Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie
Tytuł oryginalny | La blessure: Sarajevo, la vie après la guerr |
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2017 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo | |
Seria |
Hervé Ghesquière, francuski korespondent wojenny zawsze dociera do serca konfliktu. Kiedy w 1992 roku relacjonował wydarzenia z ogarniętej wojną Jugosławii był świadkiem makabrycznych wydarzeń, które odcisnęły na nim niezatarte piętno.
Po dwudziestu latach powraca do Bośni, by z właściwą sobie dziennikarską dociekliwością badać, co tak naprawdę się wydarzyło i przewidzieć, jaka przyszłość czeka ten kraj. Przemierza cały region rozmawiając z Muzułmanami bośniackimi, Serbami i Chorwatami, by zrozumieć, jak dziś radzą sobie z przeszłością. Ghesquière nie ukrywa emocjonalnego zaangażowania w historie swoich rozmówców, relacjonuje je tak, jakby rozgrywały się na naszych oczach. Sugestywne opisy miast i miasteczek Bośni i Hercegowiny przeplatają się z opowieściami ludzi uwikłanych w historię konfliktu.
Autor szuka odpowiedzi na pytanie czy jest możliwe pokojowe współistnienie trzech narodów, które dwie dekady temu dopuszczały się wzajemnych okrucieństw i najgorszych zbrodni. Wskazuje tlący się ciągle nacjonalizm i radykalizm religijny jako zagrożenie dla tego młodego państwa.
Sarajewo. Rany są nadal zbyt głębokie to reporterski zapis podróży, dotykający wciąż jeszcze bolących miejsc, niewygodnych prawd i przemilczanych faktów. Dzięki tej książce możemy je odkryć i zrozumieć.
Numer ISBN | 978-83-233-4233-5 |
Wymiary | 135x205 |
Oprawa | miękka ze skrzydełkami |
Liczba stron | 208 |
Język | polski |
Fragment | Na początku konfliktu, wiosną 1992 roku, Džile miał osiemnaście lat. Był jeszcze w liceum. Serbowie obrali sobie za cel wioskę Pobuđe, w której mieszkał z rodzicami, bratem i dziadkami. Ale w tej okolicy, w przeciwieństwie do wielu innych regionów kraju, na północy i na wschodzie, Boszniacy nie uciekali. Przez blisko rok miejscowi wieśniacy, uzbrojeni w kilka strzelb trzymali w szachu oddziały generała Mladicia. Oczywiście to niewielkie terytorium nie było dla Serbów priorytetem, bo było odizolowane i leżało z dala od ważnych szlaków komunikacyjnych. Zawieszenie broni trwało do końca zimy, ale z nadejściem pierwszych ciepłych dni ofensywę podjęto na nowo. To był 12 marca 1993 roku. Na Pobuđe spadł grad pocisków. Nikt w wiosce nie miał ciężkiej broni. Kilka starych pukawek z II wojny światowej i pistoletów nie wystarczyło, żeby zatrzymać wojskowy atak. Kobiety, dzieci i młodzież uciekli w kierunku Srebrenicy, najbliższej boszniackiej enklawy. Mężczyźni chcieli bronić swojego dobytku, ale nie byli ani wystarczająco liczni, ani dobrze uzbrojeni, aby długo stawiać opór. Jeden z pocisków spadł na dom Džile i jego ojciec zginął na miejscu. Młody człowiek czekał ukryty za stodołą, bo obowiązkiem syna było pochować ojca. Nie chciał porzucać ciała pośród ruin. Kiedy zapadł zmrok, wyciągnął łopatę i prześliznął się po cichu na skraj lasu, aby wykopać dół. Džile bał się tylko jednego – odgłos stalowego narzędzia drapiącego o ziemię mógłby zaniepokoić wroga. Strzelcy wyborowi stanowili stałe zagrożenie; na szczęście, nie dostrzegli go. Kiedy skończył kopać, poszedł do ruin po ciało, zawinął je w prześcieradło, bo tak nakazuje Koran, i zaniósł je ostrożnie, w ciszy, do wykopanego naprędce grobu. Po złożeniu ciała w wilgotnej ziemi uklęknął i wypowiedział modlitwę za zmarłych, po arabsku, zgodnie z islamską tradycją. Potem uniósł otwarte dłonie ku niebu i długo śpiewał psalmy ku czci duszy zmarłego. Jakież to musi być przeżycie dla syna, pochować własnego ojca w deszczu bomb, w ukryciu, w nocy, w strachu przed śmiercią od kuli snajpera. − Kiedy pochowałem tatę, stałem się mężczyzną – szepcze Džile, oczy mu błyszczą, jest pogrążony w bolesnej przeszłości. − Potem wziąłem jego stary pistolet i ruszyłem do Srebrenicy. Dookoła pod nieboskłonem zalega nocna cisza. W oddali słyszę poszczekiwanie bezpańskiego psa. Nad naszymi głowami zaczyna latać nietoperz. Dzieci, w swojej niewinności, bawią się na dole i raz po raz wybuchają śmiechem. Džile szedł dwa dni przez las, aby dotrzeć do Srebrenicy. Zatrzymał się u przyjaciół swojego ojca w Potočari, miasteczku położonym przy wjeździe do miasta od północy, tam gdzie zgromadziły się tysiące cywili po upadku enklawy w 1995 roku. Dzięki działaniom francuskiego generała Philippe’a Morillona Srebrenica znalazła się pod ochroną ONZ. Serbskie oddziały generała Mladicia zostały zmuszone do rozluźnienia kleszczy zaciśniętych wokół miasta. Bombardowania stały się więc rzadsze, a konwojom humanitarnym zezwolono na dostarczanie żywności do miasta. W swoim nieszczęściu Džile miał szansę dotrzeć do Srebrenicy w czasie zawieszenia walk. − Wstydziłem się stać w kolejce, żeby błagać o podstawową żywność, ale nie miałem wyboru. Albo to, albo śmierć z głodu – przyznaje. Życie w boszniackiej enklawie, rozległym więzieniu pod gołym niebem, płynęło spokojnie. Nie było już codziennych ostrzałów, ale sytuacja pozostawała więcej niż niepewna, zależała jedynie od dobrej woli Serbów. Ci ostatni mogli zablokować dostawy żywności i podjąć ataki w każdej chwili. Kiedy w 1994 roku szkoły podstawowa i średnia otworzyły ponownie swe podwoje, Džile wrócił do liceum. Cała rodzina młodego człowieka przebywała wtedy w Tuzli, z wyjątkiem dziadka ze strony ojca, który tak jak on był w Srebrenicy. W każdym razie na początku 1995 roku, po blisko dwóch latach zawieszenia broni, armia bośniackich Serbów wzmocniła blokadę, w związku z czym do miasta docierało coraz mniej konwojów humanitarnych. W marcu generał Mladić zapowiedział, że Srebrenica zostanie wzięta siłą. − Przez całą wiosnę sytuacja stawała się coraz bardziej napięta – przypomina sobie Džile. – Praktycznie nie było już nic do jedzenia. 5 lipca Serbowie zajęli pozycje holenderskich błękitnych hełmów na południe od miasta i od strony Bratunaca na północy; zaczęły się bombardowania. Pierścień oblężenia powoli się zaciskał. − 11 lipca byłem w domu przyjaciół w Potočari. Gotowaliśmy pierwszą fasolkę w tym sezonie, kiedy zobaczyliśmy przez kuchenne okno Serbów wkraczających do Srebrenicy. Wyszedłem z domu i zauważyłem w oddali kolumny ludzi, które ruszały się jak mrówki. W tamtej chwili Džile miał jeszcze znikomą nadzieję, że nadlecą samoloty NATO i zablokują serbską ofensywę. W pośpiechu złapał plecak, do którego wrzucił apteczkę pierwszej pomocy, pistolet ojca, osiemdziesiąt kul, dwa magazynki, nóż, plastikową manierkę, zeszyt i długopis. Nie wziął jednak nic do jedzenia. Młody człowiek przeczuwał, że exodus będzie długi i wyczerpujący. W pierwszym odruchu postanowił pójść do Srebrenicy, by odszukać dziadka, który powinien być w mieście. Po przebiegnięciu ponad kilometra na pełnym gazie dotarł do dystrybutora paliwa. − Wpadłem na pięćdziesięciu chłopaków, którym udało się ukraść broń żołnierzom ONZ. Chcieli zatrzymać Serbów. Ja chciałem dostać się do centrum, kurczowo trzymałem się pomysłu dotarcia do dziadka, ale to było niemożliwe. Żołnierze byli już zbyt blisko nas. Potem chwilę się wahali, aż grupa podjęła decyzję o wyruszeniu do Potočari, w nadziei otrzymania ochrony od błękitnych hełmów. Dla Džile był to krok wstecz. Miał wrażenie, że znalazł się w pułapce na myszy, bez wyjścia. Jakimś cudem odnalazł dziadka na obrzeżach bazy, w której stacjonowali żołnierze ONZ. Ulga i radość nie trwały jednak długo. Dowodzący obroną Ramiz Bečirević, doświadczony żołnierz, który walczył od początku oblężenia, doskonale potrafił ocenić powagę sytuacji. Wiedział, że jedyną szansą na ocalenie ludzi ze Srebrenicy jest szaleńcza ucieczka na północ, w kierunku Tuzli, przez góry i gęste lasy, aż do boszniackiego terytorium. − Powiedział nam, że to będzie marsz śmierci, ale nie mieliśmy wyboru – przyznaje Džile. – Każdy dostał dwie mięsne konserwy i ruszyliśmy w drogę. Uciekinierzy okazali się doskonale zdyscyplinowani, młody Boszniak szedł na czele kolumny, z dziadkiem u boku. Podejście było strome, gałęzie leśnego podszycia drapały ramiona i smagały twarze. Oddech stawał się coraz krótszy, wielu wychudzonym, którzy miesiącami przymierali głodem, brakowało sił. Po ponad godzinie marszu dotarli do linii obrony Srebrenicy na szczycie wzgórza. − Mój dziadek był wyczerpany. Miał już wówczas sześćdziesiąt pięć lat. Słanialiśmy się ze zmęczenia, ale trzeba było stać w rzędzie, a przede wszystkim nie oddalać się, bo pośród roślin mogły być ukryte miny. Szliśmy lasem przez całą noc, czasem po omacku, bez zapalania latarki, która mogłaby przyciągnąć uwagę Serbów. O świcie wszyscy zatrzymali się przed wielką polaną. Mężczyźni, wyczerpani ponad piętnastoma godzinami marszu, zostali w zagajniku. − Spałem bez ruchu do południa, tak bardzo byłem zmęczony. Džile robi przerwę, pije łyk herbaty. Wyczuwam jego skoncentrowanie, wspomnienia dosłownie trzymają go w swoich szponach. Już nawet mnie nie dostrzega, liczy się tylko jego opowieść. |
Podziel się opinią
Komentarze