Trwa ładowanie...
30-03-2015 12:29

''Rodzinny park atrakcji'' - fragment

Urządziła mieszkanie pod dyktando Emilki, osiemnastoletniej siostrzenicy, która oprócz niebanalnego języka miała też niebanalne plany na przyszłość: marzyła o studiowaniu dizajnu w mega wypasionej warszawskiej uczelni. Obyta w temacie nastolatka postanowiła, że nowe mieszkanie ciotki powinno zmierzać w kierunku bowaryzmu – nurtu w dizajnie, który wyraża tęsknotę za nierealnym.

''Rodzinny park atrakcji'' - fragmentŹródło:
d18485v
d18485v

Fragment książki ' Rodzinny park atrakcji '' publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka.

Urządziła mieszkanie pod dyktando Emilki, osiemnastoletniej siostrzenicy, która oprócz niebanalnego języka miała też niebanalne plany na przyszłość: marzyła o studiowaniu dizajnu w mega wypasionej warszawskiej uczelni. Obyta w temacie nastolatka postanowiła, że nowe mieszkanie ciotki powinno zmierzać w kierunku bowaryzmu – nurtu w dizajnie, który wyraża tęsknotę za nierealnym.

– Czaisz? – tłumaczyła Emilka. – Robisz jeden luk na chatę i od razu wiesz, że lokator odgradza się od brzydoty świata. Co my tu mamy? Trochę nierealne fantazje, duża emocjonalność, lekkie nieprzystosowanie do rzeczywistości, wybujałe marzenia, sentymentalizm…

Szydełkowany obrus idealnie odgrodzi Wiktorię od brzydoty świata, udowodni, że ma trochę nierealne fantazje i jest sentymentalna. Brak przystosowania do rzeczywistości potwierdzała też wizyta u pijanego szewca i wgapianie się w śnieg, który wirował pod latarniami, by spaść na głowy dumnie kroczących mężczyzn i biegnących do teatralnego wejścia kobiet obutych w zamszowe szpileczki…

d18485v

Stała z przyklejonym do szyby nosem i napawała się bajkowym widokiem za oknem. Uwielbiała obserwować budynek Teatru Polskiego, odkąd się wprowadziła. Szybko zauważyła, że ten gmach prowadzi podwójne życie: udawał niepozorną szarą myszkę, która nagle potrafi zamienić się w królową. Tak jak teraz…

Rozogniona światłami ceglasto-beżowa elewacja i wybrzuszony, piaskowany fronton wyglądały w ten mroźny wieczór niczym oaza ciepła, do której gnały panie i niespiesznie zdążali panowie. Pretensjonalnie duże płatki śniegu podsycały wrażenia…

Nic dziwnego, że sto lat temu urzędowali tu wolnomularze – pomyślała Wiktoria, utrwalając w pamięci surrealistyczny obrazek, żeby przywołać go, jeśli któregoś dnia zwątpi w piękno świata. Lubiła robić takie „zdjęcia w głowie”…

Dzwonek komórki odkleił Wiktorię od szyby. Po dłuższej chwili znalazła go na komodzie, obok zegara

d18485v

z mosiężną baletnicą.

– Cześć, mała – ucieszyła się, zobaczywszy imię siostrzenicy na wyświetlaczu. – Widziałaś, jak śnieg sypie? Coś pięknego, prawda?

– Widziałam, widziałam… – zaburczała Emilka bez cienia entuzjazmu. – Zjarałam się tym pięknym śniegiem lepiej niż skrętem z rzeżuchy.

– Przestań. Gdybyś mogła teraz zobaczyć mój widok z balkonu, tobyś inaczej mówiła. Za chwilę rozpoczyna się spektakl, więc tłumy walą do teatru… – opisywała ze szczegółami pejzaż, chociaż była pewna, że dziewczyna nie przerywa ciotce tylko przez grzeczność. Zakończyła

d18485v

więc szybko. – No tego nie da się oddać słowami!

– Ale miło, że próbujesz… – Dyskretne ziewnięcie potwierdziło przypuszczenia Wiktorii. – Ciekawe, czy byłabyś równie wniebowzięta, gdybyś musiała to wszystko odśnieżać. Se w końcu żyły pochlastam durną szuflą albo komuś nią przywalę!

– Domyślam się, że odśnieżałaś dzisiaj. – Nie chciała rozeźlić nastolatki, więc z trudem powstrzymała wybuch śmiechu.

– Dzisiaj, wczoraj, przedwczoraj... Co się budzę, mam dzień świra, świstaka i spoconej świni! Więc jeszcze ty mi nie dowalaj, dobrze? Wystarczą mi zwały śniegu!

d18485v

– Emilka prychała po każdym zdaniu. – Powiedz lepiej, jak się miewa Cykoria. Urosła?

– Urosła. I jest bardziej zachwycona śniegiem niż ja. – Stłumiła kolejny atak wesołości. – Nic więcej nie powiem, bo jeszcze bardziej ci dowalę.

– Wycziluj – uspokoiła ciotkę w swoim języku, który był swoistym połączeniem polskiego i angielskiego, z racji czego Wiktoria nazwała go polgielskim. – Psie zachwyty dźwignę. Na pewno nie mają nic wspólnego z twoimi romantycznymi androidami.

d18485v

– Andronami – poprawiła siostrzenicę, przyzwyczajona już do tego, że mówienie po polgielsku ma zgubny wpływ na posługiwanie się poczciwą polszczyzną.

– Czym?! Jakimi znowu andronami? O co cho?!

– Chodzi o to, że plotę androny, a nie androidy. Androny to…

– Heloł! Nie pouczaj mnie, dobra? – obruszyła się Emilka. – Jakbyś chciała wiedzieć, to androidy są systemami operacyjnymi do różnych wypasionych gadżetów: komórek, smartfonów, tabletów. To takie aplikacje, które poszerzają funkcjonalność i działają dokładnie tak samo jak twoja nienormalna wyobraźnia, która widzi cuda w zwykłym śniegu pod teatrem. – Słysząc martwą ciszę, zaśmiała się triumfalnie. – No! To chyba sobie z grubsza wyjaśniłyśmy androidy i te… jak im tam?

d18485v

– Androny. Czyli bzdury, głupstwa. I tytuł tomiku Brzechwy… – Wiktoria zdała sobie sprawę, jak blado wypadają androny przy androidach, więc dorzuciła w ich obronie: – Dzieciaki uwielbiają te wiersze!

– Tak to bywa, kiedy człowiek całe życie uczy pierwszaki…

– Westchnęła wyrozumiale Emilka. – Opowiesz wreszcie o Cykorii? – Wróciła do ulubionego tematu. Widocznie postanowiła tym razem nie wytykać ciotce pracy z siedmiolatkami i życia w złudzeniu, że wszyscy są na poziomie jej uczniów. – Bryka w śniegu? Co teraz robi?

– Śpi, bo przez dwie godziny ganiała po parku. – Wika z czułością przyglądała się rozciągniętemu na podłodze psiakowi, który wyglądał, jakby stracił przytomność.

– Wsadza łeb w zaspy razem z uszami i nie wiem, jakim cudem w żadnej się nie udusiła. Na dodatek zamiast chodzić, podskakuje jak piłeczka. Co ci będę opowiadać?

Wpadnij, to razem pójdziemy na spacer i sama się przekonasz.

– Wpadnę, wpadnę. Stęskniłam się za nią strasznie.

– Pasuje ci jutro? Kończę lekcje o czternastej. – Tęskniła za siostrzenicą tak samo jak ona za jej psem.

– Jutro nie dam rady, kwach totalny w chacie. Ojciec wypływa i świruje jak bąbel w oranżadzie. Nie chcę go prowokować do większego musowania. Czaisz klimat?

– Wpadnij, jak wypłynie – zaproponowała Wiktoria, pełna podziwu dla siebie, że zdołała zachować obojętny ton. – Śnieg szybko nie stopnieje. Zdążysz zobaczyć Cykorię w akcji.

– No! Nie mogę się doczekać. I nie tylko o psie mówię. Ojciec idzie w morze! Też się cieszysz, co?

– A co mnie to obchodzi? – Wiktoria pochwaliła się za beznamiętność. – Kiedy wpadniesz?

– Jak ty mnie czasami wkurzasz! Fembot!

– Kto?! – W końcu wybuchnęła serdecznym śmiechem. Uwalniała też radość z rychłego wyjazdu szwagra. – Że ja niby jestem fembot? Czyli kto?

– Kobieca wersja robota. I też android, tylko inny – niechętnie wyjaśniła Emilka, jakby zdemaskowała

nieszczerość ciotki. – Kolnęłam do ciebie, żeby przekazać super niusa, a ty mi, że masz to gdzieś. I jeszcze czepiasz się, jak mówię! – Zamilkła na chwilę, jednak nie doczekawszy się reakcji na zaczepkę, złożyła broń.

– No dobra, mam udawać głupią, to poudaję, co mi tam. Poczekaj… – Znowu zrobiła pauzę, a potem sapnęła:

– Dżizas! Muszę kończyć. Bąbel już szaleje w salonie i buzuje coraz głośniej. Pewnie zaraz wpadnie do mojego pokoju i pianą mi dywan zaleje.

– Hamuj, mała, hamuj. – Wiktoria wróciła do obojętnego tonu. – To twój ojciec. Należy mu się…

– Co mu się należy, to ja dobrze wiem! – przerwała jej brutalnie siostrzenica. – Ale jakoś wytrzymam. Idź lukać na śnieg i na swój zaczarowany teatr. Nie każdy może żyć w bajce, ja spadam do reala. Odezwę się, jak kochany tatuś zniknie na morzu. Nara!

– Nara…

Wbrew ironicznym sugestiom zamiast „lukać” na zaczarowany teatr, poszła do kuchni, żeby „wylukać” wino tudzież korkociąg. Baśniowy krajobraz przestał ją interesować, bo widok wypływającego w morze szwagra wydał jej się piękniejszy nawet od czarodziejskiego gmachu z podświetloną na ognistoczerwono elewacją.

Nigdy nie lubiła Sławka. Był dla niej zaprzeczeniem prawdziwego mężczyzny, chociaż niby posiadał zestaw cech powszechnie uznawanych za pożądane w etalonie samca: silny, władczy, niezależny, samodzielny, odpowiedzialny, cierpliwy, opanowany, słowny, przewidywalny, powściągliwy… bla, bla, bla. Mogłaby mnożyć te przymioty w nieskończoność, ale w jego wydaniu były one tak karykaturalnie przejaskrawione, że zamieniały się w wady, przez co zadowolony ze swojej stuprocentowej męskości szwagier przypominał jej zimnego prostaka, żeby nie powiedzieć brutalnie – zwykłego sukinsyna.

Wprawdzie nigdy w życiu nie podniósłby ręki na żonę, ale mimo wszystko łudząco przypominał swoim charakterem Pawła – damskiego boksera, z którym Wiktoria spędziła osiem lat i od którego odważyła się w końcu odejść i uciec pod opiekuńcze skrzydła siostry. Sławka nie było wtedy w domu, więc mogła spokojnie lizać rany, odzyskiwać mocno nadszarpniętą wiarę w siebie i odbudować pozrywane więzi zarówno rodzinne, jak i przyjacielskie, a przede wszystkim nawiązać porozumienie z ukochaną, nieco krnąbrną Emilką, która początkowo traktowała ciotkę jak śmierdzące powietrze, jednak z biegiem czasu zaczęła nazywać ją swoją BFF, czyli Best Friend Forever.

Starała się odpłacać siostrzenicy tym samym, ale nie było to łatwe, bo czasami musiała wchodzić w rolę doświadczonej moralizatorki. Jak przed chwilą, kiedy resztkami sił hamowała się, by nie krzyknąć do słuchawki: „Twój ojciec wyjeżdża? Cóż za fantastyczna wiadomość! Niech płynie w cholerę i kil mu w stopę!”.

Podeszła do wiszącego w przedpokoju ogromnego lustra w szerokiej, złoconej ramie i uśmiechając się

zjadliwie, uniosła do góry wypełniony winem kieliszek.

– Twoje zdrowie, Sławuś. Za tych, co na morzu! – mrugnęła wesoło do swojego odbicia.

Przeszła do salonu i rozsiadła się na welurowej kanapie, kolorem przypominającej wino, którym przed chwilą wznosiła toast za szwagra. Zastanawiała się, jak tu ściągnąć do siebie Melę uwolnioną spod czujnej opieki pana kapitana.

– Przecież ja mam imieniny! – zakrzyknęła w olśnieniu.

Odstawiła wino, przy czym omal nie stłukła kieliszka, i rzuciła się do kalendarza. – Kiedy wypada jedenasty lutego? Jeśli w środku tygodnia, urządzę wcześniej. To doskonała okazja na spotkanie… Jestem genialna! Kiedyś umrę na inteligencję…

– Odnalazła datę opatrzoną podpisem: „Wiktorii, Olgierda”. – Wtorek. Muszę wcześniej. Czyli w sobotę, ósmego! – Pstryknęła palcami w kalendarz. – Yes, i w porzo, spoko termin, jak powiedziałaby Emilka… O! A co tu robi moja niunia? – Pochyliła się nad Cykorią, która ziewała przy jej nogach, wystawiając różowy jęzor przypominający plaster konserwowej szynki. – Obudziłam psinkę?

Oblizanie całej twarzy pani i jej prawego ucha świadczyło, że pies nie żywi urazy, ale Wika tłumaczyła się dalej.

– Latam i krzyczę, bo nie masz pojęcia, co się wydarzyło, kiedy spałaś. Wiesz, że Sławek wypływa jutro na kilka miesięcy w morze?!

Cykoria przykucnęła, a zaraz potem na podłodze pojawiła się wielka, mokra plama.

– Omal też tak nie zrobiłam, jak mi Emilka powiedziała. – Z rozbawieniem patrzyła na rosnącą kałużę. – Ale trzeba umieć się powstrzymywać przed zbyt spontanicznymi reakcjami, moja damo. Jeśli zaczniemy sikać ze szczęścia gdzie popadnie, to ładnie nasze mieszkanie będzie wyglądać… – Plaster konserwowej szynki ponownie wylądował na twarzy Wiktorii. – No dobra! Już nie zrzędzę. – Podniosła się z podłogi, rzuciła kilka starych ręczników na mokrą plamę i cmoknęła zachęcająco.

– Chodź na spacer, bo za chwilę coś gorszego mi tu zafundujesz. Potem to sprzątnę.

Cykoria kolejny raz ziewnęła przeciągle, popatrzyła z obrzydzeniem na mokre ręczniki i czmychnęła do sypialni.

– Ty wredna zołzo! – krzyknęła za nią Wiktoria.

– Jak nie będziesz mnie słuchać, to razem z nim wyślę cię w morze! Zobaczysz! Wrócisz wytresowana lepiej niż wszystkie policyjne psy! Będziesz sikać do sedesu, a przedtem podniesiesz deskę!


O książce '' Rodzinny park atrakcji '': Staropanieństwo jest nie tylko stanem cywilnym, według matek jest groźną dla życia chorobą, którą trzeba natychmiast wyleczyć.

Janina swata więc córkę z każdym wolnym mężczyzną, jaki wpadnie jej w ręce, a Wiktoria zaczyna już tracić cierpliwość…

„Długo nie docierało do niej, że ma już prawie czterdzieści lat i matka dawno przestała wysyłać ją do szewca albo magla. Teraz raczej wysłałaby ją do… diabła?

Miała rację, bo wbita w lata, bezdzietna i niezamężna córka rzeczywiście stanowiła życiową porażkę Janiny – była źródłem jej wiecznych trosk oraz utyskiwań. Na dodatek nie uległa swatowskim zakusom matki i wciąż uciekała z zastawionych na nią małżeńskich sideł. Zamiast dziękować za narajanie kawalerów i skwapliwie z któregoś z nich stanąć na ślubnym kobiercu, odrzucała zaloty, jakby nie wiedziała, ile wiosen sobie już liczy. Matka załamywała ręce, nie pojmując, dlaczego to niewdzięczne dziecko tak bardzo różni się od swojej starszej siostry Amelii, która, dla odmiany, napawała dumą rodzicielkę: wydała się za marynarza, urodziła im dwójkę wnuków, no i prowadziła dom, o którym aż miło opowiadać sąsiadkom oraz obcym ludziom spotkanym przypadkowo w kilometrowej kolejce do lekarza pierwszego kontaktu".

Cóż, życie dowodzi, że to, co z wierzchu piękne, nie zawsze jest zdrowe w środku. Przewrotny los może w jednej chwili role odwrócić. Zabawne perypetie sióstr, ich dzieci i mężów – byłych, obecnych i przyszłych.

Fragment książki publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka.

d18485v
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d18485v