Trwa ładowanie...
d45lzb0
24-10-2023 18:20

Rozdroża 1999

książka
Oceń jako pierwszy:
d45lzb0
Rozdroża 1999
Forma wydania

Książka

Rok wydania
Autorzy
Kategoria
Wydawnictwo
Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Powieść „Rozdroża 1999” to coś więcej niż dynamiczna podróż po barwnej mozaice kulturowej Ameryki Południowej, Afryki i Europy. To drzewo genealogiczne pamiętające zesłanie młodej Afrykanki na kolonialną plantację kawy za oceanem, wojenne losy małego górala, przełomowe wymiany studenckie wrocławskich cwaniaczków, a także niezwykłą przeprawę przez materialną, mentalną i duchową płaszczyznę mistycznej Brazylii.
Tytułowe rozdroża są skrzyżowaniami perspektyw, kosmologii, Przyczyny i Skutku, przyjaciół, kochanków oraz osób całkowicie sobie obcych, aczkolwiek spragnionych intymności międzyludzkiej i wymiany idei. Odnoszą się one do błądzenia po mnogości rozstajów na mapie życiowych szlaków, do punktów, które jak Słońce rozpromieniają się w bezliku niepowtarzalnych kierunków, stawiając przed nami konieczność uchwycenia się tylko jednego z Promieni i życia z doskwierającym utęsknieniem za pozostałymi.
Niniejsza książka, będąc również poszukiwaniem tożsamości „obywatela świata” oraz krytycznym spojrzeniem na korzyści i ryzyka związane z niefrasobliwym niekiedy rozwojem duchowym, jest próbą rozprawienia się z tym fatalnym dylematem.
„Portret świata afrobrazylijskich guseł, Indian Guarani, mistycznych hipisów, studentów zagranicznych wymian i żądnych uniesień artystów”

Rozdroża 1999
Numer ISBN

978-83-960385-8-6

Wymiary

148x210

Oprawa

miękka ze skrzydełkami

Liczba stron

216

Język

polski

Fragment

W schronisku poznałem parę koczujących hipisów, którzy dostali tam łóżko i jedzenie w zamian za namalowanie kilku surrealistycznych graffiti. Thales przyjechał do São Thomé na rowerze wzdłuż linii brzegowej Oceanu z zapomnianej przez świat wioski pod Belém (grubo ponad 5000 km). Był żonglerem. Jego publicznością byli głównie kierowcy czekający na zielone światło, zaś sceną – przejścia dla pieszych w całej Brazylii. Poza tym wyglądał jak sobowtór Snoop Dogga, a do tego prawie nie wstawał z hamaku i nie rozstawał się z gandzią. Kiedy był mały, policja odkryła, że większość jego sąsiadów uprawiała konopie indyjskie. Rosły one nawet na publicznym placyku obok kościoła. Oskarżeni nie mieli pojęcia, że była to roślina nielegalna, ani że nazywała się maconha, marihuana. Byli szczerze zdziwieni, bo palili ją od zawsze, i od zawsze korzystnie na nich wpływała. Również nazywali ją inaczej – mówili na nią „anielskie ziele”, „Kuzynka”, „Wróżka”, „Księżniczka Wieczoru”, ale nigdy marihuana. Jego ojciec oburzony był interwencją intruzów z policji: „całe życie paliłem i nie zamierzam teraz nagle przestać!”. Thales musiał pomóc mu przy formalnościach związanych z postępowaniem – „tata nie umiał czytać” (co ciekawe, tata był poetą). Jako że Thalesowi udało się odłożyć trochę pieniędzy, zamierzał sprzedać swój rower, by kupić osła. Nie jest to zbyt szybki środek transportu, ale nigdzie mu się tak naprawdę nie spieszyło. Nie chciało mu się już tyle pedałować. Osły są tańsze, potulniejsze, wygodniejsze, wytrzymalsze i inteligentniejsze od koni. Osły nie są wybredne z jedzeniem. Teraz, w dobie samochodów i motorów, kojarzą się z zacofaniem. Ale to osły zbudowały Brazylię. Bo kto na swoim grzbiecie dźwigał to całe drewno, cegły, złoto, cukier, kawę, ryż i fasolę jak nie osły? Osioł Brazylijczykowi bratem, śpiewał sam Luiz Gonzaga. Czasem się tylko osioł zaprze i nie chce iść dalej, ale nie szkodzi, nie ma przecież pośpiechu.
Beatriz, z kolei, pochodziła z Olindy (Pernambuco). Otaczała ją pewna aura śmiałości. Być może odziedziczyła ją po nieżyjącym już ojcu, który, jako że był rybakiem i konstruktorem łodzi, zabierał ją w dzieciństwie na prywatne rejsy po oceanie, między innymi na bezludne wyspy. To wtedy zakorzeniło się w niej czerpanie pewnej rozkoszy z niepewności. Niestabilność nie była dla niej uczuciem uwierającym. Wolała nie wiedzieć, co ją spotka.

Recenzja

POCHWAŁA SŁOŃCA. „ROZDROŻA 1999” ELIASZA CHMIELA
SZYMON DOMAŃSKI

Jakiś czas temu byłem w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie, na wystawie pt. „Duch ukryty w drzewach”. Po wejściu na salę od razu dostrzegłem kunszt i misterność tamtejszych eksponatów. Ascetyczny duch Japonii jest wyczuwalny w niemal każdym pociągnięciu heblem. Proste narzędzia, piękne szkielety miniaturowych świątyń, drewniane parawany widokowe – nie ma w tym ani jednego nieprzemyślanego, zbyt euforycznego, nawet lekko szalonego ruchu na poziomie produkcji. Zachowawcze piękno Japonii jest kompatybilne ze mną, bo potrafię się w nim odnaleźć, dobrze wyraża moje cechy charakteru. Ale czasem brakuje mi poczucia prostej, niezrównanej euforii. Szczęścia nad którym nie muszę się zastanawiać, ale go po prostu odczuwać. Karnawału w Rio, sylwestrowej nocy z przyjaciółmi, letniego ogniska nad Wisłą z bandą porobionych ziomeczków. Nieczęsto zdarzają mi się momenty takiej tęsknoty, bo raczej wycofany ze mnie typ, ale się zdarzają. Wtedy uciekam w książki takie jak „Rozdroża 1999”.
Kiedy chwyciłem debiut prozatorski Eliasza Chmiela, pierwszym, co przykuło moją uwagę, była okładka zaprojektowana przez Pawła Harlendera. Warto o niej wspomnieć, bo doskonale wprowadza ona w klimat podróżniczo – stonerowy, zapowiada dualistyczną naturę świata opisanego i zaprasza do dalszych rozkmin.
Autor „Rozdroża” dzieli się na 21 rozdziałów i nazywa je perspektywami. Proste i celne założenie, którego w sumie chyba nigdy wcześniej nie widziałem. Zabawę zaczynamy od poznania korzeni dwójki głównych bohaterów – studenta, podróżnika i lekkoducha o imieniu Alwin i jego partnerki, brazylijskiej piękności Naomi. Właściwie rozpoczyna się ona chwilę wcześniej, od pofarbowanych na czarno stron pisanych przez Joela, alter ego Alwina, który znajduje manuskrypt zatytułowany „Pasja Alwina K.” Z pierwszych rozdziałów dowiadujemy się, ze Dandara, antenatka Naomi, została schwytana w Afryce przez kolonizatorów, zaciągnięta na statek, a później sprzedana jako niewolnica do Brazylii. Na tym w zasadzie jej wątek się kończy, ale jest to postać ważna, bo odnosi się bezpośrednio do korzeni bohaterki. Kontekst kulturowy obydwojga głównych postaci, zarówno Naomi jak i Alwina, zdaje się być kluczowy na poziomie rozmyślań o Wieży Babel, przypadkowości spotkań i wpływu fatum na nasze życia. Autor mówi nam, że Dandara odczuwa banzo, co w języku grupy etnicznej mbundu oznacza głęboką tęsknotę za Afryką. Ten smutek można wyczuć również w Naomi, która, mimo całej radości życia, jest przytłoczona problemem rasizmu w Brazylii. Tęskni do świata, w którym jej ciemna skóra nie sprawiałaby, że czuje się nie na miejscu, do świata, który akceptuje ją taką, jaka jest.
Przodkowie Alwina to rodzina pochodząca z wsi pod Rzeszowem. Mamy drugą wojnę światową i wątek rozpoczyna się ataku nazistów na górską wioskę, w której mieszkają. Atak ten rozdziela młodego Janka i jego starszego brata, Julka, od reszty familii. Trafiają oni do Pana Michała, sześćdziesięcioletniego wdowca, który staje się dla nich przybranym dziadkiem. Po jakimś czasie chłopcy odnajdują swoją rodzinę, następnie mamy perspektywę prawie już dorosłego Janka, który wyjeżdża z misją poszukiwania maszyny do szycia dla matki na zachód, a dociera do Szprotawy. Tam poznaje on pochodzącą z Ukrainy Wandę i zostaje na dłużej. W tym momencie autor kończy opisywanie drzewa genealogicznego bohaterów i przechodzimy do głównego wątku. Zaczynamy go od perspektywy Alwina, studenta, który dostaje stypendium Erazmus i w tym momencie rozpoczyna się jego podróżnicza przygoda. W pierwszej połowie książki Alwin zwierza nam się ze swoich marzeń – chciałby nagrać własny album muzyczny, zagrać koncert, namalować obraz, zgłębić Amerykę południową i napisać książkę. Większości z powyższych udaje mu się dokonać zanim w ogóle go poznajemy. Zostaje poznanie Ameryki Południowej i napisaniem książki, co właściwie dzieje się na naszych oczach.
Okej, kończąc streszczeniowy wstęp, przyznam, że moje umiejętności i doświadczenia recenzenckie są żadne [lol, nieprawda – przyp. red.]. Nie będę więc silił się na trudne słowa i efektowne frazy, ale opiszę poniżej po prostu parę istotnych aspektów i rozkmin, którymi, według mnie, stoi książka Eliasza. Książka, która dała mi po prostu mnóstwo frajdy. Po drodze zdarzy mi się pewnie pomieszać bohatera z autorem, bo mimo świadomości, że książka to fikcja literacka, często nie umiem rozdzielić w głowie obrazu Eliasza Chmiela – podróżnika, młodego literata, erudyty – od postaci Alwina, którą nakreślił on w swoim debiucie.
Chmiel od początku serwuje nam klimatyczną ucztę widoków, obrazów i wyobrażeń na temat miejsc, których większość z nas nie miała okazji odwiedzić. Koneserzy podróży, które niekoniecznie wymagają wyjścia z domu, odnajdą tu rzetelnie naszkicowaną panoramę kulturową Ameryki Południowej. Rys charakterologiczny mieszkańców Brazylii, realia małych miast, wiosek, metropolii, tamtejsze problemy rasowe, ekonomiczne, ale i radość bijąca z codziennych czynności, chwil, rytuałów. Tym dla mnie jest ta książka w pierwszej kolejności – podróżą, która przenosi mnie w tamtejszy świat, wycieczką, podczas której przewodnik, który mówi po polsku, ale wiedzy pozazdrościć może mu niejeden tubylec, buduje przede mną możliwość zajrzenia w wiele zakątków, które bez niego byłyby niedostępne. Ja oglądam to wszystko z otwartą japą i mówię sobie w duchu, że w końcu nadszedł długo wyczekany urlop.
Pierwsze rozdziały przywodzą na myśl raczej zbiór opowiadań i, szczerze mówiąc, myślałem, że będzie tak do końca. Wątki jednak łączą się w jeden bardzo sprawnie mniej więcej w połowie książki, kiedy podążamy już tylko za Alwinem. Powieść pisana jest z jego perspektywy. Główny bohater zdaje się być społecznikiem poszukującym swojego miejsca na ziemi. Cechuje go ekstrawertyzm, ciekawość świata, umiłowanie wolności. Czasem jednak można odnieść wrażenie, że jest to samotnik, obieżyświat (słowo, które kojarzy mi się wyłącznie z ekranizacją „Władcy Pierścieni”), który wcale nie chce znaleźć żadnego domu. Takie ograniczenia mogłyby szybo zacząć go dusić. Dwa wilki się w nim gryzą – jeden poszukujący spełnienia w samotnej eksploracji świata i samego siebie, drugi żyjący dla ekipy, dla ziomków, dla rodziny. Właśnie tak, leciutko, autor manewruje od kolektywu, więzów rodzinnych, do samotnego podróżowania, do cieszenia się chwilą, do dobrej muzyki słuchanej w dobrym miejscu o odpowiedniej porze. To wszystko całemu trio: autor – bohater – czytelnik, sprawia to po prostu frajdę. Tak Alwin wypowiada się na temat swojej ekipy:„Wstaję rano – widzę ich. Wracam z pracy – widzę ich. Jem śniadanie, jem obiad – widzę ich. Idę na imprezę – idę z nimi. Jestem z nimi tak mocno związany emocjonalnie, że są oni dla mnie rodziną”.Druga rodzina, choć, jak sam mówi, bliska jak pierwsza. Ten team jest ważny do tego stopnia, że mamy tutaj nawet wątek zatartej tożsamości, bohater wspomina, że zamiast „ja” odczuwa częściej „my”. Ciekawe w debiucie Chmiela są rozważania dotyczące tożsamości i przynależności. Oprócz oczywistych tropów w rozdziałach opisujących korzenie bohaterów, widać to już na poziomie genezy tytułu powieści. Autor pisze:„Czas jako koło, nie oś. Już majowie na to wpadli. „Już”? A może raczej „dopiero” na to wpadną? Kultura Majów zawsze była i będzie wyryta gdzieś na konturze Dysku Czasu. Tak samo jak rok 1999. Wydawało mi się, że trwał wiecznie. Nie miał końca. 1999, 1999, 1999, 1999, 1999 – kiedy bym nie spojrzał na kalendarz. (…) fajerwerki, bicie dzwonu, szampan na dziecięcej twarzy, radość. Skończył się w końcu. Skończył się? Stało się? I kim jestem ja? Intermillenialnym „metysem”? Sierotą po minionym tysiącleciu? (…) Tożsamość mojego pokolenia to nie do końca tożsamość XXI wieku. Generacja przełomu – jak każda. Dyskietka, kaseta VHS, walkman, discman (…)”Kolektyw jest tutaj prawie równoważny z „ja”, wiecie, tym „ja” na poziomie wyższej samotności, tej która wyzwala i oczyszcza. Czyli jest niezwykle ważny. Alwin nie waha się, żeby w pełni poświęcić się swojej „drugiej rodzinie”. Przykładem jest bardzo radosny manifest przyjaźni wygłoszony przy okazji jednej z popijaw. Samo słoneczko:„Moim życzeniem jest to, żebyśmy pamiętali, że nawet jak będziemy mieszkali na różnych kontynentach, żebyśmy znaleźli sobie przynajmniej raz do roku jeden wspólny tydzień i pojechali gdzieś razem, tylko w naszym gronie, po prostu zrobić s z t o s. Zrobić s z t o s, naprawdę.”
Sztos. Istotnym tematem w odniesieniu do książki Eliasza jest język, jakim posługują się na co dzień bohaterowie. Język młody, lekki, potoczny, absolutnie daleki od jakiegokolwiek patosu. Może momentami zbyt spoufalony, zbyt dużo zdrobnień tam, smarowania, ale nie przeszkadzało mi to jakoś w odbiorze książki, bo jest to zupełnie autentyczne. Alwin i jego ekipa nie stronią od slangu, który miesza się z poetyckimi i filozoficznymi opisami. Na przykład:„Widzisz, ta wieża to taki Panoptikon, o którym Hermes wcześniej wspominał, z tym że nie od obserwacji ogółu uwięzionych, a Prawdy, przez duże P. Zonk jest taki, że ma za dużo schodów, i to nierzadko owleczonych drutem kolczastym hipererudycji, drutem kolczastym nadętości pisarzy masturbujących się intelektualnie w pogoni za uwagą całego panteonu krytyków, czyli jedynych wybrańców będących w stanie zrozumieć tajemnice niezrozumiałości ich spuścizny.”Tak też Eliasz zdaje się postrzegać literaturę – jako coś, co ma przede wszystkim działać na emocje lub prościej, po prostu działać.„Jak już miałbym coś pisać, to tak, żeby było windą, nie schodziskiem”mówi bohater.
Odczuwam tę powieść głównie na dwóch poziomach. Z jednej strony czytanie tej książki jest dla mnie doświadczeniem radosnym, momentami nawet ekstatycznym, z drugiej odczuwam podskórny smutek. Motyw schodów przewija się tutaj kilkukrotnie, dając nam do zrozumienia, że mozolne wdrapywanie się stopniach literatury, a może życia, jest mesjanistycznym aktem, który wydaje się wręcz komiczny, w obliczu śmigającej obok nas windy. Po co się męczyć, wdrapywać na górę, skoro można wjechać? Windą jadę z parteru na trzydzieste siódme piętro w dwadzieścia jeden sekund.Gdy jestem na dole przytłacza mnie bieda, podziały społeczne, klasowość. I to oczywiście wybrzmiewa bardzo mocno, ale hej, masz jedno życie, więc ciesz się nim. Tylko, że inni też mają jedno, zbyt często chujowe. I tak w kółko, z góry na dół, z dołu na górę.
„Muzyka od zawsze była naszym wiernym towarzyszem. Trzecią osobą – uczestnikiem, a zarazem narratorem naszych dyskusji.”
pisze Chmiel o roli soundtracku w relacjach romantycznych. Można to zdanie odnieść do całości książki, bo muzyka gra nam w głowach, gdy czytamy opis karnawału, wyobrażamy sobie roztańczone, rozśpiewane usposobienia mieszkańców Ameryki Łacińskiej i Afryki. Alwin zresztą też wygląda na typka, który bez przerwy nuci sobie coś pod nosem. Ciekawym pomysłem jest ścieżka dźwiękowa, która na końcu książki proponuje autor. Oprócz brzmień latynoamerykańskich, znajdziemy też między innymi rap, rock, jazz, blues, soul itd. Piosenki są często znane, co pozostawia we pewien niedosyt, bo chciałoby się w końcu poznać trochę offu, ale pokazuje też, że autor ma w dupie piwniczane konwenanse i tworząc nam soundtrack do książki, kieruje się emocjami. Dla mnie to bardzo autentyczne rozwiązanie w przypadku książki, którą bardziej odczuwam, niż próbuję rozumieć.
Ostatnie rozdziały rozwiązują historię w ciekawy sposób. Przez większość czasu autor sugeruje nam, że Naomi to kobieta, z którą Alwin chce spędzić resztę życia. Przyjaciółka, kochanka, txai, co w przypisach autor tłumaczy nam jako „połowę mnie istniejącą w tobie, połowę ciebie istniejącą we mnie.” Para jest praktycznie nierozłączna, do czasu, kiedy bohaterowie dochodzą do tytułowych rozdroży. Strony pofarbowane na czarno, poświęcone alter ego Alwina i strony białe, opowiadające historie głównego bohatera, łączy postać Janaíny, tajemniczej 35-latki z Salvadoru. W tym miejscu dopiero zacząłem w końcu w pełni odczuwać, że mam do czynienia nie z literaturą faktu, a z solidną fikcją literacką. Chapeau bas, Eliasz.
Chmiel debiutuje książką cudownie eskapistyczną. Książką słoneczną, rozpromieniającą, sprzedającą nam ciągłego banana na usta. I chociaż tak faktycznie jest, nie dajmy się zwieść pozorom, bo jest ona czymś więcej. Na opisanie wszystkich ciekawych rozkminek po prostu nie starczyłoby mi tu miejsca. Ale bądźcie pewni, że „Rozdroża 1999” to nie tylko wesoły spacerek studenciaka po przedmieściach Rio. Powieść ta to również ciężar kulturowego spadku, pytań kwestionujące naszą tożsamość, próba znalezienia balansu między ciałem a duchem, między radością i smutkiem, między cieniem i światłem.

Podziel się opinią

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d45lzb0
d45lzb0
d45lzb0