W niecałą godzinę później jego mieszkanie wyglądało jak splądrowane przez zręcznych i sumiennych złodziei. Wszystkie szuflady powyciągane z biurka, papiery rozrzucone na podłodze, zawalonej ponadto książkami pootwieranymi, przekartkowanymi, wymiętymi. W sypialni obie szafki nocne szeroko otwarte, szafa i komoda — tak samo, rzeczy powyjmowane, ciśnięte niedbale na łóżko, na krzesła. Montalbano grzebał wszędzie, a im bardziej szukał, tym bardziej wydawało mu się, że nigdy, przenigdy nie znajdzie tego, czego szuka. No i właśnie kiedy już zupełnie stracił nadzieję, w pudełku ukrytym w najniższej szufladzie komody, wraz z fotografią matki, zmarłej, zanim zdążył zapamiętać ją żywą, ze zdjęciem ojca i z kilkoma z rzadkich ojcowskich listów, znalazł przysłaną mu przez notariusza kopertę. Otworzył ją, wyjął dokument, przeczytał raz i drugi, wyszedł z domu, wsiadł do samochodu. Wiedział, że na samym skraju Vigaty jest sklep tytoniowy z kserokopiarką. Pojechał tam, wykonał odbitkę dokumentu i wrócił do Marinelli.
Przestraszył się na widok burdelu, który sam w domu zrobił. Klnąc, poszukał arkusza papieru i koperty. Znalazł, usiadł za biurkiem i napisał:
Wielce szanowny Panie Kwestorze,
ponieważ jest Pan skłonny dawać wiarę anonimowym listom, nie podpiszę niniejszego. Przesyłam w załączeniu kopię pokwitowania wystawionego przez notariusza Giulia Carlentiniego, które wyjaśnia sprawę komisarza Salva Montalbano. Oryginał znajduje się oczywiście w posiadaniu autora tego listu i może być okazany na Pańskie życzenie.
Podpisano: przyjaciel.
Znowu wsiadł do samochodu, pojechał na pocztę, nadał list polecony z potwierdzeniem odbioru, wyszedł, schylił się, aby otworzyć drzwi samochodu — i pozostał nieruchomo w tej pozycji jak ktoś, kto poczuł nagle gwałtowny ból w krzyżu, tak silny, że przy najmniejszym poruszeniu dosięga cię jakby okrutny cios nożem i możesz tylko trwać w przyjętej postawie, modląc się, aby jakiś cud oddalił cierpienie choćby na chwilę. Tak sparaliżował komisarza widok przechodzącej właśnie opodal kobiety, która zmierzała najwyraźniej do pobliskiego sklepu spożywczego. Była to panna Mariastella Cosentino, która — zamknąwszy agencję zgodnie z popołudniowym rozkładem — dokonywała zakupów przed powrotem do domu. Widok Mariastelli Cosentino nasunął mu mrożącą krew w żyłach myśl, a za nią jeszcze bardziej mrożące krew w żyłach pytanie: czy też przypadkiem notariusz nie zainwestował pieniędzy François w firmie księgowego Gargana? Jeśli tak było, oszczędności już się ulotniły, pofrunęły w stronę mórz południowych. W konsekwencji nie
dość, że chłopiec straciłby bezpowrotnie cały spadek po matce, ale i on sam, Montalbano, który dopiero co wysłał prowokacyjny list do kwestora, miałby duży kłopot z wyjaśnieniem zniknięcia tych pieniędzy. Mógłby zapewniać bez końca, że nie ma z tym nic wspólnego; kwestor nigdy by mu nie uwierzył, w najlepszym wypadku pomyślałby, że porozumieli się z notariuszem i podzielili między siebie pięćset milionów biednego sieroty.
Udało mu się wreszcie otrząsnąć i otworzyć drzwi. Pomknął niczym strzała, z piskiem opon, jak robią to zwykle policjanci i imbecyle. Wysiadł przed biurem notariusza Carlentiniego, wbiegł zdyszany na drugie piętro. Drzwi były zamknięte, wisiała na nich kartka z godzinami przyjęć; od zamknięcia minęła zaledwie godzina, może wewnątrz ktoś jeszcze był. Nacisnął dzwonek i na wszelki wypadek uderzył pięścią w drzwi. Uchyliły się; komisarz otworzył je szeroko z gwałtownością godną Catarelli. Jakaś panienka cofnęła się ze strachem.
— Co... o co chodzi? Proszę... proszę mnie nie skrzywdzić.
Była z pewnością przekonana, że to napad. Zbladła jak ściana.
— Przepraszam, że panią przestraszyłem — powiedział komisarz. — Nie mam najmniejszego zamiaru pani skrzywdzić. Nazywam się Montalbano.
— Ale jestem głupia! — zawołała panienka. — Teraz sobie przypominam, widziałam pana w telewizji. Proszę wejść.
— Jest notariusz? — spytał komisarz, wchodząc.
Na twarzy panienki pojawił się wyraz okolicznościowej powagi.
— To pan nic nie wie?
— Czego nie wiem? — powiedział Montalbano. Jego niepokój wzrósł.
— Biedny pan notariusz...
— Umarł?! — zawył Montalbano, jakby mu powiedziała o zgonie istoty, którą kochał najbardziej w świecie.
Panna spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem.
— Nie, nie umarł. Miał wylew. Już mu lepiej.
— Ale mówi? Pamięta?
— Oczywiście.
— Mogę z nim porozmawiać?
Panna rzuciła okiem na zegarek.
— Może nam się uda. Leży w klinice Matki Boskiej w Montelusie.
Przeszła do pokoju pełnego papierów, teczek na dokumenty, segregatorów, wielkich kopert. Wybrała numer, poprosiła pokój 114. Potem powiedziała:
— Giulio...
Umilkła. Było rzeczą ogólnie wiadomą, że notariusz żadnej nie przepuści. Panna przy telefonie nie miała trzydziestki: wysoka, brunetka z włosami długimi do pasa, przepiękne nogi.
— Panie notariuszu — odezwała się po chwili — jest tu, w biurze, komisarz Montalbano, chciałby z panem mówić... Tak? Porozmawiamy później.
Podała słuchawkę komisarzowi i dyskretnie wyszła z pokoju.
— Halo, panie notariuszu! Tu Montalbano. Chciałem tylko o coś pana spytać. Przypomina pan sobie, że kilka lat temu powierzyłem panu książeczkę oszczędnościową na pięćset milionów... A więc pamięta pan. Pytam, bo po myślałem sobie, że mógł pan zainwestować te pieniądze w firmie księgowego Gargano, a wtedy... Ależ proszę się nie obrażać... Nie, nie, na miłość boską, nie chciałem pana urazić... Skądże znowu... Naturalnie, naturalnie... Przepraszam pana bardzo. Niech pan szybko wraca do zdrowia.
Odłożył słuchawkę. Na sam dźwięk nazwiska Gargano notariusz poczuł się urażony.
— To panu się zdaje, że ja jestem takim durniem, który wierzy oszustom w rodzaju Gargana? — powiedział.
Pieniądzom François nic nie groziło.
Niemniej, wsiadając do samochodu przed odjazdem do komisariatu, Montalbano poprzysiągł sobie, że księgowy Gargano zapłaci mu z nawiązką za okropny strach, którego z jego winy się nabawił.