Rozdział 4
Paweł Władimirowicz Malcew po raz pierwszy znalazł się w Montrealu w wieku pięćdziesięciu trzech lat i bardzo żałował, że nie ma ani czasu, ani sił, by należycie zwiedzić miasto. Celem przyjazdu wcale nie była „turystyka”, jak zaznaczył w obszernej ankiecie, którą musiał wypełnić, żeby wjechać do Kanady.
Jeśli nazywać rzeczy po imieniu, celem przyjazdu był naprawdę dziki pomysł, zwariowana młodzieńcza przygoda, która mogła się bardzo źle skończyć i dla niego, doktora historii sztuki, i dla jego starszego brata, Dmitrija Władimirowicza Malcewa, wiceministra finansów Rosji. Mimo że brat był w Rosji, to ryzykował w nie mniejszym stopniu.
W „przygodę”, jak chciwy wir rzeki, wciągało coraz więcej nowych osób i przez to ryzyko stawało się również coraz większe. Paweł Malcew wynajął sobie na pomocnika dość oryginalnego, a być może nawet niebezpiecznego cwaniaka, mężczyznę o wyglądzie supermena i o nie do końca jasnej biografii. Nazywał się Anatolij Grigorjewicz Krasawczenko.
W trakcie pierwszego spotkania wywarł na nowym bossie silne wrażenie. Prężył muskuł, swobodnie rozmawiał po angielsku i francusku, sypał terminami medycznymi i plotkami związanymi z życiem rosyjskich dyplomatów zagranicą. Czuło się w nim tak zwany chwyt buldoga.
Wyższa Szkoła KGB dla Oficerów Służby Granicznej, fakultet dywersyjno-wywrotowej działalności, praca przy sprawdzaniu kadrowego składu w Afganistanie, werbunek agentury w Czeczenii, a następnie – ostry zwrot i spokojne, niejednoznaczne stanowisko przedstawiciela fundacji weteranów sportu przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Cudowna biografia, nawet jeśli tylko połowa informacji w niej jest prawdziwa. Poza tym siwowłosy heros od razu zaznaczył, że bardzo mało może powiedzieć o swojej bohaterskiej przeszłości.
Podczas pierwszych spotkań wiele w tym, co opowiadał o sobie Krasawczenko, zaniepokoiło Pawła Malcewa, ale z drugiej strony do tak delikatnej sprawy nie wynajmuje się przyzwoitego człowieka! „Przeprowadzenie profesjonalnego przesłuchania, stosując narkotyki – to coś takiego, jak wyrywanie zębów pod narkozą – tłumaczył Krasawczenko – najważniejsze, żeby pacjent się rozluźnił i zaufał lekarzowi, nie przeszkadzał mu działać. Kiedy dentysta już pracuje, to trzeba zadbać, żeby korona nie pękła, a korzeń nie został w dziąśle. Bo zdarza się, że zamiast oczekiwanej informacji «klient» plecie jakieś głupstwa”.
Swoje „zęborwane” sesje Krasawczenko przeprowadzał z „klientem” sam na sam. Po zawarciu znajomości, starał się zdobyć zaufanie danej osoby, przy pierwszej nadarzającej się okazji dolewał do dowolnego alkoholu niewielką ilość specyfiku, nie mającego ani zapachu, ani smaku. Po kilku chwilach „klienta” ogarniało takie osłabienie, że bez pomocy nie mógł wykonać żadnego ruchu. Wówczas Krasawczenko robił mu zastrzyk z jeszcze innego preparatu, który notabene zwano „eliksirem prawdy”. Była to skomplikowana mieszanka narkotyków halucynogennych i antydepresantów. Po upływie piętnastu minut delikwent odpowiadał na każde pytanie i relacjonował to, czego dobrowolnie, będąc przy zdrowych zmysłach i sprawnej pamięci, nie powiedziałby nawet na spowiedzi. Następnie zapadał w długi, ciężki sen, a po przebudzeniu nic nie pamiętał.
Do zastrzyku Krasawczenko używał specjalnych jednorazowych strzykawek z najcieńszymi igłami. Znalezienie w zgięciu łokcia śladu po takim wkłuciu było absolutnie niemożliwe. Z kolei wprowadzone do organizmu preparaty wchłaniały się bardzo szybko, o wiele szybciej, niż „klient” wracał do przytomności. Krawczenko przekonywał, że używa środków absolutnie najnowszych, niedawno opracowanych w tajnych laboratoriach CRU i Mossadu. Nie pozostawiają one po sobie najmniejszego śladu.
Do umówionej godziny pozostało dziesięć minut. Krasawczenko nigdy się nie spóźniał, więc Paweł Malcew wolał przychodzić na spotkania troszkę wcześniej, żeby się psychicznie przygotować do rozmowy. Niestety, denerwował się jeszcze bardziej. Nigdy nie wiedział, czego można się spodziewać po tym cwaniaku.
Siedząc w maleńkiej chińskiej restauracji, co chwila spoglądał na zegarek i starał się zwalczyć przemożną chęć wyjęcia z kieszeni telefonu i zadzwonienia do brata w Moskwie. Potrzebował podzielić się z nim swoimi obawami i się naradzić. Trapiły go wątpliwości i złe przeczucia. Od jakiegoś czasu zaczął się poważnie obawiać, że pewnego pięknego dnia cwaniaczek zechce i jemu „wyrwać ząb” za pomocą swego nadzwyczajnego „eliksiru prawdy”. W całym dotychczasowym życiu Malcew nie spotkał jeszcze osoby, która wywoływałaby u niego tak zwierzęce obrzydzenie i paniczny brak zaufania.
Chwała Bogu, że ten mądrala nie domyśla się, że Paweł Władimirowicz Malcew i tak zwany „zleceniodawca” to rodzeni bracia.
Krasawczenko pojawił się jak zawsze punktualnie, co do minuty, i w właściwy sobie sposób podszedł cichutko od tyłu.
– No cóż, moje gratulacje! Tak jak zakładałem, pański plan z holenderskim korespondentem spalił na panewce – oznajmił raczej z radością – ona kategorycznie odmówiła udzielenia wywiadu. Mówiąc szczerze, ten wariant był z góry skazany na fiasko. Nie jestem pewien, czy pan potrafiłby odegrać rolę Holendra. Niech mi pan uczciwie powie, czy ten plan został wymyślony dlatego, że nie ma pan do mnie zaufania? Boi się, że może się powtórzyć historia z tamtym starym stróżem? A może obawia się pan, że w końcu zdobędę tę informację, zachowam dla siebie i sam ją wykorzystam?
– Odegranie Holendra to dla mnie pestka. Znam język, wiele razy byłem w Holandii. Natomiast, rzeczywiście, obawiam się powtórzenia historii ze stróżem. Wybacz, ale mam po prostu obowiązek kontrolowania ciebie. Tak zadecydowano od samego początku. A jeśli chodzi o to, że mógłbyś się ulotnić – tego akurat zupełnie się nie obawiam. Sam dobrze wiesz, że ten numer nie przejdzie. Nie jesteś przecież samobójcą.
– Jasne – Krasawczenko, puścił do niego porozumiewawczo oko – nie chce mnie pan zostawić sam na sam z tą czarującą damą. Będzie pan spokojniejszy, jeśli przesłuchanie odbędzie się w pańskiej obecności. Niestety, muszę pana zmartwić. Nic z tego. Nawet gdyby się zgodziła spotkać z korespondentem, to nie sądzę, żeby udało mi się namówić ją na wywiad w pokoju hotelowym, do tego późnym wieczorem i to w warunkach intymnych. – Rozwalił się wygodnie na oparciu aksamitnej kanapki i zaczął kartkować menu.
– Słuchaj, a może właśnie dlatego odmówiła, że jej to przedstawiłeś w dwuznaczny sposób, chlapnąłeś coś o późnym wieczorze i warunkach tête-à-tête? To przecież poważna niewiasta, ma doskonałą opinię.
– Nie pozwoliłem sobie na żadne aluzje i prosiłem bardzo kulturalnie. Chyba nie była w odpowiednim nastroju. Poza tym jest jeszcze jedna nieprzyjemna nowina. Okazało się, że ona w ogóle nie pije, a to znacznie komplikuje nasze zadanie.
– No tak, ale oprócz alkoholu są jeszcze kawa, sok, woda mineralna. Mówiłeś, że ten twój znakomity eliksir nie ma ani smaku, ani zapachu.
– Alkohol wzmacnia działanie preparatu i dlatego w wódce jest bardziej pewny. A do tego, jeśli człowiek wie doskonale, że żadnego alkoholu nie brał do ust, to o wiele trudniej mu zrozumieć przyczyny dziwnego stanu, w jakim się znalazł. Osoba pijąca często dopuszcza, że mogła przeholować. U abstynenta nagła utrata przytomności po wypiciu filiżanki kawy czy szklanki soku wywoła spore podejrzenia, szczególnie, jeśli raczył się tymi napojami, będąc w towarzystwie mało znanej sobie osoby.
Podszedł kelner, ukłonił się nisko i tak pozostał z wyczekującym uśmiechem. Krasawczenko, jak zwykle, zamówił sobie całą górę jedzenia. Malcew ograniczył się do porcji ulubionych tygrysich krewetek z sokiem żurawinowym.
– Nadal upieram się, że trzeba absolutnie zmienić sposób podejścia do Bielajewej – wrócił do poprzedniego tematu Krasawczenko.
– To znaczy?
– Przecież proponowałem moją zwykłą taktykę, ale nie dał mi pan zgody na sex-party, powiedział pan…
– Taktyka, zgoda na sex-party… oj, lubisz ty wyrażać się, że nie daj Bóg. Też mi dyplomata gówniany – pokręcił głową Malcew. – Jeśli do niej uderzysz, stosując te swoje podchody, to ucieknie od ciebie jak od zarazy.
– Nie ma się z czego naśmiewać. Ona ma czterdziestkę, w tym okresie są ostatnie podrygi młodości, ostatnia szansa. W takim stanie kobieta potrafi zrobić wiele głupstw.
– Tak, oczywiście! Według ciebie, one wszystkie mają tylko seks na myśli i marzą o robieniu głupstw. Bez względu na wiek, intelekt, przynależność społeczną, no i, oczywiście, wyłącznie ze względu na ciebie, jedynego i niepowtarzalnego! To dziwne, że te wyposzczone damy jeszcze nie obgryzły cię do kości? Bielajewa ma kryształową reputację.
Kelner przyniósł Krasawczence wielki talerz z jakąś skomplikowaną kurzorybną przystawką, a przed Malcewem postawił szklaneczkę z żurawinowym sokiem, którą on, instynktownie zaraz przysunął do siebie, byle dalej od swojego rozmówcy.
– Niemożliwe, żeby nie uległa – wymamlał z pełnymi ustami, Krasawczenko.
– Wszystko jest możliwe. Myślisz, że ona zaryzykuje poświęcić swoją reputację dla kilku godzin przyjemności w towarzystwie takiego apolla jak ty?
– Ależ tu nie chodzi o mnie. Powtarzam jeszcze raz: Bielajewa ma czterdziechę. Dla kobiety to wiek krytyczny. Podświadomie dąży do tego, żeby nadrobić to, co ją ominęło. A jeśli do tego jest od dwudziestu lat mężatką z kryształową opinią, to musiała naprawdę wiele stracić. Takie są wyniki psychoanalizy.
– Dobra, wystarczy. Nie będziemy się zajmować psychoanalizą – skrzywił się Malcew.
– No i nie ma pan racji. Nie da się obejść bez psychoanalizy. Trzeba działać delikatnie i przemyślanie.
– Jasne, jasne. Bielajewa to nie stary alkoholik, który po butelce wódki wygada wszystko, co mu ślina na język przyniesie.
– Jeśli o tym mowa, to z tym pijaczkiem też musiałem się namęczyć. Każdy człowiek wymaga innego podejścia. Moja metoda nastawiona jest na proste ludzkie słabostki, a słabostki zrównują ludzi ze sobą. Dla wiejskiego stróża to alkohol, dla czterdziestoletniej cnotliwej damy – seks.
– Przy tym całym twoim delikatnym i psychologicznym podejściu do „obiektu” jednak nie potrafiłeś wyciągnąć informacji z tego starego wiejskiego stróża w taki sposób, żeby potem mógł sobie dalej żyć.
Kelner przyniósł ciepłe dania. Tygrysie krewetki były tak obficie polane słonym sojowym sosem, że nie dało się ich zjeść. Krasawczenko łykał zupę z przegrzebków z apetytem godnym pozazdroszczenia.
– Zgadzam się, szkoda starego. Ale o siebie bardziej trzeba się martwić. To był gaduła, dla którego każdy nowy człowiek był wydarzeniem i nie wiadomo, czym dla nas mogło się skończyć jego gadulstwo.
– Dobrze, Bóg z nim. Przygotowałeś jakiś konkretny plan? Nie zapominaj, że czasu mamy bardzo mało, musisz rozpracować Bielajewą tutaj, w Kanadzie. W Moskwie będzie o wiele trudniej to zrobić.
– Niech się pan nie boi. Znajdę okazję, żeby zostać z nią sam na sam, a reszta to już sprawa techniki.
– Pamiętaj, że masz tylko cztery dni. Plan z wywiadem upadł, wobec tego radzę nie liczyć na swój ogromny męski urok i wymyślić jeszcze kilka innych zapasowych wariantów.
– Już mam wymyślone.
– No to świetnie. Działaj. Tylko chociaż raz w życiu posłuchaj dobrej rady – nie bądź taki pewny siebie.
Jak zwykle, za jedzenie zapłacił Malcew. Krasawczenko po prostu wstał i wyszedł, nawet nie dziękując.
Kiedy Paweł Władimirowicz Malcew został sam, natychmiast zaczął dzwonić do brata, do Moskwy. W Moskwie była już noc. Automat poinformował, że abonent jest czasowo niedostępny.
– Z pańskiego pistoletu został zastrzelony człowiek, któremu przedtem pan dwukrotnie groził. Żeby nie przedłużać rozmowy, lepiej będzie, jak się pan szczerze przyzna, bo to może wpłynąć na złagodzenie wyroku.
– Nikomu nie groziłem i nikogo nie zabiłem. Nie wiem, jakim cudem znalazłem się na tej klatce schodowej.
– Czyli nie mamy zamiaru szczerze się przyznać?
– Nie zabiłem. Niczego nie pamiętam. Bardzo źle się czułem.
– Bardzo źle się pan czuł. A pił pan przed tym?
– Nie pamiętam.
– A co pan pamięta?
– Nic.
Od samego początku śledczy nie spodobał się Anisimowowi. Niski, niemłody grubasek, spokojny, przypominający upieczoną w domu słodką bułeczkę. Właśnie po takich wyglądających dobrodusznie, niezbyt mądrze i nieszkodliwie, można się spodziewać wyłącznie nieprzyjemności. – Jutro zostanie przeprowadzona ekspertyza psychiatryczna, ale i bez niej mogę powiedzieć, że sprawia pan wrażenie osoby całkowicie poczytalnej. Nie radzę symulować.
– Nie mam takiego zamiaru. Niech mnie sprawdzi dowolna komisja. Ja, naprawdę, niczego nie pamiętam. Mówiłem już, że mnie nafaszerowano jakimiś narkotykami. Oprzytomniałem w jakiejś obcej sieni. Pies szczekał. Nie miałem zamiaru nikogo zabijać, mam rodzinę, malutkie dziecko.
– Nikogo pan nie miał zamiaru zabijać… To, po co pan kupił pistolet?
– Po prostu. Teraz mnóstwo ludzi ma pistolety. Taka moda, daje prestiż.
– Mnóstwo? To znaczy kto, jakiś przykład? Czy może pan wymienić nazwiska znajomych, którzy mają ostrą broń?
– Nie jestem kapusiem.
– A wie pan, że bezprawne nabycie, przechowywanie i noszenie broni jest karane pozbawieniem wolności do lat trzech?
Anisimow w milczeniu wbił wzrok w podłogę.
– Zadałem pytanie – miękko powtórzył Ilia Borodin.
– Tak – odparł ledwo dosłyszalnie Sania, nie podnosząc oczu.
– Czyli, kupując pistolet, pan świadomie dopuścił się złamania prawa?
– Nie uważam tego za przestępstwo.
– Zabójstwa też nie uważa pan za przestępstwo?
– Nikogo nie zabiłem – Sania zdecydowanie pokręcił głową – pan mnie w to wrabia.
– Kto więc i dlaczego?
– Nie mam pojęcia.
– Nie ma pan pojęcia? – zdziwił się śledczy.
Maniera powtarzania prawie każdego zdania rozmówcy strasznie wkurzała Sańkę. Własne słowa brzmiały wówczas głupio i nieprzekonująco.
– Nie brałem z domu pistoletu. Zresztą nie miałbym go gdzie wsadzić.
– Jak to? – spytał zaskoczony Ilia Borodin. – Jest taki wygodny, lekki, nie obciągnie kieszeni.
– Nie. Zewnętrzne kieszenie w kożuchu są bardzo płytkie, a w wewnętrznej miałem telefon. Marynarka jest z cienkiego materiału i gdyby tam było coś ciężkiego, to od razu byłoby widać.
– Dobrze, a wewnętrzna kieszeń marynarki?
– Trzymam w niej notes.
– Ale są jeszcze kieszenie spodni, pański pistolet zmieści się tam bez problemu.
– Nie, będzie sterczał. Spodnie są wąskie.
– Czyli wszystkie możliwości pan sprawdził?
– Jakie znowu możliwości? W ogóle go nie brałem ze sobą, rozumie pan?
– Dobrze. Załóżmy, że tak było. O której godzinie wyszedł pan z domu?
– Niech pan spyta moją żonę.
– A dokąd pan poszedł? Czy o to też mam spytać pańską żonę?
– Chyba byłem w restauracji.
– Świetnie – ucieszył się śledczy – to już coś. A konkretnie, w jakiej restauracji?
– Tam tańczyła prawie goła dziewczyna z gwiazdami na piersiach i jeszcze na dywanie rozsypało się mnóstwo dolarów. Ale ja to wszystko przypominam sobie jak przez mgłę. – Rzeczywiście mgły tu jest sporo. Nazwę restauracji pan, oczywiście, zapomniał?
Anisimow przytaknął głową i opuścił ją tak nisko, że starszy pan widział tylko ciemnoblond czubek głowy.
– A więc pamięta pan, że jakiś czas przed zabójstwem spędził pan w restauracji, ale pistoletu nie miał pan przy sobie? Wobec tego jakim cudem znalazł się on na klatce schodowej, obok zwłok?
– Ja nie zabiłem.
– Panie Anisimow, a może pan zapomniał, że strzelił do Butejki?
– Niech pan ze mnie nie kpi – Sania wcisnął głowę w ramiona, jakby się bał, że śledczy go uderzy – ja nie kłamię. Nie mogłem strzelić człowiekowi w skroń. Po prostu ręka by mi się nie podniosła. Mój pistolet powinien teraz być w domu, w szufladzie biurka.
– Czy pożyczył pan Butejce pieniądze?
– Tak, trzy tysiące dolarów.
– Wziął pan od niego pokwitowanie?
– Jasne, że nie.
– A umówiliście się na termin oddania?
– Nie… Przepraszam, czy ma pan może papierosy?
Ilia Borodin nie palił, ale na wszelki wypadek trzymał w biurku paczkę rothmansów i tanią jednorazową zapalniczkę.
Sania zaciągnął się głęboko i zaczął mówić tak szybko, jakby nauczył się tekstu na pamięć:53 Rosyjska orchidea
– Artiom Butejko był mi winien trzy tysiące dolarów. W kryzysie zacząłem mieć poważne problemy finansowe, ale z tego nie wynika, że zabiłem Artioma. Przecież umarli nie zwracają długów! A poza tym, jakbym go zabił, to natychmiast bym uciekł.
– Był pan za bardzo pijany.
– No więc gdybym miał zamiar go zabić, to czy piłbym wcześniej?
– Logiczne – zgodził się śledczy – ale logiczne jest też upicie się dla dodania sobie odwagi. Poza tym pan mu już wcześniej groził dwa razy.
– Groził? Co za bzdury… Nie, ja mu przypominałem o długu, a to przecież trudno nazwać groźbą.
– Proszę mi dokładnie opowiedzieć, jak przebiegała rozmowa między wami, kiedy po raz pierwszy zażądał pan zwrotu długu.
– Po prostu zadzwoniłem i spytałem, co słychać. Czekałem, że sam zacznie mówić o pieniądzach, a on nic. No to spytałem wprost, kiedy zamierza mi oddać dług. On na to, że na razie konkretnie nie może mi nic powiedzieć, bo u niego jest tak cienko, że nawet na chleb nie starcza. No i, w ogóle, zaczął narzekać na życie jak wszyscy w takiej sytuacji.
– Ma pan duże doświadczenie w kontaktach z dłużnikami? – uśmiechnął się śledczy.
– Nie… a dlaczego pan tak myśli? – spytał zaskoczony Sania.
– Powiedział pan: „jak wszyscy w takiej sytuacji”.
– No, miałem na myśli… ja nie mówię o swoich doświadczeniach. Przecież wiadomo, że jak tylko mówi się o pieniądzach, to ludzie przeciągają sprawę, narzekają na ciężkie życie… – Sania poczuł, że się czerwieni, zaczął się jąkać i w końcu umilkł.
– No, dobrze, a potem, po dwóch dniach, przyszedł pan do jego mieszkania i znów była mowa o pieniądzach. Matka Butejki twierdzi, że słyszała groźby.
– Nic nie mogła słyszeć. Tak, prosiłem, żeby mi zwrócił chociaż część pieniędzy. Wiem, że udało mu się dostać w telewizji swój autorski program. Czyli mógł teraz zacząć dobrze zarabiać. A więc nie miałem po co go zabijać. Prosiłem go, nie groziłem.
– Czy przyszedł pan specjalnie po to, żeby mu przypomnieć o długu, czy był jeszcze jakiś inny powód?
Anisimow niespodziewanie zamilkł. Zaskoczony śledczy zauważył znaczącą zmianę na jego twarzy. Sania zbladł, w oczach pojawił się strach.
Widać było, że ma poważny problem i waha się, czy go wyjawić. Śledczy nie popędzał go, dał mu czas na podjęcie decyzji.
– Tak. Miałem powód – wydusił wreszcie Sania przez zęby. – Poszedłem zapytać o coś jego ojca.
– O, to ciekawe – ucieszył się Borodin. – A konkretnie?
– Nie mogę… Chociaż, właściwie, to już nieważne. Przyniosłem pokazać ojcu Artioma jedną rzecz. Żeby ją wycenił. Moja żona ma stary pierścionek. Duży szmaragd z brylantami. Przeszedł na nią po prababce. Chciałem się dowiedzieć, ile może kosztować. No, na wszelki wypadek. Różnie może się zdarzyć. Teraz bardzo nam są potrzebne pieniądze. Nie powiedziałem o tym Nataszy, bo ona za nic w świecie nie zgodziłaby się go sprzedać. Wiele razy mi powtarzała, że jej prababcia nawet w czasie wojny domowej, w czasie głodu, strzegła pierścionka jak oka w głowie.
– Czy Wiaczesław Iwanowicz Butejko ma jakiś związek z jubilerstwem? – szczerze zdziwił się Borodin.
– Miał. Kiedyś. Ale o tym się w rodzinie nie mówi.
„Dlaczego?”, chciał spytać śledczy, ale się powstrzymał. Miał zasadę nie spieszyć z pytaniami, które były dla niego szczególnie ważne.
– No i jak pan Butejko ocenił pierścionek? Rzeczywiście okazał się cenny?
– Nie – westchnął ciężko Sania – oświadczył, że w szmaragdzie jest rysa i jeszcze jakieś uszkodzenia, a brylanty są bardzo drobne i nie za bardzo czyste. Czyli więcej niż trzysta dolarów za niego nie dostanę. Nie powiedziałem o tym Nataszy. Przyniosłem pierścionek i schowałem z powrotem do szkatułki. Proszę jej także o tym nie mówić, dobrze? Byłoby jej bardzo przykro, gdyby się dowiedziała, że wyceniałem pierścionek i tak naprawdę nie ma on dużej wartości. To jest przecież jej jedyna rodzinna cenna rzecz.
– No, nie pójdę ją specjalnie powiadomić. Może kiedyś, zobaczymy, co będzie dalej – uśmiechnął się śledczy. – A od dawna zna pan Artioma Butejkę?
– Chodziliśmy do jednej klasy.
– Przyjaźniliście się?
– Nie – padła szybka odpowiedź podniesionym tonem i poparta uderzeniem pięścią w stół. – Czyli nie przyjaźniliście się w szkole. A czy w ostatnim okresie bliżej się kontaktowaliście?
– Nie, nie było żadnych bliższych kontaktów! Po prostu byliśmy kolegami. Kolegami z klasy.
– A kto z waszych znajomych mógł wiedzieć o długu?
– Wiele osób.
– Co to znaczy – wiele? Pan mu dał pieniądze przy świadkach?
– Nie! Ale w ostatnim czasie Artiom żył z pożyczek. Brał od każdego, kto skłonny był mu pomóc. Wszyscy o tym wiedzieli oprócz jego rodziców.
Ilja Borodin przymknął oczy i zastanawiał się przez chwilę, bębniąc cicho palcami po blacie biurka.
„Wszyscy oprócz rodziców… a jednak o długu dowiedzieliśmy się od matki zabitego. Od razu nazwała Anisimowa zabójcą i powiedziała o pieniądzach. Później, jak przyszła do siebie, po tym, jak na krotko straciła przytomność, sprecyzowała sumę – trzy tysiące. Właściwie o pieniądzach wiemy tylko od niej. O groźbach też”.
– Panie Anisimow, a jakie były stosunki Artioma Butejki z rodzicami?
– Jak mam to panu określić? Skomplikowane.
– Proszę dokładniej wyjaśnić.
– Wie pan, rodzice Artioma byli ludźmi starej daty, porządni, poczciwi i naiwni. Takim jak oni trudno pewne rzeczy wytłumaczyć. Gdyby dowiedzieli się, choć w przybliżeniu, ile pieniędzy ich syn wydaje i jak wiele ma długów, to obojgu włosy stanęłyby dęba na głowie. Z racji zawodu Artiom codziennie musiał bywać na różnych pokazach, w restauracjach, kasynach, musiał podtrzymywać znajomości z ważnymi ludźmi. Musiał się ubierać w drogich butikach. Wiadomo, że chronicznie brakowało mu pieniędzy.
– A rodzice nie zwrócili uwagi, że ma na sobie takie drogie rzeczy?
– Artiom im wmawiał, że kupuje ciuchy w najtańszych komisach. Dla rodziców Versace i zakład odzieżowy „Czerwona Krawcowa” to jeden diabeł.
– Chwileczkę, ale w Moskwie już od dawna nie ma komisów – zauważył śledczy – o tym też nie wiedzieli?
– Jego rodzice w ostatnich latach kupowali tylko jedzenie. Kefir, chleb, makaron. Każdego, kto do nich przychodził, częstowali czarnymi grzankami. Wie pan, takie kawałeczki chleba obsmażone na oleju słonecznikowym. A ubrań w ogóle nie kupowali. Donaszali stare.
Skarpetki ojca Artioma to była cera na cerze. Nicowali też marynarki i płaszcze. To się robi tak, że rozpruwa się szwy, kawałki obraca do góry spodem, bo ze spodu materiał jest prawie jak nowy, i z tych kawałków znów się coś kombinuje. Matka Artioma całymi dniami ślęczała przy maszynie do szycia. Sania nawijał monotonnie, wpatrzony w jakiś punkt i czekał, aż śledczemu znudzą się te głupoty. Ale Borodin siedział w milczeniu, odchylił się wygodnie na krześle i obserwował mówiącego spod półprzymkniętych powiek. W pewnej chwili Sania pomyślał, że śledczy usnął i, spojrzawszy raz jeszcze, bez pytania wyciągnął z paczki kolejnego papierosa i zapalił. – Któregoś dnia Artiom przyszedł do szkoły w pluszowej, ciemnozielonej koszuli, tak wąskiej, że prawie pękała w szwach, i oświadczył, że to na Zachodzie ostatni krzyk mody i jakiś krewny przywiózł ją z Paryża dla swojego syna, ale syn ma za gruby brzuch i nie mógł zapiąć guzików. A tak naprawdę mama Artioma znalazła na antresoli starą kapę i z niej uszyła tę koszulę.
– Sania zgasił papierosa i odetchnął głęboko. Milczenie trwało kilka minut. „Nie wierzy mi – pomyślał zrezygnowany – zaraz mnie odeśle z powrotem do celi”. A tego bał się najbardziej. Każda minuta w cichym gabinecie śledczego, bez smrodu i strachu przed sąsiadami z celi, była dla Sani cenniejsza niż złoto. Śledczy siedział bez ruchu, tylko powieki mu się uniosły i oczy ożywiły. – No i czemu pan przestał mówić? – odezwał się z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. – Ja pana bardzo uważnie słucham. Butejko przyszedł do szkoły w koszuli uszytej ze starej kapy. Co było dalej? – Dalej? A co mogło być dalej? Wszyscy zaczęli się kłócić, krytykować tę nieszczęsną koszulę, oglądać ją, macać. Któraś z dziewczyn zauważyła, że szwy są obrębione zygzakiem, a nie owerlokiem, czyli koszula została uszyta na domowej maszynie do szycia. Ale Artiom nigdy się nie przejmował, jak go przyłapano na kłamstwie. Wtedy też powiedział, że właśnie to jest także krzyk mody. Najwięksi projektanci sprzedają rzeczy „hand made”, zrobione ręcznie.
W efekcie osiągnął to, o co mu chodziło. Cała klasa była zajęta jego ubraniem i nim samym. Kiedy koszula „hand made” już się wszystkim znudziła, wymyślił coś innego. Przyniósł do szkoły broszkę wysadzaną szkiełkami i oznajmił, że to bardzo stary brylant. Opowiedział nam absolutnie nieprawdopodobną historię, że niby jego dziadek kopał studnię i znalazł szkatułkę z klejnotami. Oprócz innych ozdób była właśnie ta broszka z brylantem, na którą teraz polują wszyscy kolekcjonerzy i bandyci na świecie. Ten brylant zniosła kura, sto pięćdziesiąt lat temu, gdzieś na Uralu.
Sania umilkł i wtulił głowę w ramiona. Był przekonany, że śledczy zerwie się na równe nogi, walnie pięścią w stół i wrzaśnie, że ma dość tych bredni i robienia z przesłuchania kabaretu. Jaka koszula? Jaka kura? Co to w ogóle ma wspólnego ze śmiercią Artioma Butejki? Tymczasem Ilia Nikitycz Borodin powiedział łagodnie:
– Proszę mówić dalej. Ja pana bardzo uważnie słucham.