Uranografia
Mój dobry znajomy, włóczykij z powołania, o którego niezwykłych przygodach głośno w całej chyba Galaktyce, pochodzi z jednej z wysepek Morza Egejskiego. Nazywa się Katapulos, lecz nie dałbym pięciu groszy za prawdziwość tego nazwiska, podobnie zresztą, jak za ścisłość niektórych jego twierdzeń. Nikt jednak nie ośmieli się zaprzeczyć niewątpliwej autentyczności jego wspomnień, przywiezionych z licznych samotnych wypraw.
Zaproszony przeze mnie na obiad podczas jednej ze swych nielicznych i krótkich bytności w Układzie Słonecznym, zrewanżował mi się taką oto pouczającą historią.
•
Borykając się z naszymi codziennymi problemami, nie zdajemy sobie zazwyczaj sprawy z tego, że niezależnie od warunków życia i typu ewolucyjnego, istoty rozumne w całym Kosmosie – nawet bardzo różne od nas – napotykają takie same lub co najmniej analogiczne trudności i dylematy w życiu osobistym i społecznym.
Spotkanie, o którym chcę opowiedzieć, przytrafiło mi się na jednej z planet układu gwiazdy Dzeta w konstelacji Mlecznej Krowy. Trafiłem tam przypadkiem, skracając sobie drogę z Abnegacji do ciemnej mgławicy w gwiazdozbiorze Ucho Od Śledzia. Już z daleka planeta wydała mi się podejrzana: promieniowanie jonizujące w jej otoczeniu było znacznie silniejsze niż w okolicy innych planet układu. Analiza widmowa wyjaśniła mi natychmiast tę anomalię. Na planecie musiały znajdować się wprost fantastycznie zasobne złoża uranu.
Uran jako taki nie interesował mnie zbytnio, jednakże z czystej ciekawości wylądowałem na powierzchni globu. Początkowo wydał mi się niezamieszkany: dziki, kamienisty krajobraz nie zdradzał działalności żywych istot. Gdy jednak, obliczywszy maksymalny czas przebywania w dość silnym polu promieniowania, włożyłem skafander planetarny, oczom moim ukazała się masywna postać, która biegnąc i wymachując imponującym zestawem kończyn, szybko zbliżała się ku mojemu statkowi.
Przybysz był ogromnego wzrostu i wyglądał na niezwykle silnego, lecz nie zdradzał agresywnych zamiarów. Obserwując go przez wizjer, odniosłem nawet wrażenie, że jest uradowany. Zatrzymał się o kilkanaście metrów od statku i jak gdyby węszył, by wreszcie, gdy uchyliłem właz, z wyraźnymi objawami radości rzucić się w moją stronę. Objął mnie w czułym geście powitania, przyciskając do swej szerokiej piersi i dał wyraz swemu ukontentowaniu z powodu mojego przybycia.
Nie chcąc zbyt długo przebywać poza statkiem, włączyłem translator i zaprosiłem tubylca do wnętrza. Z trudem przecisnął się przez właz towarowy. Pokazałem mu przy okazji urządzenia napędowe statku, a potem usiłowałem go czymś poczęstować, jednak odmawiał zjedzenia czegokolwiek. Dopiero gdy zaprowadziłem go do siłowni jądrowej, zdradził wielkie zainteresowanie reaktorem. Zbliżył się do niego ostrożnie, a potem, nim zdążyłem mu przeszkodzić, wyciągnął jeden z uranowych prętów paliwowych i schrupał z wielkim apetytem. Oblicze jego przybrało wyraz najwyższej błogości, jakby zjadł znakomity słony paluszek albo coś w tym rodzaju.
– Wspaniałe! – powiedział z pełną gębą, aż okruchy uranu posypały mu się po brodzie. – Sam to wyrabiasz?
Z uznaniem oglądał pozostały maleńki ogryzek pręta, a potem zjadł go do końca. Nim sięgnął po następny, zdołałem mu jakoś wytłumaczyć do czego służy mi uran. Był wyraźnie zawiedziony i gdy wychodziliśmy z siłowni, ze dwa razy się obejrzał, oblizując się łakomie.
Na moją prośbę wyjaśnił mi, że mieszkańcy tej planety żywią się ciężkimi pierwiastkami, głównie zaś uranem, którego jest tu pod dostatkiem. Jest to bowiem jedyne dostępne tutaj pożywienie mogące dostarczyć energii ich organizmom. Tak więc spożyty uran częściowo służy do kontrolowanego wyzwalania energii jądrowej w tkankach ciała, częściowo zaś odkłada się w nich i tam pozostaje.
Tubylec był istotą wykształconą, dowiedziałem się więc od niego o wielu interesujących szczegółach z życia mieszkańców planety.
– Takimi, niestety, stworzyła nas ewolucja – mówił ze smutkiem. – Mając do dyspozycji jedynie uran, jako wydajne źródło energii, szansę rozwoju zyskały tylko te organizmy, które potrafiły go wykorzystać. Nasze ciała są wprawdzie bardzo masywne i silne, lecz cóż z tego? Czeka nas nieuchronnie smutny koniec... A oprócz tego, szczególnie w wieku dojrzałym, skazani jesteśmy na samotność i alienację.
– Dlaczego? – zdziwiłem się.
– Jak to: dlaczego? Przecież, gdy zbliży się do siebie dwóch pod‑kry‑masów (tak nazywamy osobników w średnim wieku), dochodzi do złożenia się zawartego w ich ciałach uranu – w masę nadkrytyczną! Skutki tego są ci wiadome... O ile zatem osobniki młode mogą bawić się razem, nawet po kilkoro – o tyle starsi, w miarę wzrostu zawartości uranu, z konieczności stają się samotnikami!
Mój rozmówca zasępił się i zamilkł. Po chwili dopiero ciągnął dalej z wyraźnym smutkiem i zadumą.
– Jestem już bardzo stary... Dawno nie obcowałem na tak krótki dystans z żywą, rozumną istotą! Wybacz więc, przybyszu, i zrozum moją wylewność przy powitaniu: czując bowiem, że nie zawierasz w sobie materiałów rozszczepialnych, zapragnąłem cię uściskać!
Nasza tragiczna samotność trwa zwykle bardzo długo. Małżeństwa zawierane w bardzo młodym wieku szybko wydają potomstwo, by wkrótce rozejść się na zawsze, gdy suma mas uranu osiąga stan podkrytyczny. Tylko nieliczne, bardzo kochające się małżeństwa pozostają razem aż do eksplozji...
Dzieci szybko opuszczają rodziców, by nie spowodować ich wybuchu... Osobnicy łakomi, folgujący sobie w obżarstwie, kończą tragicznie już w młodym wieku...
– U nas także otyli żyją krócej – powiedziałem, by go choć trochę pocieszyć.
– Ech, życie, życie... – westchnął sentencjonalnie. – Na starość stajemy się niezwykle krytyczni i bardzo musimy uważać, by nie wybuchnąć z byle przyczyny. Odpowiednia dieta, i tak dalej... A i to nie na wiele się przydaje, bo trzeba czymś żyć, a zatem, wcześniej czy później... Wczoraj zrobiłem sobie analizę ilościową. Już ponad dziewięćdziesiąt procent! Jeszcze trochę, a będę krymasem.
– Czyżby nie było sposobu na usunięcie z organizmu nadmiaru uranu?
– Niestety, raczej nie. Zbudowane są z niego różne ważne części ciała.
– Może jednak opłaciłoby się niektóre z nich poświęcić...
– Na przykład co? – Podkrymas poruszył kolejno swymi licznymi kończynami. – Wszystkiego szkoda. Nie wiadomo, co się jeszcze może w życiu przydać. Poza tym trzeba przecież jakoś wyglądać, nawet na stare lata. Zawsze uważano mnie za przystojnego... A wczoraj, z daleka wprawdzie, ale widziałem jedną taką, niczego sobie, młodziutką, pewnie nie więcej, jak dwadzieścia procent... Gdybym miał poniżej osiemdziesiątki, kto wie, czy bym nie zaryzykował i nie podszedł... Co mi tam, jeszcze trochę, a potem i tak... – Tu zrobił wymowny gest ku niebu. – Wszystkich to czeka, jeśli nie indywidualnie, to hurtem. Coraz ciaśniej na planecie, przyrost naturalny duży. Dawnymi czasy każdy miał dla siebie kilkuhektarową przestrzeń życiową, a teraz trzeba się ograniczać. Nie wyobrażam sobie, co to będzie dalej. Każdemu zostanie tak znikomy obszar, że przypadkowe spotkania z sąsiadami będą nieuniknione. Grozi nam wprost zbiorowa eksplozja... demograficzna! Ale ja cię już na pewno znudziłem tym opowiadaniem. Pójdę sobie, dziękuję ci
za przemiłą gościnę!
Pożegnawszy się serdecznie, skierował się ku wyjściu. Zauważyłem, że przechodząc przez siłownię, podwędził mi jeszcze dwa pręty uranowe, ale udałem, że tego nie widzę – niech mu tam, skoro takie smaczne... Mam kilka rezerwowych. Odszedł, machając mi na pożegnanie, a kiedy oddalił się na tyle, że nie spostrzegłbym tego gołym okiem, wydobył moje pręty i zaczął je pogryzać. Obserwowałem go jednak przez lornetę, aż do momentu, gdy oślepił mnie potężny błysk. Gdy przejrzałem na oczy, już tylko sporych rozmiarów obłok snuł się nad horyzontem.
Nie wiedząc z całą pewnością, czy miał materialistyczny światopogląd, pomodliłem się za jego ewentualną duszę i wkrótce potem opuściłem tę niezbyt jednak bezpieczną planetę.
Odtąd zawsze wszystkich przekonuję, że łakomstwo jest bardzo, ale to bardzo szkodliwym nałogiem – zakończył opowieść mój przyjaciel Katapulos, nakładając sobie czwartą porcję deseru.
1972 r.