Rycerze Sycylii
Księga I
24
Hugo poczekał, aż kondukt żałobny oddali się nieco. Dopiero wtedy wskoczył na siodło. – Myślałem, że chcesz, byśmy jeszcze trochę tu zabawili, mistrzu... – zdziwił się Tankred i również wskoczył na konia. Prowadził go bok w bok z wierzchowcem Hugona.
– Raczej zależało mi na spokoju. Muszę coś przemyśleć, chciałbym także z tobą porozmawiać.
W mgnieniu oka twarz Tankreda rozjaśniła się.
– Opuszczamy Cotentin?
– Wciąż jesteś taki niecierpliwy... Powinieneś więcej rzeźbić.
– Całymi dniami tylko tym się zajmuję! – podniósł głos Tankred. – Każde dziecko w Pirou dostało ode mnie zabawkę, a pasterz laskę.
Chociaż od rana zaprzątały go poważne myśli, pan ze Wschodu uśmiechnął się na te słowa. Nauczył Tankreda władać kozikiem, gdy chłopiec miał niespełna siedem lat. Pamiętał jego dziecięcą twarzyczkę i skupione spojrzenie, gdy tłumaczył mu, jak postępować z drewnem. Pamiętał skrwawione palce... Obrazy z przeszłości przesuwały się przed oczami Hugona.
– Właśnie dlatego muszę z tobą porozmawiać – dodał. – Pragnę ci wyjaśnić, dlaczego będziemy zmuszeni pozostać w Pirou dłużej, niż planowałem.
– Słucham.
– Otóż nasz gospodarz jest zdania, że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. Zwierzył mi się ze swych obaw i ja, w zaistniałej sytuacji, nie mogę mu odmówić.
– Serlon prosi nas o pomoc?
Tankredowi trudno było uwierzyć, że dni potężnego i srogiego pana Pirou mogą być policzone.
– Tak. Od śmierci syna, Oswalda przeżył kilka „wypadków”. Mało prawdopodobne, by miały przypadkowy charakter.
– Podejrzewa kogoś?
– Nie. Ale ma licznych wrogów. Zalecam ci więc czujność i zwracanie szczególnej uwagi na wszystko, co może się nam przydać.
– Dobrze, mistrzu.
– Wrócimy do tego tematu później. Chciałbym skorzystać z wolnego czasu i pojechać na jarmark, o którym opowiadał mi opat. Choć tutejszy jarmark z okazji uroczystości Podniesienia Świętego Krzyża nie równa się temu w Provins, jest to ponoć najpopularniejszy w księstwie.
Tankred miał ochotę dalej rozmawiać o Serlonie, lecz nazbyt dobrze znał swojego mistrza, by się nie zorientować, że nagła zmiana tematu była celowa.
– Mówisz, mistrzu, o barakach i wozach, które minęliśmy przed bramą do grodu? – zapytał.
– Zgadza się. To jarmark założony przez baronów de La Haye du Puits. Ofiarowali opactwu zyski z handlu. Jarmark zacznie się jutro i potrwa cztery dni.
– Jakie to ma dla nas znaczenie?
– Nie zapominaj, proszę, tej nauki: wszystko ma dla nas znaczenie, gdyż wszystko jest ze sobą powiązane! Jeśli lekceważysz kamyk toczący się pod twoją stopą, kwiat ostu, lot jaskółki lub węgorza pełzającego po ziemi w kierunku oceanu, to tak, jakbyś lekceważył człowieka. Zresztą wydawało mi się, że i ty chciałeś mi coś wyznać. Czy nie dotyczyło to przypadkiem spotkania z Aubré?
Tankred zrelacjonował swoją rozmowę z mnichem, nie pomijając dziwnych słów, które tamten wypowiedział.
– Dawno temu umarł tu młodzieniec – powtórzył Hugo w zamyśleniu. – Młodzieniec żyjący w tych stronach. To powiedział, nieprawdaż? Czyżby... – Mistrz zamilkł. Na jego twarzy malowało się zatroskanie.
– Co?
– Nic, nic... Jeszcze nie pora.
– Nie powiedziałeś, mistrzu, co sądzisz o drugiej części przepowiedni.
– A cóż mam powiedzieć? Że Aubré miał rację? „Daleka droga przed tobą, daleka. Przez lądy i morza, do krain, gdzie ludzie mówią innym niż nasz językiem, gdzie mury wyściełane są złotem i srebrem, gdzie kobiety są tak piękne, że się je zamyka. Będziesz, panie, księciem wśród książąt i żebrakiem...”
W oczach Tankreda błysnął ogień gniewu. W chwilach takich jak ta nie potrafił zrozumieć upartego milczenia mistrza. Dlaczego nie chciał niczego mu wyjawić? Wystarczyłoby choćby kilka słów, kilka mglistych wskazówek, by nasycić jego głód wiedzy. Siłą woli zapanował nad gniewem i spokojnie już rzekł:
– Wolałbym usłyszeć takie słowa od ciebie, mistrzu, zamiast od obcego człowieka.
Hugo westchnął.
– Rozumiem twoją niecierpliwość...
– Nie! – uciął Tankred. – Nie możesz tego rozumieć!
– Przysiągłem...
– Czy ten człowiek mówił prawdę? – Posłuchaj słów perskiego poety: Póki drzewo jest młode, ogrodnik nagina je wedle swojego upodobania...
– ...gdy wyrośnie – dokończył Tankred – ...nie sposób już wyprostować jego skręconych konarów. Ten poeta to, o ile dobrze zapamiętałem lekcję, Abu Szakur. Ma rację, drzewo wyrosło i od teraz będzie samo decydowało o kształcie swoich gałęzi. Jednak nie odpowiedziałeś na moje pytanie.
– Myślę, że ten człowiek zobaczył jedną z możliwych dróg – odparł Hugo. – Przeznaczenie jest bowiem jak te wrzosowiska, przeorane wieloma ścieżkami.
25
Hugo i Tankred dojechali na skraj targowiska, gdzie sieć uliczek wyznaczały setki wozów i namiotów. Ich stroje, śniada karnacja, zakrzywione ostrza, których kształt bez trudu dało się odgadnąć pod szerokimi burnusami, a także uprząż wierzchowców zrobiona z barwionej skóry przyciągały uwagę wieśniaków, którzy szeptali między sobą, pokazując na „Maurów” i żegnali się bojaźliwie albo spluwali za nimi na ziemię.
Tankredowi przypomniało się, że jeszcze nie tak dawno temu, gdy Hugo obawiał się o ich bezpieczeństwo, przestali nosić swoje szaty. Jednak ruszając do Pirou, znowu przywdziali stroje, w których nie wiedzieli czemu czuł się o wiele swobodniej. Ubiór składał się z luźnych szarawarów z czarnego lnu, czarnej lnianej koszuli, qumbaza, długiej otwartej kamizelki, którą spinał szerokim skórzanym pasem, wreszcie burnusa, ciężkiego płaszcza z wełny. Lubił to przebranie, dzięki któremu odróżniał się od innych. Ten strój był dla niego naturalny jak własna skóra. Był jak broń w garści. Tankred często rozmyślał o Oriencie, chociaż nie bardzo potrafił dopasować do tego słowa konkretne obrazy. Czy tak jak Hugo, stamtąd właśnie pochodził? Do tej pory udało mu się wydobyć od mistrza strzępy opowieści, zbyt nikłe, by obudziły echo odległych wspomnień.
Panujący wokół zgiełk przywołał go do rzeczywistości. Chmara dzieciaków chowała się za nimi, ukradkiem próbując dotknąć nieznanych tkanin i skór. Rozdrażnione konie nerwowo skłaniały łby. Po chwili, bojąc się wierzgających kopyt, dzieci rozpierzchły się jak gromada wróbli.
Tu i tam krzątali się zakonnicy, pomagali rzemieślnikom i kupcom zbijać z desek proste budy kryte trzciną. Potem przychodziły kobiety i dzieci. Przyniosły naręcza słomy i siana, które rzucały na ziemię, albo ustrajały słupy wiankami z liści i polnych kwiatów. Na koniec każdy wbijał w ziemię kij ze swoim szyldem. Na długich, giętkich żerdziach wisiały przedmioty, oznaczające specjalność warsztatu: dzbany, podkowy, kosze, prześcieradła, gęsie pióra, łojowe świece...
– Czym mogę służyć, szlachetni panowie? – cienkim głosikiem odezwał się do nich chłopiec o rezolutnym spojrzeniu.
Jego twarzyczkę okalała niesforna czupryna w pszenicznym kolorze, miał bose stopy, połatanę tunikę, a do tego posiniaczone łokcie i kolana.
– Nie boisz się nieznajomych? – zapytał mąż ze Wschodu. – Twoi przyjaciele trzymają się od nas raczej z daleka i obserwują nas ukradkiem.
– No, nie, panie. Po pierwsze, to nie są moi przyjaciele. Po drugie, dlaczego miałbym się was bać? Wszak aniście wilki, ani niedźwiedzie.
– Ludzie bywają często o wiele groźniejsi niż zwierzęta, które wymieniłeś. Czego chcesz? – Mogę zająć się waszymi końmi. No bo tu jesteście u mnie. – Wskazał na obozowisko odgrodzone wozem okrytym kapą. – A to moja młodsza siostra. Ma cztery lata. No, może trzy albo pięć... Nie znam się. Dziewczyny długo są małe, ale jak już zaczną rosnąć, to nam, mężczyznom, trudno się połapać!
Pod stołem opartym na kozłach bawiła się dziewczynka. Gdy wyciągnęła w ich kierunku obślinioną lalkę szmaciankę, jej buzia rozjaśniła się w szczerbatym uśmiechu. Nieopodal tliły się zasypane popiołem rozżarzone węgle. Pod umazanymi smołą plandekami dało się dostrzec nierozładowany jeszcze towar. Nigdzie nie było widać rodziców i pomocników.
– Przywiążę wasze konie do kół wozu, nakarmię je sianem i napoję – wyjaśnił chłopiec. – Naprawdę dobrze się nimi zaopiekuję.
Hugo skinął głową i miękko zsunął się na ziemię z siodła, nie wypuszczając cugli z rąk. – Jak masz na imię, mój mały?
– Bertil, panie. Wiedz, że jak na mój wiek, wcale nie jestem taki mały.
– A czym handlują twoi rodzice?
– Dzbanuszkami, garnkami... Jesteśmy garncarzami z Nehou. Poszli z moim bratem zapłacić skarbnikowi z opactwa placowe i za obozowisko.
Hugo pogrzebał w sakiewce, którą nosił u pasa, wyjął z niej monetę i wręczył ją chłopcu. Gdy Tankred podszedł do mistrza, chłopiec dostrzegł czubek bułatu wystający spod jego burnusa. Trudno było nie zauważyć, jak zachłannie wpatruje się w nieznajomych.
– Jeśli dotrzymasz słowa, dam ci taką drugą – obiecał Hugo. – Jeśli zaś nas oszukasz, znajdę cię.
Chłopiec sprawdził zębami, czy moneta jest prawdziwa, po czym rzekł, wzruszając ramionami:
– Wprawdzie nie znam was, ale i głupi nie jestem. Gdybym chciał zgrywać spryciarza, wybrałbym kogoś bez miecza.
– Widzę, że inteligentny z ciebie dzieciak! – powiedział mąż ze Wschodu, podając Bertilowi uzdę swojego wierzchowca. – Nie zabawimy długo.