Zrobiła krok do tyłu i "wpadła do kotła z karmelem". Jak naprawdę wyglądała praca w przedwojennej fabryce Wedla?
Karol Wedel był twórcą popularnej warszawskiej cukierni. Jego syn Emil odpowiadał już za markę cieszącą się szerokim wzięciem, choć stale podkreślał, że zadowala go prowadzenie małej, rodzinnej fabryczki. Dopiero trzeci przedstawiciel cukierniczego rodu Jan Józef Wedel stworzył czekoladowe imperium z prawdziwego zdarzenia.
Jan Józef, wnuk przybyłego z Niemiec Karla/Karola, przystąpił do rodzinnej spółki w roku 1918 jako 45-latek. Miał świetne wykształcenie, mógł się poszczycić nawet doktoratem z chemii spożywczej uzyskanym na szwajcarskim uniwersytecie.
Firma, którą prowadził wspólnie z ojcem, zmieniła nazwę z "E. Wedel" na "E. Wedel i syn". Wkrótce jednak Emil umarł, a losy przedsiębiorstwa znalazły się w rękach samego tylko Jana Józefa.
To ten następca czekoladowej dynastii w 1927 roku położył podwaliny pod wielki biznes. Właśnie wówczas przy ulicy Zamoyskiego na warszawskiej Pradze zaczął budować przemysłową fabrykę czekolady. Pięć lat później przekształcił zaś firmę w spółkę akcyjną.
"Jeden jest Wedel"
"Wiele jest dobrych czekolad w Polsce, ale jeden jest Wedel" – pisano na łamach prasy na początku lat 30. XX wieku. Wówczas produkty Jana Józefa były sprzedawane już w całym kraju, a nawet za granicą.
W 1939 roku słodki koncern zatrudniał 1350 osób. Ponieważ zaś dokumenty firmy przetrwały wszystkie historyczne zawieruchy, dzisiaj można sporo powiedzieć o tym, jak wyglądała praca u polskiego króla czekolady.
Zespół archiwalny Wedla, liczący 2 metry bieżące przeróżnych papierów, przeanalizowała Violetta Urbaniak z Archiwum Państwowego w Warszawie.
ZOBACZ TEŻ: Kakao. Dlaczego warto po nie sięgać?
Ile można było zarobić u polskiego Willy’ego Wonki?
Badaczka ustaliła, że Jan Józef chętnie zatrudniał ludzi młodych, zaraz po szkole lub służbie wojskowej. W fabryce zajęcie znajdowali nawet nastolatkowie.
Dużą część załogi stanowiły kobiety. Ich płace w latach 30. XX wieku kształtowały się na poziomie od 16 do 25 złotych tygodniowo. W przeliczeniu daje to od 640 do 1000 złotych miesięcznie. Poza tym płacono za nadgodziny. W okresie świątecznym firma dawała też premie "na obiady i fryzjera".
Kwoty z dzisiejszej perspektywy wydają się śmieszne, niektórzy pracownicy Wedla twierdzili jednak, że były "wystarczające" nawet dla dwuosobowej rodziny. Mężczyźni, zwłaszcza zaś pracownicy umysłowi, otrzymywali zresztą wyższe pensje, a do tego trzynastki i czternastki.
"Swoista dyscyplina pracy"
Jak podkreśla Violetta Urbaniak fabrykę Wedla "wyróżniała swoista dyscyplina pracy, a raczej jej brak", przynajmniej z perspektywy dzisiejszych zwyczajów biznesowych, ale też na tle organizacji innych firm dwudziestolecia międzywojennego:
"Robotnicy nie mieli kart pracy. Nie obowiązywały ich również żadne normy czy mierniki. Nie płacono im też od wielkości produkcji, ponieważ Wedel zawsze stawiał na pierwszym miejscu nie ilość, a jakość".
Zupa za 10 groszy i obowiązkowa gimnastyka
Przy fabryce działały żłobek i stołówka, gdzie za 10 groszy (1 zł w naszych pieniądzach) można było zjeść zupę. Szychta trwała osiem godzin. Dla tych, którzy wykonywali pracę siedzącą, organizowano "15-minutową gimnastykę przy otwartych oknach, przy czym czas ten wliczano w godziny pracy".
Pracownikom udostępniano umywalnie, a także "ubikacje z bieżącą wodą", co przed II wojną światową wcale nie było standardem. Podobno działy, gdzie pakowano wyroby, "świeciły idealną czystością". W innych częściach fabryki zdarzały się jednak skargi na poziom warunków sanitarnych.
Wedel zorganizował dla załogi klub sportowy, ambulatorium, a nawet program dożywiania. Jeśli badania okresowe wykazały, że pracownik był zbytnio wychudzony, zapewniano mu "posiłek złożony z mleka lub kakao i bułkę". Matki karmiące niemowlęta otrzymywały z kolei "pół litra mleka i bułkę z masłem lub kaszę z mlekiem".
"Wpadła do kotła z karmelem"
"Nie można stwierdzić, że Wedlowie nie dbali o swoich ludzi" – komentuje Violetta Urbaniak. Nie ukrywa jednak, że w świetle dokumentów w firmie dochodziło zarówno do przypadków rażącej dyskryminacji, jak i do bardzo niebezpiecznych wypadków. Jedna z pracownic wspominała, że w roku 1937:
"Odbieraczka Lodzia, cofająca się tyłem przy uprzątaniu posadzki, wpadła do kotła z karmelem […] Cienka bielizna niewiele ochraniała ciało. Po paru miesiącach nieszczęśliwa wyleczyła się i wróciła do pracy".
Pod koniec lat 20. w fabryce zorganizowano kilka krótkich strajków. Szefostwo ugięło się wówczas pod naciskiem, między innymi podnosząc pensje. Po roku 1934 do wystąpień robotniczych już nie dochodziło. Choć nie ma też się co łudzić, że firma Wedla stanowiła wtedy bajeczną enklawę i wymarzone miejsce pracy.
Autor:
Grzegorz Kantecki – historyk, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego.