Gdyby okoliczności śmierci Katie były inne, to może byłby w stanie odpowiednio ją pogrzebać. Ale dziwaczna natura wypadku zostawiła mu koszmarne poczucie niesprawiedliwości. Burza wyrwała z korzeniami drzewo, które zmiażdżyło jej samochód. Gdyby zginęła w normalnym wypadku drogowym, Tom przynajmniej mógłby przypisać tę tragedię błędowi człowieka lub usterce maszyny – tak samo, gdyby zginęła w katastrofie samolotu czy w pożarze. Oczywiście nadał byłby gniew i żal, ale nie mógł znieść całkowitej przypadkowości tego wypadku. Żadnego błędu. Żadnej usterki. Po prostu jeden kawałek natury niszczący inny, który po prostu był w pobliżu. Tom mógłby zrozumieć chorobę jako czynnik mający eliminować słabsze osobniki, albo klęskę żywiołową, jak trzęsienie ziemi czy powódź, ze względu na jej skalę. Ale drzewo spadające na samochód?
Położył się do łóżka. O trzeciej nad ranem jak zwykle obudziło go pukanie do drzwi. Nie podniósł się. Leżał przytomny, nasłuchując, wiedząc, że dźwięk się powtórzy. Wiedział, kto to. Już wcześniej podchodził do drzwi i nigdy tam nikogo nie było. Wiedział, że dłoń będzie pukać do drzwi dokładnie do czwartej piętnaście. Potem odejdzie.
Tej nocy pukanie wydawało mu się bardziej naglące. Nie otworzył jednak. Wiedział, kto to.
Tom odwrócił się, żeby spojrzeć na mur. To, co na nim zobaczył sprawiło, że jego żołądek się zapadł.
Słońce świeciło z przeciwnej strony miasta, podświetlając chmury i wysyłając promienie światła, jak na rysunku stworzonym ręką dziecka. Światło odbite od złotej kopuły migotało ponad umocnieniami. Mury nabrały barwy spłowiałego pergaminu. Zawieszona na ścianie, w połowie wysokości między blankami a ziemią, jak nietoperz lub ptak, który dopadł owada, była Arabka w czarnej zasłonie.
Dwanaście stóp nad ziemią.
Nie było tam żadnych stopni. Ściana była gładka i doskonale pionowa. Jednak kobieta wspięła się na nią przy pomocy paznokci. Miała na sobie tę samą brązową szatę, ten sam czarny welon opadał poniżej jej podbródka. Kiwała do niego.
Jego wnętrzności ścisnęły się gwałtownie. Poczuł na udzie gorącą kroplę moczu, a kiedy ziemia zadygotała w uszach usłyszał ryk. Na niebieskim niebie pojawiła się zmarszczka, jakby ugięło się pod ogromnym ciężarem. Przetoczył się przez niego znajomy zapach przypraw.
Stara kobieta skrobała coś na murze. Literami wysokimi na stopę pisała coś po arabsku. Potem przeszła na alfabet łaciński i starannie zaczęła kreślić litery DE PR…
Ściana pod jej dotykiem osypywała się pyłem. Litery były wyraźnie wżarte w cegłę, dwanaście czy piętnaście stóp nad ziemią. Zawoalowana kobieta nadal drapała miękki kamień zakrzywionym palcem wskazującym.
Tom przyszedł do mieszkania Ahmeda, żeby porozmawiać o djinnach. Miał nadzieję, że zwój będzie wystarczającym pretekstem do wizyty, ale był miło zaskoczony, że Ahmed jest otwarty na rozmowę o swoim djinnie. Zastanawiał się, co jeszcze może powiedzieć. Poprosił Araba, żeby opisał, co widział.
- To nie jest dobry pomysł – powiedział – opisywać swoje djinny.
- Dlaczego nie?
Wzruszył ramionami.
- Ponieważ kiedy ubierasz je w słowa, wzmacniasz je. Lubią nosić słowa jak pióra. Jesteś kochankiem Sharon?
- Nie. Dlaczego mówienie o nich je wzmacnia?
- Byłeś w którymś z naszych meczetów? Tworzenie podobizn zwierząt, proroków, czy nawet ludzi jest zabronione. Tylko Allah, jak mi powiedziano, może to robić. Ponadto w Koranie jest napisane, że nie powinno się mówić o djinnach, czy duchach i demonach, żeby ich nie obudzić, bo wezwane spuszczą na ludzi plagę. Dlaczego mi skłamałeś o Sharon?
- Nie wiem. Po prostu. Co to za różnica, jeśli djinn już tam jest?
- Więc jesteś jej kochankiem.
- Chciałbym, żebyś mi powiedział, co widziałeś.
- Widziałem, jak kurczowo się ciebie czepia. Wisiał ci na szyi, jak ciało, którego nie można z siebie zrzucić.
- W jaki sposób djinn się do kogoś przyczepia?
- Czeka na drzewie. A potem, kiedy pod nim przechodzisz, spada na ciebie.
- Gdzie było to drzewo? W Anglii, czy tutaj, w Jerozolimie?
- Nie bądź głupi. Spada z Drzewa Życia.
- Był młody czy stary? Mężczyzna czy kobieta?
- Nie jestem w stanie ci powiedzieć, jak bardzo pragnę tej kobiety. Nie, sądzę, że kłamiesz. No już, to prawda, zgadza się? Ty i ona jesteście kochankami?
- Być może. Tak.
Ahmed jęknął i schował twarz w dłoniach. Kiedy ją poniósł na policzkach miał szczere łzy. Potem się rozśmiał.
- Zawsze ktoś mi ją kradnie!
- Byłeś jej kochankiem?
- Nie, ale byłbym, gdybyś mi jej nie ukradł.
Tom nie potrafił określić, czy Ahmed się z nim nie drażni.
- Powiedz mi więcej o moim djinnie.
- Ok., powiem. To była kobieta wisząca ci na szyi. Bardzo stara kobieta udająca, że jest młoda. Albo może odwrotnie. Kto wie? Może to Arabka. Nie umiem powiedzieć. Ale mówi wieloma językami. Aramejskim. Starożytnym hebrajskim. Greka. Łacina. Twierdzi, że znała Jezusa Chrystusa.
Tom poczuł, że jego skóra robi się zimna. Ścisnęło mu się gardło.
- Tak – powiedział Ahmed, poważniejąc nagle. – Widziałem ją. Teraz widzisz, że Ahmed nie jest stukniętym ćpunem. Wierz mi: djinny są prawdziwe.
Sharon wiedziała, opierając się na swoim doświadczeniu psychoterapeutki, że mogłaby pomóc Tomowi. Nie miała całkowitej pewności, czy jego problem wynikał z niemożności pogodzenia się ze śmiercią Katie, czy chodziło o jakiś incydent w szkole, czy może o jedno i drugie. Cokolwiek to było, mogła mu pomóc. Miała dwie możliwości, obie skuteczne w ograniczonym zakresie. Mogła albo spędzić wiele godzin na ostrożnej, delikatnej psychoterapii, pomagając mu się zmierzyć z trudnościami, odbudowując jego pewność siebie, pokazując mu drogę, uspokajając go i ukazując pozytywne aspekty życia. Albo mogła osiągnąć to samo idąc na skróty, pieprząc się z nim.
No i co z tego, że wybrała to drugie? Życie jest krótkie, nie?
Kiedy pod wielką Bramą Jaffa skręciła w ulicę Yafo, spokojna jazzowa muzyka sącząca się z radia w jej samochodzie zaczęła się rwać, jakby fale radiowe straciły zasięg. Kanał opanowały jakieś zakłócenia. Zaczęła przeszukiwać skalę, ale nic nie mogła złapać. Kiedy spojrzała przez przednią szybę niebo przed nią nagle wygięło się, jakby pod jakimś straszliwym ciężarem. Jakby zapadło się w sobie. Wciągnęła powietrze i gwałtownie nacisnęła hamulec, koła samochodu zablokowały się piszcząc na gorące, suchej drodze. Samochód zadygotał i stanął bokiem. Zakłócenia w radiu same zniknęły i powietrze wypełnił czysty, kobiecy głos; nie mogę oddychać, nie mogę oddychać, nie mogę oddychać, nie mogę oddychać…
Głos zanikł, znów zastąpiony przez szum i trzaski, a potem wrócił chłodny dźwięk saksofonu. Sharon spojrzała w górę. Niebo wróciło na swoje miejsce. Za nią rozbrzmiewały gniewnie klaksony.
- Christina, jestem tobą zmęczona. Jestem zmęczona wszystkim twoim gierkami, i mam dość tego, że nigdy nie rewanżujesz się za pomoc, którą ci oferuję. Nie mam już cierpliwości.
Sharon wstała.
Christina nadal się kołysała.
- Zrobili-bili-bili. POWIEM CI, CO SIĘ ZDARZYŁO – krzyknęła, kiedy Sharon była przy drzwiach. – Zrobili-bili-bili, powiem ci, powiem, powiem.
Zaczęła się kołysać trochę szybciej, tyłem głowy uderzając o ścianę.
Sharon zawróciła i znów usiadła.
- Jakie pigułki wzięłaś?
- Nieważne nieważne nieważne powiem ci POWIEM CI JAK to zrobili. To zrobili. połamali mu nogi, tak tak, połamali mu pierdolone nogi, tak to zrobili, hej hej, próbuję, hej, połamali pierdolone, on nie powinien był umrzeć nie nie, nie powinien był umrzeć, miał tylko tam wisieć, ROZUMIESZ, CO PRÓBUJĘ po prostu tam wisieć, dopóki go nie zdejmą, nie martwy, nie nie ani trochę, tylko udający martwego, żeby móc żyć, rzecz w tym, że on NIE POWIENIEN BYŁ UMRZEĆ, ale wiesz kto, wiesz kto, TO BYŁ SAUL, powiedział im, żeby POŁAMALI MU PIERDOLONE NOGI, powiedział połamcie mu nogi, to właśnie on. On to zrobił. Tak to zrobili! Zrobili!
Teraz Christina uderzała głową o wyściełaną ścianę naprawdę mocno. Sharon spróbowała ją powstrzymać obejmując ją.
- Kto? Christina, o kim ty mówisz? Nie wiem, o kim mówisz.
- Kto? Kto? Dlaczego, próbuję ci powiedzieć, próbuję, MÓWIĘ O JEZUSIE! JEZUSIE! PIEDNY JEZUS! POŁAMALI MU NOGI! TAK TO ZROBILI! JEZUS! MÓJ BIEDNY JEZUS!
Christina przestała się kołysać i opadła na podłogę, zawodząc w udręce. Jej ciałem wstrząsały spazmy.
Sharon spróbowała ją podnieść, pocieszyć.
- Christina, to tylko prochy. Masz kiepski… Co wzięłaś?
- Nieeeee, nieeee, o nie. Biedny Jezus. Biedny Jezus.
Była niepocieszona. To było tak, jakby sama była świadkiem wszystkiego, o czym mówiła. Jej ciało dygotało; dławiła się płaczem. Leżała wyciągnięta na podłodze, z głową przyciśniętą do nylonowego dywanu, zalewając się łzami. Potem odezwała się spokojnie.
- Jestem Maria Magdalena.