Londyn otrząsał się po wojnie i po latach uginania się pod brzemieniem epoki wiktoriańskiej. Poznawałem puby w Chelsea i nocne kluby w Hampstead. Bywałem na seminariach w Bloomsbury, czytałem poezję, rozprawiałem o filozofii i religii, dyskutowałem na temat malarstwa i mówiłem dużo o duchowości Wschodu. Potem robiłem to, co trzeba, żeby znaleźć sobie kobietę do łóżka, a kiedy było po wszystkim, wyruszałem na dalsze łowy. Nie miałem ani krzty radości w duszy, jak by powiedziała pani Robinson. Brałem sobie do łóżka dziewczęta z Armii Zbawienia, stowarzyszeń kwakrów i Towarzystwa Fabiańskiego. Kiedy Partia Liberalna, Partia Pracy, konserwatyści lub komuniści organizowali zebrania, wyruszałem tam, osiodławszy swoje wielbłądy. Jean Morris powiedziała mi za drugim razem: „Jesteś brzydki. W życiu nie widziałam równie ohydnej gęby jak twoja!” Już otwierałem usta, żeby się odezwać, ale Jean odeszła. W tym momencie przysiągłem sobie po pijanemu, że któregoś dnia Jean zapłaci mi za to. Kiedy się obudziłem, Ann Hammond
była ze mną w łóżku. Zastanawiam się, co tak pociągającego mogła we mnie widzieć? Jej ojciec był oficerem w wojskach inżynieryjnych, matka pochodziła z bogatej rodziny z Liverpoolu. Ann była łatwą zdobyczą; nie miała jeszcze dwudziestu lat, kiedy ją spotkałem. Studiowała języki orientalne w Oksfordzie. Była pełną życia istotą o mądrej i pogodnej twarzy, z jej oczu emanowała ciekawość. Ja byłem dla niej tylko zmierzchem, szarym jak fałszywa zorza. W przeciwieństwie do mnie, Ann tęskniła do podzwrotnikowego klimatu, ostrego słońca i purpurowych widnokręgów, a ja byłem w jej oczach symbolem tej tęsknoty. Byłem Południem, które pożąda lodowatej Północy. Ann Hammond spędziła dzieciństwo w szkole prowadzonej przez zakonnice. Jej ciotka była żoną deputowanego do parlamentu. W łóżku zrobiłem z niej dziwkę. Moja sypialnia była cmentarzem wychodzącym na ogród. Różowe zasłony zostały starannie dobrane, dywan miał ciepły, zielony kolor, łóżko było szerokie, poduszki wypchane strusim pierzem. W odpowiednich miejscach
ustawiałem małe lampki: czerwone, niebieskie i fioletowe. Kiedy spałem z kobietą, wielkie lustra zwielokrotniały obraz, tworząc wrażenie obcowania z całym haremem. Powietrze było ciężkie od zapachu drewna sandałowego i kadzidła. W łazience były mocne wschodnie perfumy, kosmetyki, kremy, proszki i pigułki. Moja sypialnia przypominała salę operacyjną w szpitalu. W głębi duszy każdej kobiety znajduje się małe jezioro, a ja wiedziałem, jak poruszyć jego wody. Pewnego dnia znaleziono ją martwą. Otruła się gazem. Zostawiła karteczkę adresowaną do mnie, zawierającą tylko jedno zdanie: „Mr Sa’id, oby Bóg Pana pokarał”. Mój umysł był jak ostry nóż. Pociąg zawiózł mnie na Victoria Station do świata Jean Morris.
W wielkiej sali londyńskiego sądu tygodniami przysłuchiwałem się adwokatom, którzy mówili o mnie jak o osobie zupełnie mi obojętnej. Prokurator, sir Arthur Higgins, to był umysł przerażający. Znałem go doskonale, ponieważ uczył mnie prawa w Oksfordzie. Widywałem go wcześniej w tym samym sądzie i w tej samej sali, jak maglował delikwentów siedzących na ławie oskarżonych i rzadko który potrafił wyjść cało z opresji. Oskarżeni płakali i mdleli pod koniec przesłuchania. Ale tym razem sir Arthur zmagał się z trupem.
– Czy był pan przyczyną samobójstwa Ann Hammond?
– Nie wiem.
– A Sheili Greenwood?
– Nie wiem.
– A Isabelli Seymour?
– Nie wiem.
– Czy zabił pan Jean Morris?
– Tak.
– Czy uczynił pan to z premedytacją?
– Tak.
Jego głos dochodził mnie jakby z innego świata. Sir Arthur kreślił z wprawą odrażający wizerunek wilkołaka, który doprowadził dwie dziewczyny do samobójstwa, zniszczył życie pewnej mężatki i zabił własną żonę. Egoisty, którego całe życie było podporządkowane szukaniu przyjemności. W pewnej chwili, gdy przysłuchiwałem się jakby w półśnie wywodom mego mistrza, profesora Maxwella Fostera-Keena, który starał się uchronić mnie przed szubienicą, pomyślałem sobie, że powinienem wstać i krzyknąć sądowi w twarz: „Ten Mustafa Sa’id nie istnieje. To iluzja i kłamstwo. Żądam, abyście wydali wyrok śmierci na kłamstwo!” Byłem jednak zimny i zastygły jak kupa popiołu. Profesor Maxwell Foster-Keen odmalowywał tymczasem wizerunek genialnego umysłu, zmuszonego przez okoliczności do popełnienia morderstwa. A doszło do tego w przypływie zazdrości i szaleństwa. Opowiedział im, jak zostałem mianowany wykładowcą ekonomii na Uniwersytecie Londyńskim. Uznał, że Ann Hammond i Sheila Greenwood należały do dziewcząt pragnących śmierci
i popełniłyby samobójstwo niezależnie od tego, czy spotkałyby na swej drodze Mustafę Sa’ida, czy też nie. „Mustafa Sa’id, panowie przysięgli, jest szlachetnym człowiekiem. Jego umysł przyswoił sobie cywilizację Zachodu, ale ta zniszczyła jego serce. Te dwie dziewczyny zabił nie Mustafa Sa’id, lecz bakcyl nieuleczalnej choroby, na którą zapadły przed tysiącem lat”. Miałem ochotę wstać i powiedzieć im: „To wymysł i kłamstwo. To ja je zabiłem. Jestem spragnioną pustynią. Żaden ze mnie Otello. Dlaczego nie skażecie mnie na śmierć przez powieszenie, zabijając w ten sposób kłamstwo?” Jednak profesor Maxwell Foster-Keen przekształcił proces w konflikt dwu światów, którego ja byłem jedną z ofiar. A pociąg zawiózł mnie na Victoria Station do świata Jean Morris.
Chodziłem za nią przez trzy lata. Cięciwa łuku napinała się coraz mocniej, rozpierało mnie pożądanie, moje wielbłądy były spragnione, miraż połyskiwał przede mną w labiryncie tęsknoty, cel dla strzały został wyznaczony i musiało dojść do tragedii. Pewnego dnia Jean powiedziała mi: „Jesteś niczym dziki byk, niestrudzenie ścigający swoją ofiarę, a mnie męczy świadomość, że jestem ścigana. Mam już dosyć uciekania przed tobą. Ożeń się ze mną”. Zrobiłem to. Moja sypialnia stała się polem walki, łóżko – częścią piekła. Próbowałem ją posiąść, a było to jak chwytanie chmury, dzielenie łoża z meteorem albo jazda na grzbiecie pruskiego marsza wojskowego. Gorzki uśmiech nie opuszczał jej ust. Nie spałem nocami, tocząc walkę za pomocą łuku i miecza, włóczni i strzał. A rano witał mnie ten sam uśmiech i wiedziałem, że znowu poniosłem klęskę. Czułem się jak upadły do poziomu niewolnika Szahrijar – kupowany na targu za dinara – który spotkał Szeherezadę, żebrzącą w ruinach miasta spustoszonego przez dżumę. Za dnia żyłem
teoriami Keynesa i Tawneya, aby nocami kontynuować swoją wojnę przy użyciu łuku i miecza, włóczni i strzał. Widywałem żołnierzy powracających z okopów wojny, przerażonych, nękanych przez wszy i epidemie. Patrzyłem, jak twórcy traktatu wersalskiego sieją w nim nasiona przyszłej wojny i jak Lloyd George kładzie fundamenty państwa powszechnego dobrobytu. I miasto przeobraziło się w niezwykłą kobietę, tajemniczo przyzywającą i pełną symboli, w kierunku których gnałem moje wielbłądy. Omal nie umarłem z tęsknoty za nią. Moja sypialnia była źródłem smutku, bakcylem śmiertelnej choroby. Infekcja dosięgła te kobiety już tysiąc lat temu. Ja wzburzyłem tylko uśpioną chorobę, która się rozwinęła i zabiła. Śpiewacy w teatrzykach przy Leicester Square powtarzali słowa o prawdziwej miłości i pogodzie ducha, ale moje serce nie biło dla niej. Kto mógł przypuszczać, że Sheila Greenwood posunie się do samobójstwa? Kelnerka z restauracji w Soho, prosta dziewczyna o miłym uśmiechu i takim samym sposobie wyrażania się. Jej
rodzina to byli wieśniacy z przedmieść Hull. Uwodziłem ją za pomocą podarunków, słodkich słów oraz spojrzeń, które bezbłędnie dostrzegają istotę rzeczy. Pociągał ją mój świat, zupełnie dla niej nowy, odurzył zapach spalonego drewna sandałowego i kadzideł. Przez chwilę stała, śmiejąc się ze swego odbicia w lustrze, bawiła się naszyjnikiem z kości słoniowej, który jak pętlę założyłem na jej piękną szyję. Wchodząc do mojej sypialni, była dziewicą, opuszczała ją już z bakcylem choroby we krwi. Umierała bez słowa. Miałem niewyczerpane zapasy przysłów. Potrafiłem dostosować się do każdej sytuacji. Wiedziałem, kiedy i jak reagować.
– Czy prawdą jest, że w okresie od października 1922 roku do lutego 1923, że przykładowo tylko w tym okresie żył pan jednocześnie z pięcioma kobietami?
– Tak, to prawda.
– ...i że każdej z nich sugerował pan, że się z nią ożeni?
– Tak.
– I że wobec każdej z nich występował pan pod innym imieniem?
– Tak.
– Jako Hasan, Charles, Amin, Mustafa i Richard?
– Tak.
– I mimo to pisał pan artykuły i wygłaszał odczyty na temat ekonomii opartej na miłości, a nie na liczbach? Czy prawdą jest, że zyskał pan sławę dzięki apelom o humanizm w ekonomii?
– Tak, to prawda.
II.
Opowiem ci wszystko, choć to długa historia. Pewne szczegóły mniej cię zainteresują, natomiast inne... Najważniejsze, że urodziłem się w Chartumie, jak widzisz. Od urodzenia byłem półsierotą, gdyż mój ojciec, handlarz wielbłądów, zmarł kilka miesięcy przed moim przyjściem na świat. Pozostawił nam jednak trochę pieniędzy. Byłem jedynakiem, toteż ani mnie, ani mojej matce nie żyło się ciężko. Wracając teraz pamięcią do tamtych dni, widzę ją wyraźnie: jej delikatne, mocno zaciśnięte usta i coś takiego na twarzy, co przypominało maskę, nie wiem, jak to powiedzieć, no, taką gęstą maskę. Jej twarz była jak powierzchnia morza, rozumiesz? Nie miała jednego koloru, lecz mieniła się wielością barw, które pojawiały się, znikały i mieszały się ze sobą. Nie mieliśmy krewnych. Ona i ja to była cała nasza rodzina. Matka była dla mnie prawie obcą osobą, którą spotkałem na drodze w przypadkowych okolicznościach. Może to ja byłem dziwnym stworzeniem, a może ona. Nie wiem. Nie rozmawialiśmy wiele ze sobą. Zapewne wyda ci się
dziwne to, że zawsze doznawałem ciepłego uczucia, że jestem wolny, ponieważ nie istnieje coś takiego jak ojciec i matka, dzięki którym byłbym, niby palik do namiotu, przywiązany do określonego środowiska i określonego miejsca na ziemi. Czytałem albo kładłem się spać, wchodziłem i wychodziłem, bawiłem się poza domem albo wałęsałem po ulicach i nie było nikogo, kto by mi czegoś zabraniał lub coś nakazywał. Już od najmłodszych lat czułem, że jestem inny, chciałem powiedzieć, nie taki jak reszta moich rówieśników, a to dlatego, że niczym się nie przejmowałem. Nie płakałem, gdy mnie bito, i nie okazywałem radości, kiedy nauczyciel chwalił mnie na forum klasy. Także przyczyny mojego cierpienia bywały inne niż u reszty dzieci. Byłem czymś w rodzaju gumowej piłeczki: nie wchłania wilgoci, gdy wrzucasz ją do wody; odbija się, gdy rzucasz nią o ziemię. W tym czasie zaczęto u nas zakładać pierwsze szkoły, do których ludność odnosiła się niechętnie i ukrywała dzieci, kiedy rząd wysyłał swoich urzędników do wsi i
siedzib plemiennych. Ludzie uważali szkoły za źródło wielkiego zła, które spadło na nich wraz z wojskami okupacyjnymi. Gdy pewnego dnia bawiłem się z chłopcami przed naszym domem, nadjechał konno jakiś człowiek w mundurze i zatrzymał się przed nami. Chłopcy uciekli, a ja zostałem, aby obejrzeć sobie konia i jeźdźca. Odpowiedziałem mu na pytanie, jak się nazywam, ale nie potrafiłem określić swojego wieku.
– Chcesz chodzić do szkoły? – spytał.
– A co to jest szkoła?
– Piękny, kamienny budynek w wielkim ogrodzie nad brzegiem Nilu. Na dźwięk dzwonka wchodzisz do klasy wraz z innymi uczniami. Uczysz się czytać, pisać i rachować.
– A będę nosił taki turban? – spytałem, pokazując na nakrycie głowy przybysza, przypominające kopułę.
– To nie turban – odparł ze śmiechem – lecz beret, a właściwie kapelusz.
Zsiadł z konia i przymierzył mi ów kapelusz, w którym skryła się cała moja głowa.
– Kiedy dorośniesz i zostaniesz urzędnikiem państwowym, też będziesz nosił taki kapelusz.
– Więc pójdę do szkoły.
Posadził mnie za sobą na koniu i zawiózł do tego, jak opisał, kamiennego budynku nad brzegiem Nilu, stojącego wśród drzew i kwiatów. Udaliśmy się do brodatego człowieka odzianego w dżubbę[1], który wstał na powitanie nas i pogłaskał mnie po głowie.
– Gdzie jest twój ojciec?
– Nie żyje.
– A kto jest twoim opiekunem?
– Chcę chodzić do szkoły.
Mężczyzna popatrzył na mnie z życzliwością i kazał wpisać mnie do rejestru. Znowu pytali, ile mam lat, i znów mówiłem, że nie wiem. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka, więc im uciekłem i wpadłem do jakiegoś pomieszczenia, ale pojawiło się dwu mężczyzn, którzy zaprowadzili mnie do drugiego pomieszczenia i kazali usiąść na krześle wśród innych chłopców. W południe wróciłem do matki i opowiedziałem jej całą historię. Jej spojrzenie było tajemnicze. Miałem wrażenie, że chce mnie przytulić do piersi. Jej twarz pojaśniała, oczy nabrały blasku, a zaciśnięte usta się rozluźniły, jakby chciała coś powiedzieć albo obdarzyć mnie uśmiechem, ale nie odezwała się wcale. Był to przełomowy moment w moim życiu, pierwsza decyzja podjęta z własnej nieprzymuszonej woli.
Nie wymagam od ciebie, żebyś mi wierzył. Wolno ci się dziwić, lub też mieć wątpliwości. Rób, jak chcesz. Wiele czasu upłynęło od tych wydarzeń i, jak widzisz, nie mają one teraz żadnej wartości, ale opowiadam ci o nich, ponieważ są one obecne we mnie, a także dlatego, że pewne wypadki przypominają mi o innych. Rzecz w tym, że z całą energią poświęciłem się nowemu życiu. Szybko odkryłem, że mój mózg ma nieprawdopodobną zdolność zapamiętywania, że potrafił sobie wszystko przyswoić i zrozumieć. Treść raz przeczytanej książki osadzała się mocno w mojej pamięci. Chwila skupienia nad zadaniem matematycznym wystarczyła mi, aby rozszyfrować jego zawiłości, które topniały w mych rękach, niby grudka soli wrzucona do wody. Nauczyłem się pisać w dwa tygodnie, potem zacząłem gnać do przodu, na nic nie zważając. Mój umysł, jak ostry nóż, ciął wszystko, chłodno i skutecznie. Nie obchodziło mnie zdumienie nauczycieli ani podziw i zazdrość kolegów. W oczach nauczycieli byłem cudownym dzieckiem, uczniowie zaczęli zabiegać o
moje względy, ale ja byłem całkowicie pochłonięty tym cudownym narzędziem, które zostało mi dane. Byłem zimny jak lodowe pole i nic na świecie nie mogło mnie wzruszyć. Szkołę podstawową zaliczyłem w ciągu dwu lat, w szkole średniej odkryłem inne zagadki, do których należał język angielski. Mój umysł rozgryzał go i krajał jak lemiesz pługa kraje ziemię. Słowa i zdania jawiły mi się w postaci równań matematycznych, algebra i geometria były wersetami poezji, szeroki świat oglądałem na lekcjach geografii jak szachownicę. W owych czasach szkoła średnia była najwyższym szczeblem edukacji, możliwym do zdobycia. Po trzech latach dyrektor szkoły, który był Anglikiem, powiedział mi: „Wyjedź. Ten kraj jest dla ciebie za ciasny. Powinieneś pojechać do Egiptu, Libanu albo do Anglii. U nas nie ma już nic, czego jeszcze mógłbyś się nauczyć”. „Chcę pojechać do Kairu – odparłem natychmiast.” Dyrektor ułatwił mi wyjazd i bezpłatne przyjęcie do liceum, dostałem też stypendium rządowe. Był to istotny fakt w moim życiu. Odtąd
los wyznaczał ludzi, którzy mi pomagali i prowadzili mnie za rękę na każdym etapie. Nie czułem wobec nich żadnej wdzięczności, lecz przyjmowałem tę pomoc, jak gdyby to był ich obowiązek względem mnie.
Kiedy dyrektor zakomunikował mi, że przygotowania do mojego wyjazdu do Kairu zostały zakończone, poszedłem powiedzieć o tym matce. Jeszcze raz popatrzyła na mnie w ten dziwny sposób, rozluźniła wargi w niby-uśmiechu i zacisnęła je znowu. Jej twarz przybrała zwykły wyraz nieprzeniknionej maski, a właściwie wielu masek. Poszła po swoją portmonetkę, zostawiając mnie przez chwilę samego.
– Gdyby żył twój ojciec, dokonałby tego samego wyboru, co ty. Rób, jak uważasz. Wyjedź albo zostań. To twoja sprawa. To jest twoje życie i możesz z nim zrobić, co zechcesz. Tutaj – powiedziała, wciskając mi do ręki portmonetkę – znajdziesz coś, co może ci się przydać.
Takie było nasze pożegnanie. Bez łez, bez pocałunków, bez krzyku. Dwie istoty przeszły razem pewną część drogi, a następnie każda poszła w swoją stronę. Były to, jak się okazało, ostatnie słowa, które od niej usłyszałem, ponieważ nie mieliśmy się już nigdy spotkać. Płakałem, wspominając tę chwilę po długich latach i wielu przejściach, ale teraz nie czuję absolutnie nic. Spakowałem swoje rzeczy do małej walizki i wsiadłem do pociągu. Nie uroniłem ani jednej łzy z powodu rozstania i nikt też nie pomachał mi ręką na pożegnanie. Pociąg wjechał na pustynię, a ja myślałem o kraju, który zostawiałem za sobą. Ów kraj był niczym góra, u której stóp rozbijałem swój namiot, aby rankiem wyrwać kołki, osiodłać wielbłądy i kontynuować podróż. Kiedy przejeżdżaliśmy przez Wadi Halfa, myślałem o Kairze, wyobrażając go sobie jako jeszcze jedną, większą górę, u której podnóża spędzę noc albo dwie, a następnie wyruszę w podróż do innego celu.
Pamiętam, że w pociągu siedział naprzeciwko mnie człowiek w opończy i z wielkim złotym krzyżem zawieszonym na szyi. Z uśmiechem zagadnął mnie po angielsku, więc mu odpowiedziałem. Doskonale przypominam sobie zdumienie rysujące się na jego twarzy i szeroko otwarte oczy w momencie, gdy usłyszał mój głos.
– Ile masz lat? – spytał.
– Piętnaście – odparłem, choć tak naprawdę miałem dopiero dwanaście.
Obawiałem się jednak, że nie potraktuje mnie poważnie.
– Dokąd jedziesz?
– Jadę do liceum w Kairze.
– Jedziesz sam?
– Tak.
Człowiek zmierzył mnie długim, badawczym spojrzeniem, ale nim otworzył usta, dokończyłem:
– Lubię podróżować sam. Zresztą czego miałbym się bać?
Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech i mój towarzysz wypowiedział zdanie, do którego wówczas nie przywiązywałem wagi:
– Mówisz po angielsku z zadziwiającą płynnością.
[1] Dżubba – długa szata z szerokimi rękawami.