się na nich spękana od słońca skóra.
- Ludzie, czy wyście ślepi byli? – dziecięcy jeszcze głos wzniósł się ponad głosami innych. – Ojciec matkę chciał zarżnąć, a wy nic nie widzieliście? Nie chcecie gadać? Na co czekacie, aż pozabija nas wszystkich? Całą rodzinę?
Raptem rozpłakała się bezsilnie. Opuściła głowę, ocierając łzy rękawem bluzki. Zmieszani tym wystąpieniem sąsiedzi nie bardzo wiedzieli, co zrobić. Popatrywali niepewnie jeden na drugiego, jakby oczekując nawzajem porady.
-To jak będzie? – chrząknął posterunkowy. – Są jacyś świadkowie, że Bekas groził żonie i dzieciakom?
Nikt się nie ruszył.
Nawet nie wiedziała, kiedy ją zobaczyła. Po prostu stała tam, z pochyloną głową pod splątanymi deszczem pasmami ciemnych włosów. Dłonie trzymała na ramionach, zaciśnięte, jakby broniąc się przed chłodem wieczoru.
Jadźka poczuła, jak drętwieją jej wszystkie mięśnie. Choćby chciała się ruszyć, nie mogła. Cała przemoczona, poczuła jak zupełnie inna fala wilgoci zlewa jej kark i plecy. Jakiś dreszcz przeszedł po jej krzyżu i spłynął do ziemi. I już. Nie bała się więcej.
- Deszczyca – wyszeptała prawie bezdźwięcznie.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Podniosła nieco głowę, ale nie spojrzała na Jadźkę. Krople deszczu spływały po jej twarzy, przenikając w kołnierz ciemnego płaszcza. Długie rzęsy rzucały delikatne cienie na blade policzki. Pochyliła się przy cmentarnym ogrodzeniu, jakby czegoś szukała. Ale nabrała tylko garść ziemi, którą ścisnęła w rękach. Podeszła do Jadźki i, ciągle na nią nie patrząc, sięgnęła po jej dłonie. Delikatnie przełożyła w nie ziemię, znacząco zaciskając palce. Chwilę tak stały, milcząc, obok siebie.