Słychać już było ciężki, miarowy krok patrolu. Ucichły komentarze gapiów, ludzie rozstąpili się przed mężczyzną o pooranej twarzy, którego wszyscy w Barfleur znali. Towarzyszył mu podobny do wilka i wielki jak cielę pies.
– To prewot Eudes! – pisnęły małe dziewczynki, cofając się na widok zwierzęcia.
Zbrojni mężowie odsunęli ostatnich ciekawskich. Ich dowódca utyskiwał, podchodząc do ciała.
– Wynocha wszyscy! – rozkazał. – Przynieście mi pochodnię. Nic tu nie widać.
Podwładni wykonali rozkaz i jeden z mężczyzn podszedł z płonącą żagwią, którą oświetlił trupa. Wprawnym okiem stary żołnierz ogarnął scenę: ziemia zdeptana przez gapiów, brak śladów krwi na murach, plama zakrzepłej krwi na rozerwanej płóciennej tunice. Ofiarą był młody chłopiec. Miał spracowane dłonie i bose stopy o stwardniałej skórze. Żołnierz pochylił się, by dotknąć ciała. Było zimne i stężałe. Wstał. To nie był syn możnego.
Eudes poczuł jednocześnie ulgę i złość na samego siebie.
„Wilk", bo tak nazywali go mieszkańcy Barfleur, atakował dotąd wyłącznie dzieci biedoty. Wilk! Tylko dlatego, że ofiary były mordowane z dzikim okrucieństwem! Jak gdyby człowiek nie był do tego zdolny! Dlatego też wielu, nawet pośród notabli, zaczynało oskarżać jego psa.
– Zabierzcie go! – rozkazał swoim ludziom, po czym opuścił zaułek i znalazł się w pełnym słońcu, pośrodku kręgu gapiów.
Ludzie szeptali między sobą, oczekując od niego czegoś, choć sami dobrze nie wiedzieli, czego. Westchnął. W oddali widział rozkołysane morze w odpływie. Fale lśniły ostrymi łuskami słonecznych promieni. Osiadłe na mieliznach łodzie grzęzły w mule. W powietrzu czuło się zapach soli i glonów. Na pozór spokojny poranek... Zebrał myśli, przyjrzał się uważnie otaczającym go twarzom i zapytał:
– Kto go znalazł?
Dziewczynka wciśnięta w tłum milczała. Praczka wskazała na nią palcem.
– To ona, panie prewocie, to ona! Krzyczała „Pali się!", dlatego przybiegliśmy – powiedziała nieprzyjemnym tonem.
– Mała dobrze zrobiła. Odsuńcie się, jeszcze ją udusicie.
Ludzie rozstąpili się, kręgiem otaczając dziewczynkę. Zbrojny mąż przyjrzał się jej uważnie. Drobna twarzyczka usiana była piegami, włosy czarne, a skóra zaczerwieniona od wiatru. Pomimo kwietniowych chłodów, dziecko, które miało najwyżej dziewięć lat, chodziło boso, ubrane w płócienną bluzę i wełnianą kamizelkę zapinaną na kołeczki. Pies podszedł do małej, lecz mężczyzna cmoknięciem przywołał go do siebie.
– Znasz go? – zapytał, wskazując na chłopca, którego żołnierze przykryli całunem.
Dziewczynka pokiwała głową. Była przerażona i miała tylko jedno pragnienie: uciec jak najdalej od tego miejsca. Prewot, jakby rozumiejąc jej intencje, przytrzymał ją za ramię.
– Chodź no tu, chwilę porozmawiamy i odeślę cię do domu.
Wystraszyła się na myśl o pójściu z tymi, którzy zabierają wyłącznie złodziei i morderców i stawiają pod pręgierz. Zaczęła się wyrywać.
– Nie, błagam! Nic nie zrobiłam! Litości!
Mężczyzna trzymał ją mocno.
– Uspokój się! – zganił ją. – Nic złego ci nie zrobię. Bądź cicho. Poza tym gdybyś próbowała uciec, mój pies i tak cię dogoni. Jest szybki jak rumak, lecz mniej przyjazny. Potrafi zmiażdżyć zębami czaszkę dorosłego człowieka. A co dopiero małej dziewczynki...
Dziecko obrzuciło zwierzę zlęknionym spojrzeniem i zamilkło.
– Naprzód, kompania! – rozkazał prewot.
Patrol ruszył. Tłum gęstniał w miarę jak przemierzali miasto. Z drewnianych domów i chat krytych sitowiem wychodzili ludzie, których przyciągała nowina. Gdy ciżba wokół naprędce zmontowanych noszy była zbyt duża, żołnierze tłukli kijami po plecach i ramionach. Przeszli wzdłuż portu, przecięli plac, wreszcie stanęli przed żandarmerią.
Baszta zaliczała się do nielicznych w mieście budowli z granitu, podobnie jak zamek, hospicjum i kilka budynków należących do opactw lub notabli. Bramy wjazdowej strzegli strażnicy odziani w solidne, skórzano-metalowe kolczugi, uzbrojeni w kopie i tarcze.
Na znak prewota rozstąpili się i przepuścili patrol na podwórze, gdzie młodzi rekruci odbywali ćwiczenia. Przestrzeń wypełniały ich okrzyki, przekleństwa sierżanta, szczęk krzyżujących się mieczy i tarcz.
– Hej, wy tam, zanieście chłopaka do celi zmarłych i uprzedźcie brata pielęgniarza z hospicjum – rozkazał Eudes.
Sam zabrał dziewczynkę, otworzył wrota baszty i poprowadził ją przodem. Weszli w korytarz bez okien, oświetlony drżącą poświatą pochodni. Dziewczynka się zawahała.
– Dalej! – rzekł do niej. – Idź za psem.
Ruszyli. Szara bestia zatrzymała się w końcu przed zdobionymi gwoździami, dębowymi drzwiami. Eudes otworzył je kluczem, który nosił u pasa, i popchnął dziecko do środka.
– Jesteśmy na miejscu! – powiedział z zadowoleniem.
Pomieszczenie było niewielkie, rolę okna spełniał wąski otwór w murze, jednak w kominku trzaskał ogień, a wetknięte w mury pochodnie rozjaśniały wnętrze. Zapach kadzidła łagodził nieprzyjemną woń moczu i potu unoszącą się w całej warowni. W rogu znajdowało się łóżko polowe przykryte baranimi skórami oraz trzcinowa mata, na której położył się pies. Obok kominka, na stole opartym na kozłach, leżały pergaminy i kałamarz.
Dziewczynka tkwiła na środku pokoju, niezdecydowana. Eudes chwycił jeden ze składanych foteli i postawił go przed paleniskiem. Następnie skinął na małą.
– Usiądź. Jak masz na imię?
Posłusznie usadowiła się na zbyt wysokim dla niej siedzeniu. Dyndając w powietrzu nóżkami, odparła głuchym głosem:
– Eryka.
– Dobrze, Eryko. Ja nazywam się Eudes i jak może wiesz, jestem prewotem tego miasta. To zaś jest Tara. Porzuciła ją załoga irlandzkiego statku. Tam, na ich wyspie, zwierzę jest pogromcą wilków. Tutejsi ludzie bali się jej i chcieli ją zabić. Odkąd ją uratowałem, nie opuszcza mnie na krok. Jej jedyną wadą jest apetyt. Je tyle ile dorosły człowiek.