Skazany na śmierć Zhang Maosheng
4 czerwca 1989 roku w Polsce odbywały się pierwsze częściowo wolne wybory. Wkrótce runął mur berliński i nastąpiło zjednoczenie Niemiec, a radzieckie imperium legło w gruzach. Europa otwierała nowy rozdział swojej historii. Chińczycy jednak zapamiętają ten dzień jako jeden z najczarniejszych momentów w dziejach Państwa Środka.
Przed świtem wokół Pekinu zgromadzona została licząca ponad dwieście tysięcy żołnierzy Chińska Armia Ludowo-Wyzwoleńcza. Wkroczyła do stolicy i dokonała masakry, która wstrząsnęła światem. Do dziś brak potwierdzonych danych, ile osób straciło życie na placu Tiananmen; wiadomo jednak, że konsekwencje tych wydarzeń poniosły setki tysięcy chińskich obywateli, którzy byli więzieni, prześladowani albo zmuszeni do ucieczki za granicę.
W książce „Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tiananmen” Liao Yiwu (pseud. Lau Wei) oddaje głos ofiarom z placu Tiananmen, dysydentom, byłym więźniom, rewolucjonistom, ale także tym, którzy przypadkiem zostali wciągnięci w wir historii. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne publikujemy pochodzącą z tej książki rozmowę z Zhangiem Maoshengiem – uczestnikiem protestów, który za spalenie wojskowego pojazdu został skazany na śmierć.
Lao Wei: Bracie, pozwól, że będę mówił wprost. Widzę, że jesteś bardzo młody – czy ta sprawa z podpaleniem samochodu wojskowego 4 czerwca to naprawdę twoje dzieło?
Zhang Maosheng: Tak, tamtego roku skazali mnie za to na karę śmierci w zawieszeniu na dwa lata i wysłali do pracy przymusowej, żeby później ocenić rezultaty.
(...)
Mów bez skrępowania, nie mamy tu żadnych reguł. W którym roku się urodziłeś? Co robiłeś przed 4 czerwca?
Urodziłem się 23 czerwca 1968 roku, w roku Małpy. Przed 4 czerwca byłem zwykłym robotnikiem, pracowałem w pewnej fabryce maszyn na ulicy Yongding w dzielnicy Fengtai. W czerwcu 1989 roku nie miałem jeszcze skończonych dwudziestu jeden lat.
Na zdjęciu: protestujący student krzyczy do żołnierzy, maj 1989 roku
(img|574691|center)
Tak jak wielu mieszkańców Pekinu, zaangażowałeś się w ruch 4 czerwca z pobudek patriotycznych?
Ja się w nic nie angażowałem. Moja rodzina mieszkała dawniej w sklepie herbacianym niedaleko placu Tiananmen i codziennie po pracy miałem zwyczaj spacerować po okolicy. Wszystko zaczęło się na początku kwietnia. Demonstracje studentów były na porządku dziennym, a potem rozkręcało się coraz bardziej – studenci nie chodzili na zajęcia, a robotnicy do pracy. Nie miałem w tym czasie nic do roboty, więc wychodziłem na ulice, żeby przyłączyć się do zabawy. Byłem wtedy młody i nieuczony, nie wiedziałem, co to polityka. Uważałem, że rząd i partia mają nielekko, jak ta cała banda demonstruje dzień i noc, okupuje Tiananmen, urządza jakieś przemowy, śpiewy, głodówki, rozdaje ulotki i tak dalej, robi bałagan w sercu ojczyzny – to po prostu nie uchodzi. Ech, prawdziwym powodem tego, że podpaliłem samochód było coś, co się wydarzyło wieczorem 3 czerwca i strasznie mnie wzburzyło.
Co to było?
Tamtego dnia po kolacji jak zwykle wyszedłem z domu i spacerowałem sobie tu i tam. Akurat kiedy przyszedłem na ulicę Fucheng, zobaczyłem, jak grupa ludzi dyskutuje o czymś na poboczu. Z ciekawości wcisnąłem się w tę gromadę i patrzę, a tu jakaś zrozpaczona kobieta pcha mały wózek towarowy i płacze oparta o niego, a w wózku leży zakrwawione, zmasakrowane dziecko. Ludzie wokół gadają jeden przez drugiego, opowiadają coś, wymachując rękami, z wściekłością na twarzach. Z tego, co mówili, wynikało, że to dziecko miało tylko osiem lat, a kiedy przyszło wojsko, akurat bawiło się na trawniku przy ulicy. No niech pan powie, co taki ośmioletni dzieciak rozumie? Żołnierz posłał mu serię z karabinu, po prostu go zastrzelił. Skurwysyn! W tamtej chwili jakby mnie ktoś walnął w łeb, zagotowałem się. Co to za człowiek? To gorsze niż bestia! Naprawdę żałowałem wtedy, że nie mam broni w rękach, bo gdybym tylko dorwał żołnierzy, rozwaliłbym ich na miejscu! Po jakimś czasie ludzie się rozeszli, a ja wróciłem do domu, sam nie
wiem jak, pamiętam tylko, że w głowie mi się kręciło, gardło miałem ściśnięte, a z oczu strumieniami płynęły mi łzy.
Następnego dnia, czyli 4 czerwca, po południu znowu wyszedłem się przejść. Doszedłem w pobliże Szpitala Uniwersytetu Pekińskiego i patrzę, a tam mnóstwo mieszkańców miasta, niosąc rannych na noszach, biegnie do bramy szpitala, zostawiając po drodze ślady z kapiącej krwi. Stał tam wtedy na podwyższeniu jakiś student Uniwersytetu Pedagogicznego i przemawiał. Mówił, że gdzieś tam kule dosięgły iluś tam ludzi, ale nie dało się ich ratować. Mówił, że te bestie oszalały: kiedy pracownicy Czerwonego Krzyża chcieli przyjść rannym z pomocą, ich też wojskowi próbowali pobić. Jak Armia Ludowo-Wyzwoleńcza może strzelać do zwykłych ludzi? Kiedy tego słuchałem, ogarnęła mnie rozpacz i gniew, a gdy przypomniał mi się ten dzieciak zabity poprzedniego wieczora, poczułem, jakby ktoś wbił mi nóż w serce, aż zachciało mi się dorwać jakiegoś żołnierza i odpłacić mu pięknym za nadobne. Nauczycielu Liao, no niech pan powie: jaki Chińczyk, który ma sumienie, nie miałby w takiej sytuacji podobnego odruchu? Ocierając łzy, poszedłem
dalej, aż znalazłem się w okolicy wiaduktu Madian, gdzie studenci zatrzymali kolumnę jadących z północy na południe wojskowych ciężarówek. Taką scenę to teraz można zobaczyć tylko, jak kręcą film; widowisko i zamieszanie, jakby ktoś wsadził w środek ulicy niewidzialną beczkę z prochem. No więc ludzie miotali obelgi, aż ślina fruwała, a ja na początku jeszcze bez przerwy ocierałem płynące po twarzy łzy, a potem przestałem już na nie zwracać uwagę. Co rusz ktoś podskakiwał, rzucając różnymi przedmiotami w kierunku żołnierzy. Studenci stali ręka w rękę na środku ulicy, pomiędzy mieszkańcami miasta a wojskiem. Przez dłuższy czas żadna ze stron nie chciała ustąpić. Wszyscy żołnierze wysiedli z ciężarówek, ani jednego dobrego słowa nie rzekli, tylko zaczęła się szarpanina, przepychanka i pięści poszły w ruch. Nie mogłem na to patrzeć! Ta wściekłość, którą dusiłem w sobie tak długo, nagle wybuchła z całą siłą. Krzyknąłem na całe gardło: „Nie pozwolimy! Nie pozwolimy! Nie pozwolimy tym skurwysynom z karabinami
mordować niewinnych! Rodacy, musimy za wszelką cenę zatrzymać ich atak!”. I w paru susach dopadłem najbliższej ciężarówki. Na baku leżała akurat jakaś szmata, ściągnąłem ją, wyjąłem zapałki, które miałem przy sobie, i podpaliłem ją. Kiedy zajęła się ogniem, migiem odkręciłem zawór baku i wcisnąłem buchającą płomieniami szmatę do środka. Rety! Ognisty wąż wypełzł w kilka sekund i w niecałą minutę cała ciężarówka stanęła w ogniu.
Na zdjęciu: studenci na placu Tienanmen, maj 1989 roku.
(img|574692|center)
Sprawnie ci poszło.
Myśl niedojrzała, za to ręce sprawne. Potem odwróciłem się i wróciłem do domu.
Nie ukryłeś się?
A dlaczego miałbym się ukrywać?! Byłem wtedy młody, nie miałem poczucia, żebym zrobił coś złego, a tym bardziej nie sądziłem, że to taka poważna sprawa. Ledwie kilka dni po 4 czerwca znowu poszliśmy do pracy. Przyszli po mnie, kiedy byłem na delegacji w Tianjinie.
W ilu po ciebie przyszli?
W siedmiu! Brygadzista na placu budowy w Tianjinie kazał mi wtedy coś gdzieś zanieść. Poszedłem tam i patrzę, a tu kilku milicjantów stoi w kręgu, paląc papierosy – już czekali. Zagaili tak: „Wiesz, dlaczego po ciebie przyszliśmy?”. Odpowiedziałem, że wiem. Powiedzieli: „To dobrze, ani słowa, chodź z nami!”. I w ten sposób odstawili mnie do Pekinu na komisariat niedaleko mojego domu, na przesłuchanie.
Który to był komisariat?
Nie pamiętam, w każdym razie gdzieś w pobliżu domu. Wu Wenjian, pamiętasz? Dong, pamiętasz? Żaden z was nie pamięta? No tak, no tak… Siedziałem siedemnaście lat, to woda mi się z mózgu zrobiła, pamięć całkiem mi się miesza. Mam opóźnione reakcje, wolno się poruszam, prawie jak sześćdziesięciolatek, czasem to, co było trzy dni temu, odbieram tak, jakby działo się trzydzieści lat temu. Ech, chyba jeszcze za wcześnie na starczą demencję.
Którego dnia dokładnie mnie zgarnęli? To też zatarło mi się w pamięci. Chyba jakoś po dwudziestym. Milicjanci zapytali mnie: „Co zrobiłeś? Rzucałeś kamieniami? Czy biłeś żołnierzy?”. Odpowiedziałem, że podpaliłem wojskowy samochód. Zaskoczeni, zapytali, jak konkretnie to zrobiłem. Więc opowiedziałem im od początku do końca co i jak. Kiedy skończyłem, zapytali mnie jeszcze: „Nie zostałeś ranny?”. Powiedziałem: dlaczego miałbym być ranny? Nagle wytrzeszczyli na mnie oczy: „Cholerny rebeliant! Śmierdzący chuligan! Już my ci damy nauczkę”. Potem zaciągnęli mnie do jakiegoś małego pokoju, gdzie dwaj milicjanci złapali mnie z prawej i lewej strony, rozciągnęli i tak mi przyłożyli sprężyną od drzwi, że aż turlałem się z bólu po ziemi i nie mogłem powstrzymać krzyku. Milicjant powiedział: „Masz szczęście, gówniarzu, że nie wpadłeś w ręce żołnierzy, bo już dawno odcięliby ci obie łapy i rzucili psom na pożarcie”.
Kiedy skończyli mnie męczyć, powiedzieli: „Wstawaj, odwieziemy cię do domu!”. Trochę otumaniony zapytałem, czy naprawdę. Milicjanci się roześmiali i mówią: „A to kretyn! Co ty sobie wyobrażasz?”. I w rezultacie po chwili trafiłem na dołek.
Na zdjęciu: protestująca ranna w ataku sił porządkowych na plac Tienanmen, 4 czerwca 1989 rok
(img|574693|center)
Spędziłem tam kilkanaście dni i znowu zostałem przeniesiony do aresztu Biura Bezpieczeństwa Dzielnicy Dongcheng w Pekinie, czyli do Wydziału Siódmego. (...) W pokoju przesłuchań milicjant, celując mi palcem w nos, sklął mnie, że niby idę w zaparte. Powiedziałem, że gdzież bym śmiał. „Wy reprezentujecie dyktaturę proletariatu, więc nie śmiałbym, nawet gdybym miał sto razy więcej odwagi”. Powiedziałem wszystko, co trzeba było powiedzieć, ale jak czegoś nie robiłem, to przecież nie mogłem zmyślić. Taki już mam łeb, że nawet jakby mi kto kazał, to nie umiem zmyślać!
Bardzo uczciwie.
Znowu spuścili mi łomot. Milicjant powiedział: „Zhang Maosheng, wiesz, ilu rebeliantów 4 czerwca przeszło przez nasze ręce i było tu przesłuchiwanych? Wiesz, jak reagowali? Wili się na ziemi, żałując poniewczasie tego, co zrobili, raz po raz na klęczkach bili nam pokłony, raz po raz sami walili się po gębach. Komu niemiłe własne życie? Kto by chciał łbem rozwalać państwo, jak kamień jajkiem? Po co się jeszcze wypierasz, kiedy śmierć ci grozi?”. Odpowiedziałem, że nie śmiałbym się niczego wypierać. Wtedy, w tamtej sytuacji, naprawdę nie miałem poczucia, że robię coś złego. Punktem wyjścia i moją pobudką był patriotyzm, nie chciałem pozwolić, żeby jeszcze więcej żołnierzy Armii Ludowo-Wyzwoleńczej weszło na Tiananmen i doprowadziło do tragedii. Może podpalenie wojskowego samochodu było trochę zbyt drastyczne, ale czy strzelanie do studentów i mieszkańców miasta nie było drastyczne? Milicjant zawołał: „Ty cholerny rebeliancie, jeszcze się będziesz wymądrzał!”. I znowu zaczął mnie bić i kopać. Obiema rękami
osłaniałem głowę i odwracałem twarz, a jednocześnie ciągle dyskutowałem: „Ja nie próbuję się wykręcić, naprawdę podpaliłem samochód, żeby zapobiec masakrze niewinnych!”.
(...)
Tajny proces?
Na to wygląda. W każdym razie nie było żadnej publiczności ani nikogo z rodziny. Pewnie nie dostali zawiadomienia. W drodze z aresztu do sądu milicjant sądowy, trzymając mnie za kajdanki, raz po raz uspokajał: „Nic się nie bój, chłopcze, zachowuj się tak, jak na zwykłym przesłuchaniu, mów, co trzeba, i nie mów tego, czego nie trzeba. Eskortowałem już sporo rebeliantów 4 czerwca, wszystko to były takie naiwne, w gorącej wodzie kąpane chłopaki. W takim przypadku jak twój, co najwyżej posadzą cię na trzy czy pięć lat, żebyś miał nauczkę, i tyle”.
Uwierzyłeś?
Gdyby mówił mi to jakiś zwykły człowiek, może bym nie uwierzył albo bym do końca nie dowierzał, ale to był milicjant sądowy i mówił takim pewnym tonem, że oczywiście, uwierzyłem. Jest takie powiedzenie, że nowo narodzone cielątko nie boi się tygrysa, więc jakby mnie kto pytał, czy się denerwowałem na rozprawie, tobym powiedział, że wcale. Bo wydanie wyroku zostało odroczone.
Potem czekałem za kratkami, aż przyszło pismo z wyrokiem: za kontrrewolucyjne podpalenie zostałem skazany na karę śmierci w zawieszeniu. Cha, cha! Taki jeden papierek i kilka osób decydowało o czyimś życiu albo śmierci! Kiedy mi to odczytali, podpisałem się, nie mówiąc ani słowa.
(...)
Na zdjęciu: starcia na placu Tienanmen, 4 czerwca 1989 roku
(img|574694|center)
A potem nastąpiła wieloletnia naprawa przez pracę.
Ech, to było trudne do przełknięcia. Wcześniej, między ludźmi czy w zakładzie pracy najbardziej nie znosiłem, kiedy ktoś cały dzień mnie pilnował, a w więzieniu był nie tylko dozór, ale i bicie, traktowali nas gorzej niż zwierzęta. Przez te wszystkie lata w więzieniu płakałem w sumie dwa razy. Pierwszy raz pamiętam szczególnie wyraźnie, bo dopiero co tam się znalazłem i git pod jakimś pretekstem zamknął mnie w izolatce, żeby mnie ustawić na początek. Izolatka była strasznie wąska i niska. Stało tam tylko jedno łóżko sklecone z desek, szerokie na niewiele ponad stopę. Kiedy człowiek chciał stanąć prosto, to walił głową w sufit, nawet obrócić się było ciężko. Przed nosem miałem okienko wielkości dłoni, szyba była stłuczona, a w środku i na zewnątrz wiło się jakieś uschnięte pnącze. Zimno się wtedy zrobiło, zbliżały się święta. Całe dnie i noce trzymali mnie w tej izolatce wielkości psiej budy, bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Pewnego dnia usłyszałem dobiegający z daleka fragment arii z opery
rewolucyjnej „Zdobycie fortelem Tygrysiej Góry”: „Przejdę bezkresne lasy, przekroczę śnieżne pustkowie, nieustraszony…”, czy jakoś tak. To ludzie ćwiczyli program rozrywkowy, szykowali się już do świąt. Poczułem się strasznie samotny i opuszczony. Nie wiedziałem, kiedy mnie wypuszczą z izolatki ani jakie jeszcze kary mnie potem czekają. Moi rodzice byli słabego zdrowia, czy zdążę ich zobaczyć, jak kiedyś wyjdę z więzienia? Czy przyprowadzę im kiedyś do domu synową? Nie wiadomo, może nawet nie będę mógł już spłodzić dzieci. Kiedy tak myślałem, w gardle mnie ścisnęło i wybuchnąłem płaczem.
Jak długo siedziałeś w izolatce?
Ponad dziesięć dni. Ale ciągnęły się, jakby to było ponad dziesięć lat. Kiedy to się skończyło i mnie wypuścili, byłem o wiele dojrzalszy, jakbym znalazł jakiś punkt oparcia. Siedziałem w izolatce, to co to dla mnie normalna cela? No, niesprawiedliwość, ale kogo taka niesprawiedliwość nie spotkała? Koledzy z celi siedzieli w większości z powodu 4 czerwca, dwudziestu chłopaków takich jak ja, w podobnym wieku, jak dopiero co wyrośnięty młody lasek. Rozmawialiśmy, wzajemnie podtrzymywaliśmy się na duchu. Młodym nic niestraszne, nawet siedzenie za kratkami, popełnianie przestępstw, palenie trawki – gdy się to przeżyje za młodu, to nawet jak człowiek dostanie w kość, nie umrze od tego. W celi wszyscy ciągle powtarzali: „Jeszcze tej zimy, kolejnej wiosny, ty, taki a taki, na pewno wyjdziesz! W przyszłym roku w zimie, za dwa lata na wiosnę Zhao Ziyang na pewno wróci, a ruch 4 czerwca będzie zrehabilitowany!”. Niektórzy po kryjomu trzymali radio schowane pod posłaniem i słuchali wrogich rozgłośni. Cieszyli się na
próżno, na darmo trwali przy życiu. Ja jestem półgłówkiem, co inni myślą, to i ja myślę, ale mijał rok za rokiem, przeszły niezliczone „przyszłe zimy” i „kolejne wiosny”, brody nam pobielały, wzrok się zamglił, a tymczasem siedemnaście lat zleciało. Wyszedłem i teraz mam już trzydzieści osiem lat. A ta banda pieprzonych rzeźników ciągle się trzyma u władzy, wszędzie korupcja i spekulanctwo, a mali, zwykli ludzie ani śmią pisnąć choć słówka. Ja tylko winię sam siebie, że chyba wstydu nie mam, żeby w tym wieku ciągle mieszkać kątem u rodziców, straszny ze mnie nieudacznik.
(...)
Na zdjęciu: czołgi na placu Tienanmen, 6 czerwca 1989 roku
(img|574695|center)
Nie obwiniaj się tak, nie masz jeszcze czterdziestu lat, masz przed sobą dużo czasu.
Mama zachorowała na paraliż twarzy i miała iść na operację, ale usłyszała, że mam niedługo wyjść z więzienia i wystraszyła się tak, że zrezygnowała z operacji, bo szpital kosztuje dużo pieniędzy. Wkrótce po moim zwolnieniu ktoś mnie polecił do pracy przy zamiataniu ulic. Miałem zarabiać trochę ponad sto juanów miesięcznie, za pół dniówki. Ech, przy takich kosztach życia, jak teraz w Pekinie, za te sto juanów nawet pies by się nie wyżywił, a co dopiero człowiek. Więc po przemyśleniu sprawy zrezygnowałem. Zbyt długo siedziałem w więzieniu, zmarnowałem życie, żadnych umiejętności życiowych nie przyswoiłem. Stary chłop, a dzień w dzień siedzę w domu, nie ośmielam się nigdzie wychodzić. Jak się wyjdzie, to trzeba wydać pieniądze – mogę wytrzymać bez kupowania jedzenia i ubrań, ale niech pan sam powie, jak tu nie wydawać na komunikację miejską? Pekin to wielkie miasto. A jak się pójdzie gdzieś daleko i zachce się pić, to co? Rodzice są słabego zdrowia, a ja nie umiem gotować, mogę co najwyżej pozmywać, pomóc przy
pracach domowych, jak potrafię. Chcieli zaoszczędzić trochę pieniędzy i zatrudnić gosposię ze wsi, żeby się nimi opiekowała, ale gdyby przyjechała, nie miałaby gdzie mieszkać. Rodzice martwią się też o moje sprawy osobiste, co rusz to płaczą, palą kadzidło i modlą się do Buddy. Ale gdybym naprawdę miał sobie znaleźć dziewczynę – wyglądam jeszcze jako tako, nie brak mi uszu ani nosa, ale nie mam mieszkania ani pracy, to jaka głupia kobieta na to pójdzie?
W każdym razie powinieneś odważnie próbować.
Tak, tak, nie da się tak dłużej ciągnąć. Od rodzeństwa się dowiedziałem, że szukają kogoś do pracy przy pilnowaniu samochodów, a ja jestem prędki, to jeszcze tego samego dnia tam poleciałem. Zapytali, to opowiedziałem, jaką mam sytuację. Z niedowierzaniem pytają, czy to naprawdę przez 4 czerwca. Dlaczego dopiero teraz wyszedłem? Jakby to siedzenie w więzieniu tak ich mierziło. W kilka osób poszeptali coś na boku i w końcu odesłali mnie z kwitkiem, że niby jestem silny i potężny, a tu na razie takiego nie potrzeba. Opłaty za parking są małe, pensja niska, szukają raczej kogoś starszego, kto miałby czas i chciał-by przy okazji dorobić sobie parę groszy, to obu stronom bardziej się opłaci. „Zróbmy tak, wracaj tymczasem do domu, a jak będziemy cię potrzebować, to damy znać”.
Ech, nic, tylko zmartwienia, mam już tego dość. Stałem się ciężarem dla ludzkości, po co mam jeszcze żyć? Więzienie niszczy człowieka. Oprócz grupy znajomych z więzienia, z którymi od czasu do czasu spotykamy się, żeby razem ponarzekać, nie mam na wolności przyjaciół, nie zbudowałem więzi społecznych. Dawni sąsiedzi też się odsunęli. Raz jechałem autobusem i nie miałem nawet juana na bilet. Bileter patrzy na mnie pogardliwie i pyta, co wyprawiam. „Taki stary, a jedzie na gapę”. Mówię, że nie mam nawet juana, nie mogę znaleźć pracy, pieniądze nie spadają przecież z nieba. „A może pan by mi znalazł jakąś pracę?”
Na zdjęciu: 13 czerwca 1989 roku, żołnierze pilnują opuszczonego placu Tienanmen
(img|574696|center)
Bardzo krępująca sytuacja.
Wyrzucili mnie z autobusu i dopiero po dwóch godzinach doszedłem do domu. Niech pan powie, kto by chciał stracić twarz? Kto by nie chciał, żeby w jego kraju ludziom żyło się lepiej? Ale teraz do diabła z tym wszystkim, nic z tego nie chcę, nie chcę nawet słyszeć o 4 czerwca, nie chcę słyszeć wielkich słów o demokracji od tych, co uciekli z kraju, kiedy tylko zaczęła się strzelanina, chcę tylko najzwyklejszego życia najzwyklejszego człowieka!
(...)
Fragment książki "Pociski i opium. Historie życia i śmierci z czasów masakry na placu Tienanmen" autorstwa Liao Yiwu. Tłumaczenie: Anna Włodarska. Publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.
Wszystkie skróty pochodzą od redakcji.