Aparaty fotograficzne z wizjerem wyposażone są w proste, plastikowe okienko, nieposiadające systemu regulacji ostrości. Wizjer umieszczony jest tuż nad lub obok soczewki i pokazuje przybliżony obraz tego, co znajdzie się na zdjęciu (chociaż ze względu na zjawisko paralaksy i związane z tym problemy występują różnice między tym, co widzi oko przez wizjer, a faktycznym obrazem, zarejestrowanym przez obiektyw).
Henry Horenstein, Fotografia czarno-biała: podstawy
Światło pamięci, czy też raczej światło, którego pamięć użycza przedmiotom, jest najbledszym ze wszystkich świateł...
Eugene Ionesco, Present Past, Past Present
1.
Oto cała prawda, wszystko, co wiem: spacerowałyśmy po Ocean Beach, trzymając się za ręce. Był chłodny, letni poranek, typowy dla lipcowych dni w San Francisco. Nad plażą i oceanem wisiała gęsta, biała mgła – tak gęsta, że widziałam tylko na kilka stóp przed sobą.
Emma szukała małży. Czasami morze tuzinami wyrzuca na brzeg całe, olśniewająco białe, ale tamtego dnia plaża była zaśmiecona jedynie połamanymi. Emma czuła się zawiedziona. Jest dzieckiem, które woli świat w formie idealnej: małże muszą być całe, podręczniki szkolne w nienagannym stanie, włosy ojca schludnie przycięte i opadające zaraz nad kołnierzykiem.
Myślałam o włosach jej ojca, o miękkich, ciemnych kosmykach dotykających jego szyi. Nagle Emma pociągnęła mnie za rękę.
– Pospiesz się – powiedziała.
– Po co się spieszyć?
– Fale mogą je zmyć.
Mimo że szczęście nam jak dotąd nie dopisywało, Emma wciąż wierzyła, że na plaży czeka prawdziwy skarb nienaruszonych piaskowych dolarów, jak nazywa się ten rodzaj szkarłupni.
– Może zamiast tego pójdziemy do Louis’s Diner? – spytałam. – Jestem głodna.
– A ja nie.
Spróbowała uwolnić palce i odsunąć się. Często myślałam, chociaż nigdy nie powiedziałam tego na głos, że ojciec ją rozpieszcza. Rozumiałam, dlaczego: nie miała matki i próbował jej to zrekompensować.
– Puść – powiedziała, z zadziwiającą siłą wykręcając dłoń z mojego uścisku.
Pochyliłam się i spojrzałam jej w twarz. Jej zielone oczy patrzyły na mnie śmiało. Wiedziałam, że to ja jestem osobą dorosłą. Że jestem większa, silniejsza i sprytniejsza. Ale wiedziałam też, że to Emma wygra każdy sprawdzian silnej woli.
– Zostaniesz w pobliżu?
– Tak. – Uśmiechnęła się, wiedząc, że wygrała.
– Znajdź mi ładnego piaskowego dolara.
– Znajdę ci największego – powiedziała, szeroko rozkładając ręce.
Pobiegła naprzód w podskokach. Mała sześcioletnia tajemnica, cudowne kobiece odwzorowanie własnego ojca. Nuciła pod nosem jakąś piosenkę, którą chwilę wcześniej słyszałyśmy w radiu. Patrząc na nią, poczułam nagły przypływ radości i strachu. Za trzy miesiące miałam wyjść za mąż za jej ojca. Nie wytłumaczyliśmy jej jeszcze, że wprowadzę się na stałe, że będę jej robić śniadania, odprowadzać do szkoły, chodzić na jej baletowe występy, tak jak robiła to jej matka. Nie, tak jak to powinna była robić jej matka.
– Jesteś dobra dla Emmy – mawiał Jake. – Będziesz znacznie lepszą matką niż moja była żona.
A ja za każdym razem zadawałam sobie pytanie: „Skąd wiesz? Dlaczego jesteś tego taki pewny?”
Obserwowałam Emmę spacerującą z żółtym wiaderkiem w dłoni, jej płócienne niebieskie buciki, jej czarny kucyk powiewający na wietrze, gdy w podskokach odbiegała ode mnie, i zastanawiałam się, jak mam to zrobić? Jak mogę stać się matką dla tej dziewczynki?
Podniosłam aparat do oczu, wiedząc, że kiedy pstryknie migawka – raz, lekko jak zabawka – Emma zostanie zredukowana do niewyraźnego, czarno-białego obrazu o rozmiarach sześć na sześć. Ruszała się zbyt szybko, a światło było zbyt słabe. Przekręciłam gałkę, pstryknęłam, znowu podeszłam bliżej. Kiedy po raz ostatni przycisnęłam, Emmy już prawie nie było widać.
2.
I właśnie wtedy popełniłam błąd, największy błąd. Każdy z nas podejmuje kiedyś decyzję, którą potem za wszelką cenę najchętniej by zmienił. Taka była właśnie tamta moja decyzja: zwrócenie uwagi na jakiś kształt na piasku. Z początku myślałam, że to koszulka dziecka, być może maleńki kocyk. Instynktownie podniosłam aparat do oka – w końcu tak zarabiam na życie, robiąc zdjęcia, rejestrując to, co widzę. Kiedy podeszłam bliżej, w polu widzenia pojawiła się puchata głowa, grzbiet i czarne plamy na białej sierści. Mała foczka obsypana była piaskiem, jej głowa przekręcona w moją stronę, a płetwy leżały spokojnie po obu stronach ciała.
Przykucnęłam, wyciągnęłam rękę, by jej dotknąć, ale coś mnie zatrzymało. Otwarte, wilgotne czarne oczy nie mrugały. Postrzępione wąsy rozkładały się wachlarzem, a długie rzęsy ruszały się na wietrze. Wtedy zobaczyłam długą ciętą ranę wzdłuż jej brzucha i poczułam w sobie jakąś macierzyńską chęć działania. Jak długo przyglądałam się foczce – trzydzieści sekund? Minutę? Dłużej?
Malutki krab przebiegł po piasku niedaleko mojego dużego palca. Jego widok przypomniał mi te miniaturowe stworzenia, którymi zasłana była plaża w Gulf Shores, kiedy byłam dzieckiem. Moja siostra Annabel chwytała je w słoje i przyglądała się ich różowym podbrzuszom, gdy próbowały wydostać się na wolność, stukając nóżkami o szkło. Krab wykopał norkę w piasku i zniknął; minęło najwyżej kolejne dziesięć sekund.
Spojrzałam na wschód, w stronę parku, gdzie nagle kończyła się mgła, a zaczynała ściana błękitu. Jako przybysz ze słonecznego i dusznego południa pokochałam tutejszą mgłę, jej dramatyczną obecność, sposób, w jaki tłumi dźwięki. To, że po prostu się kończy, a nie stopniowo zanika – nieprzezroczysta biel nagle zmienia się w przejrzystość. Wychodząc z mgły na słoneczne promienie, człowiek może odnieść wrażenie, że właśnie skądś się wydostał. Podróż w drugą stronę jest za to jak zagłębianie się w tajemniczą, bajkową otchłań.
Tuż za plażą, Wielką Autostradą na południe, w stronę miasta Pacifica, jechał karawan, a za nim długi sznur samochodów. Przypomniał mi się ostatni pogrzeb, na którym byłam – zdrowy facet po dwudziestce złamał kark podczas górskiej wspinaczki. Był kolegą kolegi, nie znałam go zbyt dobrze, ale ponieważ rozmawiałam z nim na przyjęciu dwa tygodnie przed wypadkiem, wydawało mi się, że pójście na pogrzeb będzie stosowne. To wspomnienie zabrało kolejne pięć sekund.
Spojrzałam w dal, gdzie powinna znajdować się Emma, ale nie zobaczyłam jej. Ruszyłam w tamtą stronę. Wszystko było nasycone chłodną bielą, a dystans niemożliwy do oszacowania. Ścisnęłam w dłoni aparat fotograficzny, wyobrażając sobie wspaniałe zdjęcia, które za chwilę zrobię – głęboką czerń włosów Emmy na tle zimnej, białej plaży.
Nie mogłam przestać myśleć o martwej foczce, o tym, jak wytłumaczę to Emmie. Wierzyłam, że było to coś, co matki wiedziały instynktownie. To miał być swego rodzaju test, jeden z wielu; akurat w tym momencie nie myślałam tylko o Emmie. Przyspieszyłam, chcąc sprawdzić, czy widziała fokę. I nawet chciałam, żeby się przestraszyła, bo mogłabym delikatnie wejść w rolę macochy. Nie wiem, kiedy zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak. Szłam coraz dalej, ale wciąż nie widziałam Emmy. Wyciągnęłam ręce przed siebie, wiedząc przecież, że to absurdalny gest, że w ten sposób nie można rozproszyć mgły.
– Emma! – zawołałam.
Panika ogarnęła mnie nie od razu. Nie, na to potrzeba było jeszcze kilku sekund, prawie całej minuty. Początkowo było to tylko uczucie jakby ześlizgiwania się, utraty gruntu, tak jak w dzieciństwie, kiedy stojąc po kolana w ciepłej wodzie Zatoki Meksykańskiej i zamykając oczy przed gorącym słońcem Alabamy, pozwalałam falom wymywać piasek spod stóp. Najpierw znikał piasek spod pięt, potem spod podbicia, wreszcie spod palców i w końcu traciłam równowagę i przewracałam się twarzą w morską pianę. Kiedy usta wypełniała słona woda, otwierałam oczy na jasny, wirujący świat.
– Emma!
Krzyknęłam głośniej, coraz bardziej czując falujący, niepewny piasek pod stopami. Pobiegłam naprzód, potem z powrotem po swoich śladach. „Chowa się – pomyślałam. – Musiała się schować”. Kilka metrów od martwej foczki dostrzegłam betonowy falochron pokryty graffiti. W myślach ujrzałam ją tam, przykucniętą, chichoczącą, z wiaderkiem na kolanach. Wizja była tak wyraźna i tak prawdziwa, że prawie w nią uwierzyłam. Ale kiedy dotarłam do ściany, Emmy nie było. Oparłam się, poczułam skurcz w żołądku i zwymiotowałam na piasek.
Z miejsca, w którym stałam, widziałam zarys budynku plażowych toalet. Biegnąc w ich stronę, czułam, jak ogarnia mnie strach. Już wiedziałam, że w moich poszukiwaniach zaszła jakaś zmiana. Przecięłam podwójną alejkę i sprawdziłam toaletę damską – była ciemna i pusta. Przeszłam na stronę męską. Przez matowe szkło w oknach wpadało przytłumione światło. Wsadziłam dłoń do kosza na śmieci, szukając jej ubrań, jej butów. Na czworakach zajrzałam za pisuary, wstrzymując oddech w obronie przed smrodem. Nic.
Kiedy wracałam na plażę, zaczęłam się trząść. Moje palce były sztywne, a gardło suche. Wspięłam się na szczyt wydmy i obróciłam dookoła. Przez nieprzeniknioną mgłę nie widziałam jednak nic, nie słyszałam nic oprócz cichego mruczenia samochodów. Przez moment stałam w bezruchu.
– Myśl – powiedziałam na głos. – Nie panikuj.
Na wprost tylko mgła, około pół mili plaży, potem wzgórze prowadzące do Cliff House, Camera Obscura, ruin łaźni Sutro Baths i Louis’s Diner. Na prawo długi chodnik, droga, a za nią park Golden Gate. Za mną mile plaży. Na lewo Pacyfik, szary i spieniony. Stałam w środku otoczonego mgłą labiryntu o niewidzialnych ścianach i myślałam: „Dziecko znika na plaży. Dokąd idzie?”.
3.
Jeszcze wiele razy będę wracać do tego momentu. Będę prowadzić zeszyt, w którym zapiszę wszystkie szczegóły. Znajdą się w nim kiepsko zrobione szkice, wykresy czasu i ruchu... Strona po stronie będę próbowała odzyskać przeszłość. Będę udawała, że to wspomnienie jest rzetelne, że nie zaciera się tak szybko i nieodwracalnie jak nietrwałe linie na znikopisie. Będę sobie wmawiać, że gdzieś, schowany w zawiłym labiryncie mojego umysłu, znajduje się jakiś detal, jakaś wskazówka, jakaś mała rzecz, która zaprowadzi mnie do Emmy.
Później wszyscy będą chcieli znać dokładny moment, kiedy zauważyłam, że jej nie ma. Będą chcieli wiedzieć, czy widziałam kogoś dziwnego na plaży, czy słyszałam coś tuż przed lub tuż po momencie jej zniknięcia. Oni – policja, dziennikarze, jej ojciec – będą wciąż zadawać te same pytania, z uwagą wpatrując się w moje oczy, jakby to powtarzanie wystarczało, bym sobie coś przypomniała. Jakby siła woli miała stworzyć wskazówki, mimo że nigdzie nie było żadnych śladów.
To im właśnie mówię. Wszystko, co wiem: spacerowałam po plaży z Emmą. Było zimno i mgliście. Puściła moją dłoń. Zatrzymałam się, żeby zrobić zdjęcie martwej foce, a potem spojrzałam na Wielką Autostradę. Kiedy się odwróciłam, już jej nie było.
Jedyną osobą, której opowiem całą tę historię, jest moja siostra Annabel. Tylko ona dowie się, że straciłam dziesięć sekund na kraba i pięć na kondukt żałobny. Że chciałam, by Emma zobaczyła martwą fokę, że w momencie, kiedy zniknęła, zastanawiałam się, jak sprawić, by mnie pokochała. Rozmawiając z innymi, będę uważnie dobierać słowa, oddzielając ważne szczegóły od złudnych, nic nieznaczących informacji. Im zaprezentuję tę wersję: jest sobie dziewczynka, ma na imię Emma, spaceruje po plaży. Patrzę w drugą stronę, mijają sekundy, a kiedy spoglądam z powrotem, jej już nie ma.
Ta jedna chwila rozwija się jak kwiat w serii fotografii, jak zawiły labirynt. Stoję w jego centrum, niezdolna zobaczyć, które ścieżki prowadzą do ślepych zaułków, a która do zaginionego dziecka. Wiem, że muszę zaufać wspomnieniom, że mam tylko jedną szansę na trafny wybór.
Pierwsza historia, którą opowiadam, pierwsza odkryta wskazówka pokaże kierunek poszukiwań. Zły szczegół, zła wskazówka niechybnie doprowadzi do zamieszania, podczas gdy właściwa zaprowadzi nas do tego ślicznego dziecka. Czy powinnam powiedzieć policji o listonoszu na parkingu, o motocyklu, o mężczyźnie w pomarańczowym chevellu, o żółtym vanie? Może foka ma największe znaczenie? Albo karawan, falochron, fala? Jak odróżnić szczegół ważny od tych niezwiązanych ze sprawą? Jedna pomyłka w narracji, jeden błąd w wyborze szczegółów i wszystko się rozpada.
4.
Pi razy promień do kwadratu równa się pole koła. Czas jest ciągłością, bez końca rozwijającą się w przód i w tył. Nauczyłam się tego w szkole.
W dziewiątej klasie liceum imienia Murphy’ego doktor Thomas Swayze, wesoły, choć nieco tajemniczy, o którym krążyły plotki, że dostał swój doktorat pocztą, narysował na tablicy ogromne koło. Na zewnętrznej krawędzi i na linii prowadzącej od środka do brzegu koła naskrobał liczby i wzory. Jego biceps napiął się, naciągając biały rękaw koszulki.
– Promień, średnica, obwód – powiedział swoim radiowym głosem, wzbudzając we mnie młodzieńcze pożądanie. Odwrócił się do klasy, kręcił kredą to w jednej, to w drugiej dłoni i patrzył prosto na mnie.
Słońce wpadające przez długi rząd okien zmieniło miedziane włosy siedzącej przede mną dziewczyny w żywy płomień; pachniała jak owocowa guma do żucia. Moja dłoń leżała na ławce, na plamie piekącego światła; dookoła paznokcia na kciuku miałam plamki krwi, ponieważ przygryzłam skórkę.
W głowie czułam nieustanne, doprowadzające do szału mruczenie. Doktor Swayze odwrócił się do tablicy. Jakiś przedmiot schowany w tylnej kieszeni jego niebieskich dżinsów odcisnął na tkaninie idealny, jasny okrąg.
– A największe z nich jest pole – powiedział.
Moje kolana rozchyliły się i poczułam pot zbierający się pod udami na plastikowym krzesełku.
Lata wcześniej pani Monk, nauczycielka ucząca mnie w trzeciej klasie, ruszała wskazówkami ogromnego kartonowego zegara i wysławiała zalety czasu. Sekundy były ziarenkami piasku, mówiła. Minuty kamykami. Godziny natomiast cegłami, z których zbudowana jest przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Mówiła o dniach i latach, dekadach, stuleciach. O tysiącleciu, o czasie, kiedy wszyscy będziemy już dorośli. Szeroko otworzyła swoje duże ramiona i wyszeptała słowo „wieczność”. W naszej niewielkiej klasie, z klimatyzacją umiarkowanie walczącą z kwietniowym gorącem, pani Monk, nauczycielka rocznika 1977, głosiła swoje kazanie, lśniła i pociła się.
Siedziałam w drewnianej ławce, patrząc do góry na to wielkie koło z wiecznie uwięzionymi wskazówkami, i zapłakałam. Podeszła do mnie i położyła ciepłe, wilgotne palce na mojej szyi.
– Co się stało, Abby? – zapytała.
Przytuliłam się do jej rozłożystej, matczynej talii, schowałam twarz w głębokich fałdach poliestru i wyznałam:
– Nie rozumiem czasu.
To nie sam zegar mnie tak zmieszał, nie „wpół do” i „za kwadrans”, „za pięć” i „dziesięć po”, ale raczej właściwa natura czasu. Nie mogłam znaleźć słów, by wytłumaczyć to pani Monk.
Najbardziej niepokoiły mnie stracone chwile pomiędzy pójściem spać a pobudką, te mroczne godziny, kiedy mój umysł wyruszał w fantastyczne i okropne podróże. Wiedziałam, że czas jest miejscem, gdzie człowiek może się zgubić, gdzie szczęście i okropności mogły trwać w nieskończoność, chociaż – kiedy się budziłam – matka wyglądała tak samo, siostra Annabel się nie postarzała, a ojciec wstawał, zakładał garnitur i szedł do pracy, jakby nic się nie wydarzyło. Wierzyłam, że żyję w świecie innym niż oni, że moja rodzina spała, kiedy ja podróżowałam. Czułam się pełna odpowiedzialności, jakbym została wybrana, by dźwigać na swych barkach brzemię za całą moją rodzinę.
Głos pani Monk został w mojej pamięci i długo jeszcze, nawet wtedy, gdy nauczyłam się odczytywać czas, miarowy, niemożliwy do zatrzymania rytm zegara wciąż mnie niepokoił. Siedząc na lekcji u doktora Swayze’a i spoglądając na ciemny, chromowany zegar wiszący na ścianie nad tablicą, marzyłam, by istniała możliwość zatrzymania czasu, by dni trwały dłużej.
– Jak mierzymy pole koła? – zapytał doktor Swayze.
Wyobrażam sobie, że koło zaczyna się jako kosmiczna główka od szpilki, mała jak ciało dziecka. Dziecko stoi pochylone na plaży, wyciągając rękę po piaskowego dolara. Wysoka postać pojawia się we mgle. Dłoń zaciska się na ustach dziecka, silne ramię podnosi ją do góry. Z każdym uczynionym przez nieznajomego krokiem koło się powiększa. Z każdą sekundą rośnie pole możliwości.
Gdzie jest dziecko? Odpowiedź leży w doprowadzającym do obłędu równaniu: pi razy promień do kwadratu.
5.
Pokój jest mały, z twardymi, plastikowymi krzesłami i betonową podłogą. Mozaika i ładna lampa w rogu zdają się do niego nie pasować, jakby umieściła je tam sekretarka albo troskliwa żona. Lampa cicho buczy, a we wnętrzu klosza trzepocze ćma. Słychać rytmiczne tykanie dużego metalowego zegara. Jake siedzi w pokoju obok, za zamkniętymi drzwiami, podłączony do jakiegoś urządzenia. Poligraf zadaje mu pytania, sprawdza ciśnienie krwi, szukając ukrytego motywu, starannie zatuszowanego kłamstwa.
– Najpierw musimy wyeliminować rodzinę – mówił wczoraj inspektor Sherburne. – W dziewięciu przypadkach na dziesięć to albo ojciec, albo matka, albo oboje.
Mówiąc to, patrzył mi prosto w oczy. Czekał, aż zadrżę. Nie zadrżałam.
– Nie jestem matką. Nie jestem nawet macochą. Matka trzy lata temu zostawiła rodzinę. Czy już jej szukacie?
– Musimy wziąć pod uwagę wszystkie możliwości.
Zegar tyka, pole poszukiwań poszerza się, ja czekam na swoją kolej. Na całym posterunku, pojedynczo i parami, kręcą się policjanci. Piją kawę ze styropianowych kubków, żartują między sobą. Jeden z nich opiera dłoń na pistolecie, delikatnie obejmując metal, jakby broń była częścią jego ciała.
Jeszcze wczoraj Jake był w Eurece, u znajomych. Kiedy usłyszał, co się stało, natychmiast wrócił do domu. Całą noc spędziliśmy na posterunku, wypełniając formularze, odpowiadając na pytania, rozpatrując każdy szczegół.
Teraz jest ósma rano, minęły już dwadzieścia dwie godziny. Siedzę i czekam. Kto jej szuka? Wiadomo przecież, że im więcej czasu minie od momentu zaginięcia dziecka, tym trudniej je znaleźć. Niebezpieczeństwo rośnie z minuty na minutę. Czas... Najwspanialszy przyjaciel porywacza, najpotężniejszy wróg rodziny. Z każdą minutą porywacz oddala się w nieokreślonym kierunku, a pole poszukiwań i ilość możliwości rośnie.
Kiedy wczoraj po południu Sherburne przyjechał na plażę, mniej więcej dziesięć minut po pojawieniu się pierwszego wozu policyjnego, natychmiast przejął dowodzenie. Teraz pracuje przy swoim biurku, ubrany w jasnoniebieską koszulę i niespotykany, opalowy krawat; pewnie dostał go w prezencie i nosi, bo tak wypada. Wyobrażam go sobie w domu, jak przygotowuje się do pracy. Widzę jego szczęśliwą żonę, dwójkę zadbanych dzieci. Jest w nim coś kojącego. Przypomina mi Franka Sinatrę z jego szerokim czołem, nieskazitelną fryzurą, głęboko osadzonymi niebieskimi oczami. A porusza się z jakimś staroświeckim wdziękiem. Patrzę mu w oczy. Wykonuje gest dłonią, chce, żebym poczekała.
– Pięć minut – szepcze. Sięga po kawę, podnosi kubek do ust, łyka i odstawia na miejsce. Mija kolejne sześć sekund. Załóżmy, że Emma jest w samochodzie, który jedzie z prędkością 100 kilometrów na godzinę. W sześć sekund przejechałby 150 metrów. Podnieść do kwadratu i pomnożyć przez pi. W czasie, kiedy pił łyk kawy, obszar poszukiwań poszerzył się o 75 000 metrów kwadratowych. Jeżeli każdy łyk kawy to kolejne 75 000 metrów, a w kubku jest sto łyków, to jak duży będzie obszar poszukiwań, kiedy skończy, i ile kubków kawy musi wypić, żeby rozszerzył się na całą kulę ziemską?
Zastanawiam się, jak mogą się poruszać. Czy porywacz wziął ją za rękę? A może podniósł? Jeżeli tak, to jak długie są jego kroki? Ile metrów przejdzie w ciągu minuty? Jak długo szedł? Ile kilometrów przejechał samochodem? Czy się szamotała, a jeśli tak, to czy dzięki temu opóźni jego odjazd? Czy porywacz da jej jeść, kiedy będzie głodna? Wyobrażam sobie ciężarówkę zaparkowaną przy zapomnianej autostradzie. W przydrożnej knajpie siedzi jakiś podejrzany typ i dziewczynka. Jedzą śniadanie. Może chce zdobyć jej zaufanie i próbuje przekupić ją naleśnikami z czekoladą i niezdrową ilością polewy, może nawet mlekiem czekoladowym. Czy Emma będzie jeść powoli, żeby zyskać na czasie? Nie spiesz się, chcę wierzyć, że Emma w jakiś niewytłumaczalny sposób mnie usłyszy. Dokładnie przeżuwaj każdy kąsek. Przypomina mi się piosenka z kolonii w Północnej Karolinie, z czasów, kiedy byłam nieszczęśliwą członkinią zespołu Dziewczyny w Akcji: Każdy kawałek pogryź dokładnie i sokiem popij....
Nie mogą się przemieszczać, kiedy jedzą śniadanie, więc w tym czasie obszar się nie powiększa. Porwanie to nie jedyna możliwość. Policja już skłania się ku wersji, zgodnie z którą Emma utonęła.
Wczoraj, krótko po przyjeździe radiowozów, zjawiła się także straż przybrzeżna. Stałam wtedy na plaży i odpowiadałam na pytania. Obserwowałam, jak łódź powoli płynie po lodowatej wodzie. Nad moją głową nagle pojawił się pomarańczowy helikopter. Ogłuszający hałas śmigieł przypominał mi filmy o Wietnamie. Po kilku godzinach, późnym wieczorem łódź straży przybrzeżnej zniknęła. Ocean przyjął ciemnoniebieski odcień, niebo stało się jeszcze ciemniejsze, wiatr się nasilił, a mgła przesunęła się na wschód. Ziarenka piasku dostawały mi się do oczu i martwiłam się o Emmę. Miała na sobie lekki sweter, musiało jej być zimno na tym wietrze. Czy założyła skarpetki? Nie byłam pewna. Oby tak.
Nawet nie zauważyłam, kiedy przyjechał Jake. Pamiętam tylko, że bardzo długo nie było go przy mnie, a potem nagle się zjawił. Czerwono-niebieskie światła wozów policyjnych oświetlały ciemną plażę. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach spalenizny, jakby ktoś dogaszał ognisko. Kilku ociekających wodą surferów w czarnych kombinezonach dopłynęło do brzegu. Policjanci przesłuchiwali każdego z osobna. W końcu podszedł do nas ktoś ze straży przybrzeżnej. Jego mundur wyglądał schludnie, choć pracował przecież przez cały dzień.
– Ściemnia się. Nie możemy teraz wiele zdziałać – powiedział. – Jutro z samego rana wznowimy poszukiwania.
– Jeśli Emma rzeczywiście gdzieś tam jest – spytał Jake – to jaka jest szansa, że ją znajdziecie?
Strażnik spojrzał w dół, stopą zaczął rysować wzory na piasku.
– Trudno powiedzieć. To zależy od prądu. Czasem ciało jest wyrzucane na brzeg, czasami nie.
– Emma panicznie boi się wody – powiedziałam, patrząc na Jake’a.
– Nie zbliżyłaby się do oceanu – potwierdził.
Sherburne zwrócił się w moją stronę. Wiatr targał żółtymi kartkami jego policyjnego notesu. Opowiadałam mu, jak zabrałam Emmę na przyjęcie urodzinowe nieznoszącej sprzeciwu dziewczynki o imieniu Melissa. Rozkrzyczane dzieci grały w berka w basenie w miasteczku Millbrae, a Emma siedziała po turecku na leżance i męczyła biedronkę, która wpadła do jej lodów.
– Emma nie chciała wejść do basenu – powiedziałam. Oczami wyobraźni wyraźnie widziałam siedzącą na leżance Emmę w niebieskim kostiumie kąpielowym. Co i raz spoglądała na basen, zbierała się w sobie, jakby chciała wejść do wody, ale nigdy się nie zdecydowała. W samochodzie, kiedy wracałyśmy do domu, zapytałam ją, czy dobrze się bawiła. Oparła swoje chude stopki na desce rozdzielczej i powiedziała:
– Nie lubię tej Melissy.
Sherburne spojrzał na mnie ze współczuciem, jakby to niczego nie dowodziło, ale spuścił głowę i położył dłoń na ramieniu Jake’a. Pomyślałam, że chce mi wierzyć.
– To bardzo mądre dziecko – powiedziałam. Pragnęłam, żeby zrozumiał. – Gdybym myślała, że choćby zbliży się do wody, nie puściłabym jej ręki.
Jake obrócił się w stronę oceanu. Zdałam sobie sprawę, że rozważa taką możliwość. Że on – racjonalista do szpiku kości – bierze pod uwagę ten mało prawdopodobny, ale jednak możliwy scenariusz, że Emma mogła utonąć.
– Mam dwoje dzieci – powiedział Sherburne. – Zrobię wszystko, co w mojej mocy.
Teraz Jake wyłania się zza drzwi ze spuszczoną głową. Jego ramiona opadają. Dotykam jednego z nich, kiedy się mijamy. Jake wyrywa się gwałtownie, jakby mój dotyk go ukłuł. Spogląda na mnie podkrążonymi, czerwonymi oczami. Z widocznym wysiłkiem wyciąga dłoń w moim kierunku, chwyta moje palce, za chwilę jednak je puszcza.
– Jak mogłaś? – pytał zrozpaczony, kiedy mu o tym powiedziałam. – Boże, Abby, jak mogłaś?
Rozmawialiśmy przez telefon, musiałam zamówić międzymiastową z Eureką. Jego głos drżał. Płakał.
Teraz widzę na jego twarzy, ile kosztuje go niepowtarzanie z wściekłością tego pytania. A ja myślę: „Jak mogłam?”. Poczucie winy jest niczym fizyczny ból, nieustający, mdlący ból.
Poligraf stoi w drzwiach, ręce opiera na biodrach. Uśmiecha się przyjaźnie, jakby znał mnie z widzenia.
– Norm Dubbes – przedstawia się i ściska moją dłoń. – Jest pani gotowa?
Pokój jest biały, taki bez wyrazu, i jest w nim bardzo ciepło. Pod oknem stoi i furkocze piecyk gazowy. Czuć zapach słodkiej, palonej kawy. Norm zamyka za sobą drzwi i każe mi usiąść. Podłącza mnie do wykrywacza kłamstw i prosi, żebym się wyprostowała. Ustawia krzesło w taki sposób, że moje stopy są na podłodze.
– Proszę się rozluźnić. Zadam pani kilka pytań.
Na stole przed nim leży notes, obok stoi maszyna z igłą. Wciska guzik i rozlega się cichy szum urządzenia. Igła zaczyna przesuwać się po papierze, rysując na nim cztery niebieskie linie. Początkowo pytania są oczywiste:
Czy nazywa się pani Abigail Mason?
Czy urodziła się pani w Alabamie?
Czy ukończyła pani Uniwersytet Tennessee?
Czy pani aktualny adres to ulica Arkansas 420 w San Francisco w Kalifornii?
Norm zapisuje moje odpowiedzi w notesie, patrzy na ruch igły, robi notatki. Chwilę potem atmosfera zmienia się i zaczynają padać trudne pytania:
Czy ostatnio kłóciła się pani z Jake’em?
Czy ma pani dzieci?
Czy chciałaby pani je mieć?
Jakie były pani relacje z Emmą?
Czy relacje były wrogie?
Włosy Norma są czarne i lśniące, jeśli nie liczyć kilku szarych pasemek na skroniach. Na czole ma ciemne plamy. Pachnie jabłkami. Pewnie ufarbował włosy wczoraj wieczorem albo nawet dzisiaj rano. To już pół godziny, odkąd włączył wykrywacz kłamstw.
Czy kiedykolwiek karciła pani Emmę?
Czy wie pani, gdzie ona jest?
Czy miała pani jakikolwiek udział w zniknięciu Emmy?
Czy straciła pani panowanie nad sobą?
Czy utopiła pani Emmę?
Czy ją pani zabiła?
Przy ostatnich pytaniach załamuję się. Norm podaje mi chusteczkę i odłącza kable. Słodki, jabłkowy zapach jego szamponu staje się intensywniejszy.