Prawdziwa historia "Śnieżnego bractwa". Mrozi krew w żyłach
Człowiek nie wie, do czego jest zdolny, póki nie znajdzie się w sytuacji ekstremalnej. Ocaleli z katastrofy lotu nr 571 przekonali się o tym na własnej skórze. Ich historię przybliża film Netfliksa "Śnieżne bractwo".
To miała być ekscytująca podróż. Piętnastu urugwajskich rugbystów wraz z rodzinami i przyjaciółmi wyczarterowali samolot Urugwajskich Sił Powietrznych (Fuerza Aérea Uruguaya) na lot z Montevideo do Santiago, by zaoszczędzić. Takie rozwiązanie było bowiem znacznie tańsze niż lot samolotem rejsowym. Na pokładzie znalazło się w sumie 45 osób, w tym pięciu członków załogi. Lot otrzymał numer 571. Samolot amerykańskiej produkcji TAMU Fairchild Hiller 227D był praktycznie nowy. Co mogło pójść nie tak?
Pechowy piątek trzynastego
Wystartowali z Montevideo 12 października 1972 roku, jednak lot nie przebiegał zgodnie z planem. A wszystko przez pogodę. Zmusiła pilotów do międzylądowania w argentyńskim mieście Mendoza, znajdującym się u podnóża Andów ok. 120 mil na północny wschód od Santiago. Nie chcieli ryzykować przelotu nad górami w tak trudnych warunkach. Nawet przy czystym niebie przelot nad Andami wymaga szczególnej ostrożności ze względu na występujące tam zdradzieckie prądy powietrzne.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Amerykańskie wojsko poszukuje szczątków katastrofy z 1952 r. na Alasce
Rugbyści uważali, że kapitan przesadza z ostrożnością, czego nie omieszkali mu wypomnieć. Ten w odpowiedzi zapytał jednego z nich, czy chce, aby jego rodzice przeczytali w gazetach o tym, że w górach zaginęło 45 osób? Niemniej następnego dnia zgodnie z argentyńskim planem samolot musiał albo kontynuować lot, albo zawrócić do Montevideo. Nie chcąc ryzykować utraty zysków, zdecydowano się na to pierwsze rozwiązanie. Wszak prognozy pogody były lepsze… Był 13 października. Piątek.
Śmiertelna w skutkach pomyłka
Wystartowali z nadzieją, że niedługo wylądują w Santiago. Ale błędy w nawigacji sprawiły, że nigdy tam nie dotarli. Znajdujące się pod samolotem chmury nie pomagały w zorientowaniu się, gdzie dokładnie się znajdują. Obrali kurs na punkt kontrolny Curicó, po dotarciu do którego powinni zacząć schodzenie, by ujrzeć pod sobą chilijskie równiny. Ale piloci zaczęli ten manewr, lecąc wciąż nad górami, zdecydowanie za bardzo na wschód od pozycji, w której sądzili, że się znajdują.
Szybko zorientowali się, że coś jest nie tak. Trafili bowiem na turbulencje, których w tym miejscu być nie powinno. W międzyczasie jeden z zawodników przez mikrofon zasugerował pasażerom, by założyli spadochrony, ponieważ za chwilę wylądują na szczycie góry. Ten czarny humor miał się okazać proroczy… Samolot był bowiem coraz mocniej ściągany w dół przez prądy powietrzne. W końcu wszedł między chmury. A kiedy z nich wyszedł, oczom pilotów i pasażerów ukazał się przerażający widok. Skały! I to niemalże tuż pod podwoziem.
Piloci próbowali jeszcze ratować sytuację, zwiększając moc i ciągnąc do góry. Za późno. Katastrofa była nieunikniona. Znajdowali się tak nisko, że w końcu prawe skrzydło zahaczyło o skały. Oderwało się od samolotu, po czym uderzyło w ogon, odrywając część kadłuba i "otwierając" samolot. Przez powstałą dziurę wyrzuconych zostało wciąż przypiętych do foteli dwóch członków załogi (steward i nawigator) oraz trzech rugbystów. Analogiczny los spotkał prawe skrzydło. Maszyna, a raczej to, co z niej zostało, utraciła sterowność i spadała na ziemię z prędkością ok. 350 km/h. Na pokładzie słychać było jedynie krzyki przerażonych pasażerów.
Porzućcie wszelką nadzieję
Szczęśliwie osiedli na zboczu góry, z którego wrak po prostu się zsunął. Część osób znajdujących się na pokładzie w pośpiechu go opuściła, ponieważ poczuła opary benzyny. To, co zobaczyli na zewnątrz, po prostu ich przytłoczyło. Śnieg i skały. Skały i śnieg. A oni mieli ze sobą jedynie lekką odzież mogącą zapewnić ciepło co najwyżej w chłodniejszy wieczór w Santiago. Tymczasem w miejscu, w którym się znaleźli, temperatura mogła nocami spaść nawet do -40 st. C!
Część pasażerów i członków załogi zginęła w momencie katastrofy. Inni, jak np. drugi pilot Dante Hector Lagurara, byli ciężko lub wręcz śmiertelnie ranni i zmarli niedługo później. Wśród rugbystów byli studenci medycyny, ale nie dysponowali niemal żadnymi środkami medycznymi. Liczba ocalałych szybko spadła poniżej 30.
Najgorsze były jednak okoliczności, w jakich się znaleźli. Przede wszystkim w momencie katastrofy zniszczeniu uległ nadajnik samolotu, co uniemożliwiało wezwanie pomocy. Do tego zapasy, jakimi dysponowali, były bardziej niż mizerne. Kilka butelek wina, butelka whisky, brandy, osiem tabliczek czekolady, pięć tabliczek nugatu, paczka ciastek, solone migdały, trzy słoiki dżemu… A dookoła brak jakiejkolwiek roślinności. Jedynie wody w postaci śniegu mieli pod dostatkiem. Umieszczali go w metalowym pojemniku na części kadłuba, podgrzewanej za dnia przez promienie słoneczne.
Jedyną nadzieję pokładali w szybkim ratunku. Chilijskie służby rzeczywiście błyskawicznie rozpoczęły poszukiwania, kiedy utraciły kontakt z samolotem. Ale to było gorsze niż szukanie igły w stogu siana. Dookoła pełno śniegu, a samolot był pomalowany na biało… Ocalali widzieli nawet przelatujące nad nimi samoloty, ale nie zostali dostrzeżeni. 24 października znaleźli radio. Niedługo później usłyszeli druzgocącą informację: akcja poszukiwawcza została przerwana. Byli zdani tylko na siebie.
Aby przeżyć, trzeba jeść...
Po dwóch tygodniach zdecydowana większość zapasów już została zjedzona. Jeden z członków drużyny, Nando Parrado, zasugerował, że trzeba pójść przez góry i sprowadzić pomoc. Na sugestie, że umrze po drodze z głodu, odparł, iż odetnie trochę mięsa z ciał pilotów, ponieważ w końcu to oni ponoszą winę za katastrofę. Nikt nie zaprotestował. Ba, ponieważ wszyscy byli katolikami, trafił do nich argument Pancho Delgado, że Chrystus mówił apostołom o dzieleniu się z nimi swoim ciałem i krwią.
Roberto Canessa odważył się jako pierwszy: za pomocą odłamków szkła odciął kilka kawałków ludzkiego mięsa i zostawił je na słońcu, aby wyschły. O jakiejkolwiek innej obróbce ludziny w tych warunkach nie było mowy. Początkowo niektórzy wzbraniali się przed kanibalizmem – i słabli coraz bardziej. Jednak widząc, jak reszta pogodzonych z tą makabryczną koniecznością stopniowo nabiera sił, ostatecznie do nich dołączali. Ustalono jedynie, że osoby najbliższe zostaną zjedzone na końcu.
W międzyczasie ich "zapas" jeszcze się zwiększył: w nocy 29 października na miejsce, w którym przebywali, zeszła lawina. Kolejnych osiem osób zginęło. Przy życiu pozostało 18.
Misja ratunkowa
Ale i ludzkie mięso zaczęło się w pewnym momencie kończyć. Byli w górach od 60 dni. Wiedzieli, że muszą uratować się sami. Wyselekcjonowano więc trzy osoby, które miały dokonać niemożliwego: przebić się do cywilizacji. Do tej kluczowej misji wybrano Nando Parradę, Roberto Canessę i Antonio Vizintina. Aby mogli się przygotować, przejęto ich codzienne obowiązki. Dostali również dodatkowe racje żywnościowe.
Wyruszyli 11 grudnia. Kiedy jednak zapasy mięsa, które nieśli, zaczęły się dramatycznie kurczyć, podjęli decyzję, że Vizintin odda pozostałym swoje racje, a sam powróci do samolotu. Dotarł na miejsce już po 3 godzinach. Canessa i Parrada kontynuowali marsz. Dopiero po 6 dniach dotarli do granicy śniegu. I potrzebowali kolejnych 3 dni, aby spotkać innego człowieka.
Po drugiej stronie rzeki, wzdłuż której się przemieszczali, zauważyli trzech mężczyzn na koniach. Nie mogli się z nimi dogadać za pomocą krzyków. Ostatecznie jeden z jeźdźców, Sergio Catalan, odjechał na chwilę. Powrócił z kartką papieru i ołówkiem, które przywiązał do kamienia, a następnie przerzucił na drugą stronę. Informacja zwrotna odrzucona przez Parradę zaczynała się od słów: "Przychodzę z samolotu, który rozbił się w górach…". Ocalałych zabrano do jednej z chałup, nakarmiono i napojono. I wezwano pomoc.
Zrozumienie, wybaczenie i… pogarda
Akcja ratunkowa została zorganizowana w błyskawicznym tempie. W tamtym momencie oprócz Parrady i Canessy żyło już tylko 14 osób. Łącznie 72 dni, które minęły od momentu katastrofy, kosztowały 29 ludzkich istnień. Pozostałych ocalałych w dniach 22–23 grudnia sprowadzono z gór. Wreszcie mogli spotkać się ze swoimi bliskimi. Już 28 grudnia odważyli się zorganizować konferencję prasową, na której musieli zmierzyć się z wieloma trudnymi pytaniami.
Wielu dziennikarzy, szukając sensacji, starało się przedstawić ich w złym świetle. Nagłówek jednej z chilijskich gazet mówił wprost: "Niech Bóg im wybaczy". I pewnie wybaczył, skoro nawet przedstawiciele Kościoła katolickiego nie dostrzegli w ich postępowaniu niczego niemoralnego, stwierdzając, że ich grzech nie był większy niż w przypadku transplantacji organów, która przecież ratuje życie. Poważniejszą przewiną byłoby pozwolenie na własną śmierć. Rozbitkowie spotkali się też ze zrozumieniem ze strony rodzin zmarłych, dzięki którym udało im się przetrwać.
Nando Parrada wspominał po latach, że wielokrotnie zadawano mu później to samo pytanie: jak smakuje ludzkie mięso? Jego odpowiedź przytacza Nigel Blundell: - Jak normalne mięso. Musieliśmy jeść niemalże każdą część ciała, co jest bardzo trudne do zrozumienia dla kogoś, kto siedzi sobie wygodnie w swoim domu.