CAMBRIDGE, ANGLIA, MARZEC 1981
Robert biegł, rozpędzając stopami mgłę. Wszystko zostało odarte z powłoki, nic nie było takie jak przedtem. Znajome widoki stały się surowe i obce. Wspaniała bryła kaplicy King’s College z białego piaskowca z iglicami niknącymi w mgle świadczyła o potędze i złu. Szyldy sklepów wzdłuż King’s Parade zapisane były w obcym języku, nowymi i groźnymi symbolami. Własne ciało wydawało mu się odległe, cudze.
Oczami umysłu zobaczył przerażający obraz. Zamknięte drzwi, spod których wypływały języki ognia, złowrogie, nienaturalne światło.
W uszach dudniła mu krew. W ciemności biegł Trini-ty Street, o plecy niczym kowbojski kapelusz obijała mu się biała maska karnawałowa, a zdobiona gwiazdami peleryna wydymała się jak balon.
Zegary wybiły północ.
Drzwi znajdowały się na końcu mrocznego korytarza. Wiedział, do czyjego pokoju prowadzą. Wiedział, co oni tam robią. Nie rozumiał, co się stało. Jeśli jednak nie zdąży na czas, oni umrą.
Wieczór rozpoczął się pojedynczą czerwoną różą.
Dokładnie o wpół do dziewiątej Robert Reckliss, student pierwszego roku lingwistyki, zjawił się w akademiku pod drzwiami młodej damy, której nie znał. Postępował zgodnie z instrukcjami zawartymi w liście: twarz zakryta maską, strój czarnoksiężnika, długa róża w dłoni.
Zapukał.
Katherine Rota, studentka trzeciego roku filozofii w King’s College, która zgodnie z regułami gry zakleiła swoje nazwisko na wiszącej przy schodach liście mieszkańców, by zachować w tajemnicy tożsamość, zawołała śpiewnie:
– Otwarte. Proszę wejść.
Robert pchnął drzwi palcem. Siedząca za biurkiem młoda kobieta w stroju czarownicy uśmiechnęła się na powitanie.
– Ciekawam, kim jesteście, szlachetny panie.
Rozbawione błękitne oczy błyszczały w otworach czarnej maseczki. Była czarownicą w stylu punk, bardzo popularnym w czasie Halloween. Miała usta pociągnięte czarną szminką, czarne rajstopy z dziurami, wojskowe buty, czarną suknię ze sklepu Oxfam, kilka sznurów czarnych paciorków i opartą o biurko miotłę. Czarne włosy związane były na boku głowy w poszarpany kucyk.
Robert zaklaskał i sztywno się kłaniając, wręczył jej różę.
Dziewczyna teatralnie dygnęła.
– Dzięki, szlachetny czarnoksiężniku.
Ścianę za jej plecami zdobiły plakaty zespołu Clash i obraz Gustawa Klimta. Na środku biurka stała wielka maszyna do pisania, otoczona zwykłymi studenckimi drobiazgami. Z wieży płynęła muzyka klasyczna.
– Naprawdę nic nie powiesz? Dobrze, w takim razie usiądź, proszę – wskazała zapadnięty fotel. – Czy mój szlachetny gość napije się kawy albo herbaty? – spytała i spojrzała na czajnik elektryczny stojący na niskim stoliku obok biurka.
– A może drinka? Mogę dać ci słomkę, jakoś sobie poradzisz.
Robert pokręcił głową i uniósł dłoń w uprzejmej odmowie. W jej akcencie wykształconej mieszkanki Londynu było coś intrygującego, dziwnego. West Country? Może nawet Ameryka?
Dziewczyna przeszła do części sypialnej, mieszczącej się w niszy po lewej. Obok łóżka stał parawan, za którym zapewne się przebierała – Robert uznał to za bardzo stylowe. Dziewczyna wyjęła zza parawanu mały spiczasty czarny kapelusz i przymierzyła go przed lustrem wiszącym nad nieużywanym kominkiem.
– Dzisiaj wieczorem jestem w bardzo czarnoksięskim nastroju.
Nie odpowiedział, nie było mu wolno. Kiwnął głową; miał nadzieję, że wyglądało to jak dworski ukłon.
Na półkach stały książki historyczne, matematyczne i filozoficzne. Sąsiednią ścianę w połowie pokrywały plakaty ze studenckich przedstawień. Robert poczuł lekkie zdenerwowanie. Dziewczyna była śliczna. Ale czy wybrałaby go, gdyby wiedziała, kim naprawdę jest?
Dzisiejszą zabawę zorganizował niejaki Adam Hale-De-vereaux. Był to rodzaj skomplikowanej randki w ciemno dla sześciu osób, która miała się zakończyć balem kostiumowym w Szkole Pitagorasa, dwunastowiecznej budowli na terenie St. John’s College. Adam, czarujący młodzieniec, syn dyplomaty, drobny arystokrata i wielki pijak, studiował na ostatnim roku i bez wysiłku osiągał najlepsze wyniki z języków obcych – mówił nimi od dziecka.
Robert poznał go na wieczorku lingwistów na początku swojego pierwszego semestru i potraktował nieuprzejmie, uznając, że ma do czynienia z rozpieszczonym młodzieńcem, od urodzenia korzystającym z przywilejów.
– Zatem właściwie nie musiałeś się uczyć języków, bo je przyswajałeś, kiedy twój ojciec przenosił się z kraju do kraju – powiedział. – Szczęściarz z ciebie.
– Wyjątkowy szczęściarz, to prawda.
Rodzice Roberta pracowali dla utytułowanego małżeństwa w Anglii Wschodniej; ojciec był utalentowanym ogrodnikiem i cieślą, a matka pełniła funkcję kucharki i gospodyni. Mieszkali w domku na terenie posiadłości. Robert, ich jedyne dziecko, jako pierwszy z rodziny poszedł na uniwersytet.